sobota, 13 kwietnia 2019

Antologia „17 podniebnych koszmarów”

E. MICHAEL LEWIS, ARTHUR CONAN DOYLE, RICHARD MATHESON, AMBROSE BIERCE, E.C. TUBB, TOM BISSELL, DAN SIMMONS, CODY GOODFELLOW, JOHN VARLEY, JOE HILL, DAVID J. SCHOW, RAY BRADBURY, BEV VINCENT, ROALD DAHL, PETER TREMAYNE, STEPHEN KING, JAMES L. DICKEY

Pomysł zebrania w jednym tomie siedemnastu opowieści, które łączy motyw latania narodził się w głowie Stephena Kinga. W lipcu 2017 roku pisarz przedstawił tę koncepcję Bevovi Vincentowi, autorowi między innymi „The Dark Tower Companion”, przewodnika po uniwersum „Mrocznej Wieży” Kinga oraz Richardowi Chizmarowi, z którym to King napisał nowelę „Pudełko z guzikami Gwendy”. Pomysłodawca niniejszej antologii chciał by wyszła ona nakładem Cemetery Dance Publications, wydawnictwa należącego do Chizmara, Beva Vincenta natomiast poprosił o pomoc w poszukiwaniu tekstów do tej książki. W taki oto sposób powołano do życia „17 podniebnych koszmarów”, antologię, w której przeważają wcześniej publikowane utwory, ale znalazło się też miejsce dla świeżynek. Szesnaście opowiadań i jeden poemat opatrzone komentarzami Stephena Kinga, który to napisał również przedmowę. I oczywiście jedno z opowiadań. Z kolei drugi redaktor (nazywany w tym zbiorze drugim pilotem), Bev Vincent, napisał posłowie i tak jak King jest autorem jednego z opowiadań zawartych w „17 podniebnych koszmarach”. A na ostatnich stronicach niniejszego dziełka znajdziemy noty biograficzne autorów wszystkich tekstów w nim zamieszczonych.

Wydawać by się mogło, że w Polsce „17 podniebnych koszmarów” spotka się z lepszym przyjęciem niż w Stanach Zjednoczonych. Bo w końcu tamtejsi czytelnicy mieli dużo większą szansę na spotkanie z lwią częścią tej antologii już wcześniej. Bev Vincent w swoim posłowiu powątpiewa co prawda w to, że wielu, w domyśle jego rodakom, jest znane więcej niż kilka z prezentowanych tutaj utworów i może faktycznie tak jest, ale myślę, że mało który polski czytelnik będzie mógł powiedzieć, że zapoznał się już z więcej niż jednym-dwoma tekstami teraz publikowanymi w „17 podniebnych koszmarach”. Nie mówię, że takich Polaków nie ma – wydaje mi się, acz mogę się mylić, że mało który z tych utworów był już u nas publikowany, ale trzeba brać pod uwagę, że niektórzy sięgają po zagraniczne wydania. Ja nie, więc dla mnie bilans był korzystny. Albo nie – zależy jak na to spojrzeć, bo przecież w „17 podniebnych koszmarach” znajdujemy również takie teksty, które wypadało poznać dużo wcześniej. To znaczy jeśli jest się miłośnikiem literatury grozy i science fiction. Mnie znane było tylko jedno opowiadanie - „Latająca machina” (1953) Raya Bradbury'ego. Utwór ten pochodzi ze zbioru „Złociste jabłka słońca” (tam nosi tutaj „Machina latająca”), który to jakiś czas temu został wypuszczony przez wydawnictwo Mag razem z „Kronikami marsjańskimi” i „Człowiekiem Ilustrowanym” (w jednym tomie). I stąd właśnie znałam to opowiadanko. Raczej średnia opowieść o człowieku, który bardzo boi się postępu.

„17 podniebnych koszmarów” to nie tylko horrory (na co może wskazywać tytuł). Antologię tę cechuje dosyć duża różnorodność gatunkowa, na co pewnie nie każdy zareaguje entuzjastycznie. Nie zdziwiłabym się, gdyby niektórzy poczuli się wręcz oszukani. Tytuł to jedno, ale okładka i opis wydawcy (chodzi o polskie wydanie) też robiły swoje tj. sugerowały, że w owej publikacji znajdują się same horrory. Inna sprawa, że jeden z redaktorów „17 podniebnych opowiadań”, zwany tu pierwszym pilotem, niejednemu kojarzy się wyłącznie z horrorem, chociaż ma na koncie również utwory z innych gatunków. Z drugiej jednak strony nie sposób nie odczuć, że nawet te teksty, które horrorami nie są, ocierają się o stylistykę literatury grozy. Innymi słowy: mogą dostarczać emocji zbliżonych do tych poszukiwanych w horrorze. I nie tylko dlatego, że ich akcja (bądź część akcji) rozgrywa się wysoko nad ziemią, że ich bohaterowie znajdują się w tak niekomfortowym, przyprawiającym o nieprzyjemny zawrót głowy, położeniu, ale także za sprawą elementów w nie powrzucanych (motywów przynajmniej zahaczających o horror) oraz samego sposobu snucia opowieści: ukierunkowanego na budzenie w odbiorcach co najmniej lekkiego niepokoju. Oczywiście, nie tyczy się to wszystkich opowieści tutaj zebranych. Weźmy na przykład „Latającą maszynę” Ambrose'a Bierce'a, humoreskę, króciutkie opowiadanie z 1899 roku będące ironicznych, kpiarskim spojrzeniem na ludzi tak bardzo zakochanych w lotnictwie, że gotowych wkładać w to ogromne sumy pieniężne, nawet wtedy, gdy jest właściwie pewne, że to im się nie opłaci. Ten dowcipny utwór Bierce'a tak naprawdę sporo mówi o ludzkiej naturze i bynajmniej nie są to słowa ciepłe, ale ów cierpki posmaczek nie sprawia, że opowiadanie to (nie)bezpiecznie zbliża się do horroru. Co oczywiście nie oznacza, że umieszczenie go w tym tomie było błędem ze strony Stephena Kinga i Beva Vincenta. A przynajmniej ja za błędne posunięcie tego nie uważam. Tego samego nie mogę jednak powiedzieć o „Dwie minuty czterdzieści pięć sekund” (1988) Dana Simmonsa. W sumie to on najbardziej mnie rozczarował – po tak wspaniałym pisarzu spodziewałam się czegoś... innego. Specjalistyczny żargon, wypełnianie stronic czczą gadką po to, by na koniec zaserwować coś, co miało chyba zaskakiwać odbiorców, ale szczerze wątpię, żeby kogoś w fotel to wgniotło. No błagam... Skoro już przy tym jesteśmy, to satysfakcji nie przyniosły mi także opowiadania osadzone w realiach wojennych: „Nie zestarzeją się nigdy” (1946) Roalda Dahla, zabierające mnie w ostatnią podróż poległych żołnierzy i „Ptaki Wojny” (2007) autorstwa Davida J. Schowa, miłośnikom horrorów pewnie głównie znanego z kina (pracował nad scenariuszami m.in. „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną 3” i „Kruka”). Opowiadanie z przesłaniem, w którym to, jak wiele na to wskazuje (pewności jednak mieć nie możemy), pojawia się potwór, ale mnogość szczegółów bojowych, te opisy starć wojennych, życia w tych niebywale trudnych warunkach, to ewidentnie w sferze moich zainteresowań nie leży. Tak samo jak wiesze. Pora na poemat James L. Dickeya, autora m.in. powieści „Wybawienie” przeniesionej na ekran przez Johna Boormana (film z 1972 roku, w Polsce lepiej znany pod tytułem „Uwolnienie”), który to opierał się na scenariuszu samego twórcy literackiego pierwowzoru. „Spadanie” pierwotnie opublikowane w 1967 roku to opowieść o... spadaniu. Towarzyszymy tutaj młodej stewardesie w najprawdopodobniej ostatnich chwilach jej życia – podczas zbliżania się do ziemi (biedaczka wypadła z samolotu). Wbrew logice pewni tego, że na końcu spotka ją śmierć być nie możemy, ale ta wątpliwość to za mało bym z zainteresowaniem mogła śledzić ten przeciągający się lot.

Przejdźmy teraz do utworów science fiction, bo i dla takich znalazło się miejsce w tej książce. „Lucyferze!” (1969) E.C. Tubba ma w sobie coś z „Oszukać przeznaczenie” Jamesa Wonga, a raczej to film ma w sobie coś z tego opowiadania, bo przecież powstało ono dziesiątki lat wcześniej. Opowieści o podróżach w czasie jest od groma, ale w mojej ocenie tekst ten nie wtapia się w tło. Gdy już człowiek myśli, że o powiewie świeżości w tym temacie może zapomnieć, że na większą kreatywność w tym przypadku nie może już liczyć, to trafia na taką perełkę jak „Lucyferze!”, która owszem na pierwszy rzut oka jawi się stereotypowo, ale im dalej w las, tym mocniej czytelnik skłania się ku temu, że tamto wrażenie było błędne. A przynajmniej ja tak to odbierałam. Druga opowieść science fiction to „Nalot” (1977) Johna Varleya, który to także traktuje o podróżach w czasie i również cechuje go niemała kreatywność – myślę, że większa nawet niż w przypadku „Lucyferze!”, ale osobiście więcej sympatii mam dla utworu Tubba. Zaprezentowane przez Varleya rozpaczliwe próby przechwycenia pasażerów i członków załogi pewnego samolotu, nieszczególnie trzymały mnie w napięciu, co nie znaczy, że nie miałam ochoty dowiedzieć się, jak skończy się owa historia.
Teraz horrory. Na pierwszy ogień niech pójdzie „Groza przestworzy” (1913) sir Arthura Conana Doyle'a, kojarzonego głównie z przygodami Sherlocka Holmesa. Solidny kawałek klasycznej prozy, wręcz przesyconej klimatem kojarzonym głównie z H.P. Lovecraftem, ale rok wydania wskazuje, że to Samotnik z Providence mógł się inspirować tekstem Doyle'a, a nie odwrotnie. Ale w „Grozie przestworzy” co innego najbardziej mnie zaciekawiło. Z „Triumfu Endymiona” pióra Dana Simmonsa pamiętam coś podobnego do tego, z czym spotkałam się w tym opowiadaniu Arthura Conana Doyle'a. Jestem prawie pewna, że Simmons zainspirował się tym tekstem przy tworzeniu pewnej latającej istoty i w ogóle całego wątku z nią. „Ładunek” (2008) E. Michaela Lewisa to w mojej ocenie kolejny mocny człon „17 podniebnych koszmarów” - utrzymana w stylistyce ghost story, acz niekoniecznie nią będąca, diablo klimatyczna opowieść o transporcie zwłok członków sekty Jima Jonesa (tak, tak, tej autentycznej postaci, którą nazwać szaleńcem to mało). Z tekstem Beva Vinceta nie jest już tak różowo. „Zombi w samolocie” z 2010 roku to w gruncie rzeczy bardzo uproszczone spojrzenie na apokalipsę zombie (wolę tę pisownię!). Zakończenie jest niezłe, ale wszystko co ma miejsce przedtem to tak naprawdę enta powtórka odcinka zatytułowanego „O ludziach, którzy starają się przetrwać w świecie opanowanym przez żywe trupy”. „Koszmar na wysokości sześciu tysięcy metrów” (1961), legendarnego Richarda Mathesona, który jest stanowczo zaniedbywany przez polskich wydawców (chociaż jedna z tegorocznych zapowiedzi wydawnictwa Mag budzi nadzieję na zmianę tego oburzającego stanu rzeczy), to perła, której miłośnikom horrorów przegapić nie wolno. Niektórym ta historia pewnie jest już znana i to nie tylko w wersji papierowej – w kinowym wydaniu „Strefy mroku” znajdziemy ekranizację tego opowiadania. Oczywiście porównania z pierwowzorem filmik ów nie wytrzymuje, a przecież uważam, że to całkiem zacne widowisko. Aż takiego poczucia szaleństwa, takiego zwątpienia w prawdziwość osądu głównego bohatera w ekranowej wersji ze świecą możemy szukać. Literacka historia o pewnym złośliwym stworzonku starającym się uszkodzić lecący samolot pasażerski, który równie dobrze może być jedynie projekcją umysłu spanikowanego człowieka, to istna jazda bez trzymanki, podróż w oparach paraliżującego strachu przed lataniem, ale i przed nietypowym pasażerem na gapę. „Diablitos” (2017) Cody'ego Goodfellowa pewnie rozkocha w sobie przynajmniej część fanów ekstremalnego horroru. Wyśmienicie rozpisana opowieść o człowieku, który przemyca pewien przedmiot, który jak można się tego spodziewać sporo namiesza. W wielkim skrócie: dostaniemy całkiem obficie oblaną posoką podniebną podróż, której pewnie nie powstydziliby się tacy pisarze, jak Clive Barker i Edward Lee.
 
Kategoria piąta” (2014) Toma Bissella może być jedną z tych opowieści, która nie wstrzeli się w gusta nabywców „17 podniebnych koszmarów”. Może nie wszystkich, ale podejrzewam, że wielu odbiorców tej antologii nie odnajdzie się w tej propozycji. Głównie dlatego, że sporo w tym polityki – warstwa ta została bardzo silnie rozwinięta, w sumie to nawet mocniej niż elementy, którym ogólnie rzecz ujmując bliżej do zainteresowań tych osób, które prawdopodobnie w pierwszej kolejności po tę publikację sięgną. Mowa o tych każących myśleć, że mamy tutaj do czynienia z thrillerem. Ja jednak miałam to szczęście, że problematyka, którą porusza Bissell na kartach rzeczonego utworu żywo mnie interesuje. Torturowanie podejrzanych o terroryzm przez CIA to jedno. Ale niejakie zderzenie dwóch diametralnie odmiennych poglądów na ten proceder też przykuło moją uwagę. Właściwie jeszcze silniej niż zakończenie, które miało chyba być niespodzianką, ale naprawdę trudno nie przyjąć tego z całkowitą obojętnością. Peter Tremayne swoim w „Morderstwie w powietrzu” (2000) proponuje sentymentalną podróż do czasów minionych. No niekoniecznie, skoro u progu XXI wieku powstało to oto dziełko trącące przygodami Sherlocka Holmesa. Między innymi. Tajemnica zamkniętego pokoju, a ściślej zamkniętej toalety w samolocie pasażerskim. W tej oto lecącej maszynie dochodzi do morderstwa, o tyle zagadkowego, bo trupa znaleziono w toalecie zamkniętej od wewnątrz. A mordercy oczywiście przy nim nie było. Zupełnie jak w wielu klasycznych kryminałach, które rozkochały w sobie i wciąż rozkochują niezliczoną ilość czytelników z całego świata. I nie mam wątpliwości, że i ten diamencik mnóstwo miłośników znajdzie. Pomimo swojej przewidywalności.
 
Na koniec teksty, które chyba budziły największą ciekawość. Choć mogę się mylić. Zarówno Stephen Kinga, jak i jego syn Joe Hill, obdarowują nas tutaj premierami. A więc, jako że „17 podniebnych koszmarów” pierwotnie opublikowano w roku 2018, to zarówno „Specjalistę od turbulencji” Kinga, jak i „Jesteście wolni” jego latorośli, opatrzono właśnie tą datą. Jako jedyne, jeśli komuś to umknęło. I tutaj, Proszę Państwa, jest mój faworyt. Nie, nie. Nie myślcie sobie, że najpopularniejszy z żyjących autorów literatury grozy (choć nie tylko takową tworzy) prześcignął mniej doświadczony owoc swoich lędźwi. W sumie to nic zaskakującego, bo znane mi są utwory Hilla, którym większość dzieł Kinga do pięt nie dorasta. Co nie znaczy oczywiście, że w moich oczach już doścignął ojca – na to ma jeszcze zbyt skąpy dorobek. Na razie. Nie sądzę jednak, żeby uderzenia w taką nutę, jak w przypadku „Jesteście wolni” mogły dopomóc mu w zdobywaniu kolejnych szczytów w światku grozy, bo utwór ten z horrorem nie ma praktycznie nic wspólnego. Owszem, ta wizja może budzić niepokój, ale emocją dominującą pewnie będzie dotkliwy smutek. Wzruszenie wręcz. Pacyfistyczny wydźwięk owej opowieści też nie był mi obojętny (z racji moich własnych przekonań), tak jak i bardzo trzeźwy osąd mentalności współczesnych wyborców (tutaj Amerykanów, ale wierzcie mi, do Polski też spokojnie można to odnieść) i ludzkości w ogóle. Tego naszego chorego dążenia do samounicestwienia. Stephen King miał co prawda niezły pomysł, jego „Specjalista od turbulencji” jakichś poważniejszych wad według mnie nie posiada. To też nie jest horror, ale tak jak „Jesteście wolni” może wprawiać w jakże pożądany przez fanów wspomnianego gatunku dyskomfort emocjonalny. Lekki, ale zawsze. Hill ten nieformalny pojedynek według mnie wygrywa przede wszystkim dlatego, że jego opowieść niesie więcej emocji i ma o wiele bogatszą treść. Nie tyle chodzi o to, że opowiadanie Hilla jest dłuższe, choć istotnie jest, ile o poruszanie przez niego pewnych ważkich, wręcz niecierpiących zwłoki problemów współczesnego świata. Tak nam bliskich i tak przerażających. Ale z drugiej strony o prezydencie Stanów Zjednoczonych Donaldzie Trumpie, King i tak sporo pisze (prześledźcie jego konto na Twitterze), więc chyba dobrze, że nie szedł tą drogą (bo nie mam wątpliwości, że Hill właśnie w Trumpa wymierza tutaj oskarżycielski palec, chociaż rzecz jasna nie tylko w niego). Bo w końcu co za dużo, to niezdrowo:)

Dobra robota. Tak, według mnie Stephenowi Kingowi i Bevovi Vincentowi należą się niskie ukłony głównie od miłośników literatury grozy (ale nie tylko) za to cudeńko. Za „17 podniebnych koszmarów”, która to antologia oczywiście nie powstałaby bez piętnastu innych pisarzy. I tych jeszcze żyjących i tych, którzy niestety odeszli już z tego świata. Jeśli chodzi o wiek tekstów zawartych w tym zbiorze to rozrzut jest ogromny – XXI, XX, ale i XIX wiek – a i w konwencjach można przebierać. Horror, science fiction, thriller, dramat, fantasy: wybrzmiewają tutaj echa wszystkich tych gatunków. Jedne słabiej, inne silniej. A klamrą jest latanie. Przebywanie wysoko nad ziemią w czymś, co King nazywa rurą z metalu i plastiku (niczym – brrr! - trumna), z której nie można ot tak czmychnąć, gdy pojawią się poważne problemy. Według mnie żadna z tych podniebnych opowieści do poziomu „Langolierów” Stephena Kinga nie dobija, ale tyle naprawdę mi wystarczy. (Wiem, że porównanie nie jest sprawiedliwe, bo tamto to minipowieść, a więc pole do popisu było szersze.) Właściwie to nie spodziewałam się, że aż tyle od Stephena Kinga i Beva Vincenta dostanę. W roli zbieraczy utworów literackich spisali się na medal. Może nie złoty, ale myślę, że srebrny im się należy. Tak, to po prostu im się należy!

1 komentarz: