czwartek, 11 kwietnia 2019

„Hex” (2018)

Amerykanin Ben Trepanier spędza wakacje w Kambodży, wraz ze swoimi dwoma braćmi. Poznaje tam pochodzącą z tych samych stron co on, Amber Kelly, którą od początku jest mocno zauroczony. Młoda kobieta zdaje się odwzajemniać jego uczucia, ale szczęście tej pary nie trwa długo. Ben z czasem nabiera pewności, że Amber coś przed nim ukrywa, że ma jakieś problemy, o których nie chce mówić. Jej zachowanie coraz bardziej niepokoi mężczyznę, jednocześnie uruchomiając w nim instynkt opiekuńczy. Ben nade wszystko pragnie pomóc swojej ukochanej. Stara się wspierać ją w trudnych chwilach, za co Amber jest mu głęboko wdzięczna. Ich sytuacja jednak coraz bardziej się pogarsza. Wiele wskazuje na to, że stoi za tym jakaś nadnaturalna siła, ale wyjaśnienie ich problemów równie dobrze może mieć naturalne podłoże.

Urodzony w RPA reżyser, scenarzysta, producent i montażysta filmowy, Rudolf Buitendach, swój pierwszy pełnometrażowy film fabularny, „Dark Hearts”, wypuścił w kwietniu 2014 roku. Potem były „Where the Road Runs Out” i dobrze przyjęty na paru festiwalach filmowych thriller „Selling Isobel”. Scenariusz amerykańsko-kandyjskiego horroru pt. „Hex” Buitendach napisał wspólnie z Christianem Piersem Betleyem, autorem scenariusza między innymi wyreżyserowanego przez tego pierwszego „Dark Hearts”. Pierwszy pokaz filmu odbył się we wrześniu 2018 roku na Raindance Film Festival.

Tak sobie siedzę i myślę: co to właściwie było? Tak wiem, że horror, ale nie jest pewna, czy nadążałam za twórcami „Hex”. Oglądając to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tkwi w tym jakieś drugie dno, którego pomimo usilnych starań, nie dostrzegłam. To może zabrzmieć dziwnie, ale jednocześnie dręczyła mnie myśl, że film ten tylko udaje innego niż jest w istocie. Innymi słowy, że Rudolf Buitendach stara się wytworzyć w widzach wrażenie istnienia głębi w horrorze, który tak naprawdę żadnej głębi nie posiada. Nie wykluczam, że to całkowicie błędne odczucie, że Buitendach niczego ponad to, co widać gołym okiem przekazać tutaj nawet nie próbował. Biorę to pod uwagę, niemniej coś każe mi skłaniać się w tę drugą stronę. To źle, bo podejrzewam, że gdybym nie czuła się zachęcana do, jak się okazało bezowocnych, poszukiwań drugiego dna, to odbierałabym „Hex” ciut lepiej. Troszkę, bo nie jest to tego rodzaju historia, która leżałaby w sferze moich zainteresowań. Chociaż nie. Nie do końca, bo jednak Rudolf Buitendach i Christian Piers Betley sięgnęli po motywy, które już niejednokrotnie się sprawdziły. Więc tak, „Hex” nie jest pozbawiony wątków, do których jestem w jakiś sposób przywiązana. I nie tylko ja, bo motywy te w ogóle cieszą się dużą sympatią w kręgu miłośników horrorów. Samo ujęcie owych tematów w scenariuszu jednak mi nie wystarcza. Trzeba to jeszcze należycie poprowadzić, a temu wyzwaniu twórcy „Hex”, według mnie, nie podołali. To znaczy do mnie taki sposób prowadzenia opowieści grozy zupełnie nie trafia, swoich zwolenników bowiem już znalazł. I pewnie będzie ich jeszcze więcej. Czy dużo więcej? Szczerze w to wątpię i bynajmniej nie przemawia tutaj przeze mnie moja awersja do tej produkcji. „Hex” po prostu nie jest horrorem, który podążałby za dzisiejszymi trendami, wydaje się raczej celować w pewną niszę, niż zabiegać o względy większości. Niedostosowywanie się do reguł, jakimi rządzi się współczesny mainstream, a przynajmniej lwia część szeroko dystrybuowanych nowszych horrorów, potępiane przeze mnie nigdy nie było i na pewno nie będzie. Powiedzmy jednak, że nisza, w którą Rudolf Buitendach tutaj celuje, nie jest jedną z tych, do których przynależę. Wątkiem przewodnim „Hex” jest romans Amerykanów w słonecznej Kambodży. Ben i Amber pochodzą z Bostonu, ale ich drogi przecięły się dopiero teraz, na wakacjach w Azji, które to mężczyzna spędza w towarzystwie swoich dwóch braci, podczas gdy kobieta wybrała się w tę podróż w pojedynkę. Przedzieranie się przez poszczególne etapy tego związku, patrzenie na tę wakacyjną miłość byłoby dla mnie istną męką, gdyby nie to, że praktycznie przez cały czas twórcy podtrzymywali we mnie przekonanie, że mam tutaj do czynienia z miłością toksyczną. Dzięki temu nie zasnęłam, ale nie mogę powiedzieć, że ta sytuacja mnie ciekawiła. Owszem scenarzyści zadają pytania, które pewnie w ich mniemaniu mają pobudzać publiczność do myślenia (albo nie, bo równocześnie wiele sugerują), do zagłębiania się w tę historię w celu odnalezienia tak upragnionych odpowiedzi. Cóż, niektórzy pewnie ochoczo skorzystają z tego zaproszenia – będą starali się dojść do źródła problemu, odnaleźć zgniliznę, która toczy związek Amber i Bena – ja natomiast najpierw skupiłam się na poszukiwaniach drugiego dna rzeczonej historii, a potem (dodam, że niedługo potem) dopadło mnie takie zniechęcenie, że zaczęłam wątpić w to, że uda mi się wytrwać do napisów końcowych. Ogarnęło mnie tak potężne zobojętnienie, znalazłam się tak daleko poza tą historią, że myślę, iż taki sam efekt osiągnęłabym wpatrując się w sufit. „Hex” był czymś na kształt niezapisanej karty, czystej stronicy nadaremno czekającej na zapełnienie jakąś treścią. Dlatego, że absolutnie nic nie czułam. Nic poza potworną nudą.

Główne pytanie wypływające ze scenariusza „Hex” dotyczy dolegliwości Amber. Rudolf Buitendach i Christian Piers Betley starają się uczulić widza na tę postać, natchnąć go podejrzliwością względem tej młodej kobiety i co za tym idzie obawą o bezpieczeństwo jej aktualnego partnera. Tak „drewnianej” kreacji, jak ta w wykonaniu Kelly'ego Blatza (filmowy Ben) już dawno w kinie grozy nie widziałam i rzecz jasna wolałbym już nigdy nie zobaczyć. Jenny Boyd w roli Amber moim zdaniem wypada trochę lepiej, chociaż ma zdecydowanie mniejsze doświadczenie aktorskie od Blatza. Lepiej nie znaczy dobrze. Moim zdaniem, rzecz jasna. Faktem jest jednak, że przed Boyd postawiono dużo trudniejsze zadanie, co w moich oczach jeszcze bardziej umniejsza Blatza - choć miał łatwiej, uważam że zaprezentował się trochę gorzej od swojej koleżanki z planu. Rzeczone wyzwanie, którego to podjęła się Jenny Boyd, polega na pokazywaniu dwóch diametralnie różnych osobowości, z których to jedna bez wątpienia ma rodzić strach u odbiorcy. Ataki, które co jakiś czas dopadają Amber, niekontrolowane drgawki, przemawianie w języku zmarłych, agresja ukierunkowana także na Bena (na każdego, kto w tych chwilach znajduje się blisko niej) ewidentnie wyrastają z tradycji horrorów o opętaniach przez różnego rodzaju nadnaturalne istoty. W wykonaniu Rudolfa Buitendacha i jego ekipy bardziej przypominało mi to jednak parodię tychże. Wysiłki Jenny Boyd mogą zmuszać do śmiechu, ale chyba nie tak bardzo jak rozpiska tych gwałtownych wydarzeń. Sama jednak śmiechem nagrodziłam tylko jeden moment – sekwencję z uderzeniami w ścianę przez... haha... demona. Był to humor tak niskich lotów, tak durny, że nie mogłam się powstrzymać przed śmianiem się, nie tyle z jego autorami, ile z nich. Waleczni aptekarze, parka Kambodżan, która poza sprzedażą leków własnej roboty i innych medykamentów, zajmuje się egzorcyzmami, poważnie też się nie prezentowała. Ich nachalność i patetyczne przemowy trąciły zwykłą tandetą – to było tak jarmarczne, że aż musiałam się zastanowić, czy twórcy „Hex” nie żartują sobie ze mnie (tzn. z odbiorców swojego filmu), czy aby ta wszystko nie jest pomyślane jako zwykłe kpienie z gatunku, w granicach którego obraca się ich historia. Myśl ta długo mi jednak nie przyświecała, choćby dlatego, że nie mogłam nie zauważyć starań w kierunku wytworzenia mrocznego klimatu. Co prawda niezbyt produktywnych, głównie przez wybór miejsca akcji – malownicza Kambodża, gorące promienie słoneczne padające na przepiękne krajobrazy mieniące się żywą zielenią, nie pomagają w budowaniu atmosfery grozy, ale długoletnim miłośnikom horrorów pewnie znane są obrazy, w których i z takich scenerii emanuje potężna groźba, twórcom „Hex” jednak moim zdaniem sprawiało to ogromne trudności. Właściwie to wyglądało mi to tak, jakby wrzucili sobie pod nogi przeszkodę, której nie potrafili pokonać. Widać, że się starali, że bardzo chcą natchnąć to wrogością - oczywiście nie zrezygnowali z mroku i różnych odcieni szarości, ale żywych kolorów dla mnie i tak było zdecydowanie za dużo. Sposób prowadzenia kamer i montaż niczego nie ułatwiały. Wręcz przeciwnie: miałam poczucie lekkiego chaosu, sklejania tych niezbyt dobrze wykadrowanych obrazów jak leci, bez większego pomyślunku. Miałam wrażenie, jakbym patrzyła na mozaikę, z której niewiele udało mi się wyczytać (może i niewiele tutaj jest). Tylko to co oczywiste – toksyczna miłość dwójki Amerykanów podczas wakacji w Kambodży, miłość, którą zdaje się niszczyć przypadłość kobiety, tak naprawdę niebędąca żadnych novum w kinie grozy. Gdybyż tylko przypadek ten był bardziej tajemniczy, gdyby tak szybko nie rozwiały się we mnie wszelkie wątpliwości (w czym swój udział mieli sami twórcy „Hex”) i gdyby historia ta nie była tak przerażająco beznamiętna, gdyby wykrzesano z tego choćby tylko dozę intensywności, to może nie nudziłabym się tak bardzo. Chociaż z drugiej strony ten tekst, ten zamierzony i ten przypadkowy humor, ta jarmarczność i pompatyczność – to, tak czy inaczej, trudno byłoby mi przełknąć. Tak samo jak finał, który ma za zadanie zaskoczyć widza (wcześniej pokazując mu „istny cud współczesnej techniki”). I jeśli o mnie chodzi to faktycznie to zadziałało – byłam do głębi zdumiona tym, że udało się pokazać mi coś bardziej żenującego od wszystkiego, co miałam nieprzyjemność oglądać wcześniej. Łącznie z tym badziewnym efektem komputerowym widzianym chwilę wcześniej, a to doprawdy nieliche osiągnięcie...

Różnie „Hex” Rudolfa Buitendacha jest określany: horror o zjawiskach nadprzyrodzonych, horror psychologiczny, folk horror. Albo wszystko naraz. Osobiście skłaniam się ku jednej z tych szufladek. Ale łatka tak naprawdę nie ma większego znaczenia. Znaczenie ma przede wszystkim jakość tego filmu. A ta według mnie jest porażająco niska. I mam tutaj na myśli zarówno warstwę fabularną, jak i techniczną. Film ten zauważalnie dużego budżetu nie miał, ale jako że widziałam już trochę horrorów nakręconych niewielkim kosztem, które w każdym calu znacznie przewyższają omawianą produkcję, to nie czuję się w obowiązku traktować jej ulgowo. Tym bardziej, że ogólnie rzecz biorąc wolę tańsze horrory. W niszach lepiej się czuję niźli w mainstreamie (mowa o współczesnym kinie grozy), ale nie w tej, do której zaprosił mnie „Hex”. Nie, nie, za takie kino ta ja podziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz