Rok
1914. Pewien mężczyzna przybywa na wyspę na południowym
Atlantyku, gdzie przez rok ma monitorować pogodę. Poprzedni
meteorolog nigdy nie wrócił do domu, a na wyspie przebywa tylko
latarnik Gruner. Wkrótce nowy obserwator pogody przekonuje się, że
te rejony zamieszkują także osobliwe istoty, posturą zbliżone do
człowieka, a z twarzy przypominające żaby. Tajemnicze stworzenia
niszczą tymczasowy dom meteorologa, ale Gruner pozwala mu zamieszkać
w latarni. Nadaje obserwatorowi pogody miano Przyjaciela i wymaga od
niego brania udziału w wojnie, którą prowadzi z dziwacznymi
istotami. Jedna z przedstawicielek tej rasy została jakiś czas temu
przygarnięta przez Grunera, ale mężczyzna bynajmniej nie traktuje
jej dobrze. Przyjacielowi nie podoba się jego podejście do istoty,
której daje imię Aneris, nie jest też zadowolony z konieczności
zabijania pozostałych członków jej rasy, ale nie potrafi
przeciwstawić się apodyktycznemu towarzyszowi.
Xavier
Gens twórca między innymi „Frontiere(s)”, „The Divide” i
„Krucyfiksu” wziął na warsztat scenariusz spisany na postawie
debiutanckiej powieści Hiszpana Alberta Sancheza Pinola, której
pierwsze wydanie pojawiło się w 2002 roku. Jego autorami są
współscenarzysta „28 tygodni później” Jesus Olmo i Eron
Sheean, z którym Gens miał okazję już pracować przy „The
Divide”. Hiszpańsko-francuska filmowa wersja „Cold Skin”
gościła na wielu festiwalach, w tym na Stiges Film Festival i
FrightFest Glasgow, zbierając mieszane recenzje od widzów, budżet
filmu zaś szacuje się na osiem i pół miliona euro.
„Cold
Skin” Xaviera Gensa oficjalnie sklasyfikowano jako horror science
fiction, ale niektóre źródła wskazują ponadto na film przygodowy
i moim zdaniem nie bezpodstawnie. Ten reżyser zdążył już pokazać
opinii publicznej swoje bezkompromisowe podejście do kina grozy. Za
sprawą „Frontiere(s)” i „The Divide” jest kojarzony przede
wszystkim z brutalnymi, nihilistycznymi produkcjami, a z takim
nastawieniem z całą pewnością nie należy podchodzić do jego
najnowszego przedsięwzięcia. „Cold Skin” także gra na
emocjach, też konfrontuje nas z ciemną stroną ludzkiej natury, ale
wykorzystuje do tego inne środki niż we „Frontiere(s)” i nie
poniewiera widzem w takim stopniu, jak miało to miejsce w przypadku
„The Divide”. Innymi słowy Xavier Gens stępił pazur, co
najprawdopodobniej docenią osoby nieprzepadające za brutalniejszymi
horrorami i thrillerami. Tym razem Gens przenosi nas do 1914 roku i
stawia u boku bezimiennego meteorologa (dalej nazywanego
Przyjacielem), który ucieka od cywilizowanego świata na wyspę,
którą jak mu się wydaje zamieszkuje jedynie latarnik Gruner.
Scenarzyści, czy to za autorem książki, czy za podszeptem swojej
własnej wyobraźni (tego nie wiem, bo powieści nie czytałam) co
jakiś czas wzbogacają ten obraz komentarzami głównego bohatera,
tym samym czyniąc z niego również narratora „Cold Skin”.
Zdjęcia i pierwszy monolog narratora automatycznie nasunęły mi na
myśl „Draculę” Brama Stokera, wprost nie mogłam oprzeć się
wrażeniu, że dążono do odwzorowania ducha tego wiekopomnego
arcydzieła. Być może wzorem Alberta Sancheza Pinola. Gdy nowy
meteorolog, w którego z całkiem niezłym skutkiem wcielił się
David Oakes został sam, zrobiło się niewyobrażalnie nudno. Jego
samotność nie trwała długo, ale jak w pewnym momencie stwierdza
on sam czas jest pojęciem względnym. Zdążyłam się więc
nielicho wynudzić pomimo obiektywnie szybkiego przejścia do
właściwej akcji filmu. Niby miała ona nabrać tempa już w chwili
ataku na tymczasowe lokum meteorologa, ale mnie to wydarzenie z
letargu nie wyrwało. Ot, jakieś stworki szturmują dom głównego
bohatera, który stara się wyjść z tego cało. I oczywiście na
tym polu odnosi sukces, choć wygląda na to, że teraz nie będzie
miał gdzie mieszkać. Ale, ale, przecież jest jeszcze latarnia
obsługiwana przez niejakiego Grunera (bardzo dobra kreacja Raya
Stevensona) mającego do towarzystwa jedną z przedstawicielek tej
rasy, która zaatakowała obserwatora pogody. Moment, w którym
meteorolog wziął na zakładniczkę rzeczoną istotę był momentem,
w którym powoli zaczęłam „się wybudzać”. Nie mogę jednak
powiedzieć, że poczułam wówczas głębokie zainteresowanie tą
historią. Wciąż dominowała we mnie obojętność, ale zaczęłam
w końcu dopuszczać do siebie myśl, że dalej będzie lepiej. I
rzeczywiście, już wkrótce dotarło do mnie, że zaangażowałam
się w tę opowieść, że znużenie niepostrzeżenie odeszło, a ja
autentycznie przejmuję się losem... przede wszystkim stworów.
Głównego bohatera też, ale w mniejszym stopniu. W przeważającej
mierze zależało mi na tajemniczych żabopodobnych stworach, na
które Przyjaciel chyba patrzył jak na syreny. Wskazuje na to imię,
które nadał towarzyszce jego i Grunera (Aneris to anagram).
Scenarzyści bez wątpienia chcieli aby widz sympatyzował z ową
dziwaczną rasą. Antagonizowali latarnika Grunera, który nie zna
litości dla Aneris – każdy przejaw nieposłuszeństwa dotkliwie
karze, sprowadza ją do pozycji psa (przy czym chyba większość
ludzi lepiej traktuje te zwierzęta), poniża i... spółkuje z nią,
gdy tylko najdzie go na to ochota. Niema Aneris (wyłączając
nieartykułowane odgłosy, które potrafi z siebie wydawać)
tymczasem uparcie tkwi przy swoim okrutnym panu, jest mu absolutnie
wierna i robi wszystko, co w jej mocy, aby go zadowolić. Chociaż
doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Gruner wypowiedział wojnę
jej rasie, że z zabijania jej pobratymców zrobił sobie coś na
kształt hobby.
Twórcom
„Cold Skin” udało się przekonująco odwzorować klimat
pierwszej połowy XX wieku, ale co ważniejsze zdołali oni w pełni
wykorzystać potencjał drzemiący w wybranym miejscu akcji. Wyspa to
jedno z najbardziej chwytliwych scenerii wykorzystywanych w horrorze.
Praktycznie zawsze sama jej obecność rodzi poczucie wyalienowania,
pozostawania w pułapce bez wyjścia, z dala od cywilizacji, a co za
tym idzie pomocy profesjonalistów. Można polegać tylko na sobie i
swoich towarzyszach (jeśli takowi są), o czym szybko przekonuje się
główny bohater „Cold Skin”. Xavier Gens i jego ekipa nie
pozwolili jednak, żeby klimat wyobcowania podszyty ogromnym
zagrożeniem (nie tylko dla człowieka) widz zawdzięczał jedynie
wyborowi scenerii. Starano się i to z całkiem dobrym skutkiem
zintensyfikować emocje wszelkimi odcieniami szarości i swoistym
zimnem (adekwatnie do części tytułu) emanującym ze zdjęć. Także za
sprawą pór roku, w których rozgrywa się właściwa akcja filmu
(jesień i zima), ale nie należy przy tym umniejszać roli
operatorów i oświetleniowców, którym to udało się doskonale
zsynchronizować swój artystyczny wkład z tym nieprzyjaznym
krajobrazem. Z miejscem bytowania tajemniczych stworzeń, które
wydają się być wrogo nastawieni do przedstawicieli rasy ludzkiej.
W niektóre noce przypuszczają zmasowany atak na latarnię Grunera,
ale nie da się nie zauważyć, że mężczyzna ich do tego zachęca,
że stara się zwabić osobliwe istoty po to, aby ich pozabijać.
Gruner czuje się panem tej wyspy, ale za wyjątkiem Aneris nie chce
podporządkować sobie dziwacznych stworzeń egzystujących w tym
miejscu (nie tylko na lądzie, także pod wodą) tylko zetrzeć je z
powierzchni ziemi. Główny bohater „Cold Skin” pomaga mu w tym,
stoi u jego boku w tej wojnie rasowej, choć nie jest przekonany do
słuszności tej sprawy. Najpierw zostaje zmuszony przez Grunera do
konfrontacji z wrogami latarnika, gospodarz informuje go też, że
jeśli nie będzie wykonywał jego rozkazów to zostanie wyrzucony z
latarni, jedynego miejsca na wyspie, w którym człowiek może się
schronić. A po tym wszystkim meteorologa nie trzeba już zmuszać do
zabijania członków rasy Aneris. Nie sprawia mu to jednak
przyjemności, nie jest taki jak Gruner, choć robi dokładnie to
samo, co on. Po prostu walczy o życie (albo on, albo szturmujące
latarnię stworzenia) i brakuje mu odwagi do przeciwstawienia się
swojemu towarzyszowi. W międzyczasie jednak coraz bardziej zbliża
się do Aneris. Myślę, że „Cold Skin” przede wszystkim zderza
widza z często poruszaną przez artystów, acz niezmiennie aktualną
problematyką niechęci rasy ludzkiej (choć tutaj trzeba zaznaczyć,
że nie całej) do życia w harmonii z pozostałymi mieszkańcami
Ziemi, z bezrozumnym dążeniem człowieka do zawłaszczania całej
planety, choćby wiązało się to z koniecznością wybicia
wszystkich istot, które nie przynależą do naszego gatunku. „Cold
Skin” oglądało mi się tak dobrze (nie licząc początkowych
sekwencji) głównie dzięki temu. Jestem wszak przekonana, że
klasyczny układ sił, starcia dobrych ludzi ze złymi potworami,
nawet z tą udaną oprawą wizualną szybko by mnie zmęczyły. Taki
standardowy monster movie pewnie nie dostarczyłby mi tak
silnych emocji, a to dlatego, że z mojego punktu widzenia dzieje
meteorologa i Grunera na wyspie nie obfitują w rozwiązania, które
w tych klasycznych ramach (po dostosowaniu ich do tej bardziej
powszechnej konwencji) równie dobrze by się sprawdziły.
Całkiem
niezły horror science fiction zmiksowany z przygodówką albo jak
kto woli obraz fantasy, bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że
część widzów uzna, że „Cold Skin” lepiej wpasowuje się w
tradycję tego drugiego gatunku. Moim zdaniem tę kwestię można
roztrząsać wedle swojego uznania, nie sądzę, żeby którąś z
tych dwóch klasyfikacji gatunkowych można było z całą
stanowczością uznać za błędną (abstrahując rzecz jasna od
oficjalnych danych). W każdym razie mogę polecić „Cold Skin”,
ale nie tym osobom, którzy akurat mają ochotę na solidny straszak
bądź potężny rozlew krwi tylko tym, którzy szukają jakiejś
smutnej opowieści utrzymanej w ponurym klimacie, która ma szansę
co poniektórym dać do myślenia. Ot, takie rzadziej spotykane
podejście do kina grozy (czy film fantasy), które nawet jeśli nie
będzie długo gościć w pamięci widza to istnieje spore
prawdopodobieństwo, że przynajmniej silnie zaangażuje widza w
snutą na ekranie opowieść.
Ksiazke wspominam bardzo dobrze i dlatego pewnie skusze sie na ekranizacje .
OdpowiedzUsuńFilm nie dla wszystkich,to pewne.Mnie sie bardzo podobał,nawet zakończenie.Kto oczekuje więcej i lepiej,niech nieogląda.
OdpowiedzUsuń