E.
MICHAEL LEWIS, ARTHUR CONAN DOYLE, RICHARD MATHESON, AMBROSE BIERCE,
E.C. TUBB, TOM BISSELL, DAN SIMMONS, CODY GOODFELLOW, JOHN VARLEY,
JOE HILL, DAVID J. SCHOW, RAY BRADBURY, BEV VINCENT, ROALD DAHL,
PETER TREMAYNE, STEPHEN KING, JAMES L. DICKEY
Pomysł
zebrania w jednym tomie siedemnastu opowieści, które łączy motyw
latania narodził się w głowie Stephena Kinga. W lipcu 2017 roku
pisarz przedstawił tę koncepcję Bevovi Vincentowi, autorowi między
innymi „The Dark Tower Companion”, przewodnika po uniwersum
„Mrocznej Wieży” Kinga oraz Richardowi Chizmarowi, z którym to
King napisał nowelę „Pudełko z guzikami Gwendy”. Pomysłodawca
niniejszej antologii chciał by wyszła ona nakładem Cemetery Dance
Publications, wydawnictwa należącego do Chizmara, Beva Vincenta
natomiast poprosił o pomoc w poszukiwaniu tekstów do tej książki.
W taki oto sposób powołano do życia „17 podniebnych koszmarów”,
antologię, w której przeważają wcześniej publikowane utwory, ale
znalazło się też miejsce dla świeżynek. Szesnaście opowiadań i
jeden poemat opatrzone komentarzami Stephena Kinga, który to napisał
również przedmowę. I oczywiście jedno z opowiadań. Z kolei drugi
redaktor (nazywany w tym zbiorze drugim pilotem), Bev Vincent,
napisał posłowie i tak jak King jest autorem jednego z opowiadań
zawartych w „17 podniebnych koszmarach”. A na ostatnich
stronicach niniejszego dziełka znajdziemy noty biograficzne autorów
wszystkich tekstów w nim zamieszczonych.
Wydawać
by się mogło, że w Polsce „17 podniebnych koszmarów” spotka
się z lepszym przyjęciem niż w Stanach Zjednoczonych. Bo w końcu
tamtejsi czytelnicy mieli dużo większą szansę na spotkanie z lwią
częścią tej antologii już wcześniej. Bev Vincent w swoim
posłowiu powątpiewa co prawda w to, że wielu, w domyśle jego
rodakom, jest znane więcej niż kilka z prezentowanych tutaj utworów
i może faktycznie tak jest, ale myślę, że mało który polski
czytelnik będzie mógł powiedzieć, że zapoznał się już z
więcej niż jednym-dwoma tekstami teraz publikowanymi w „17
podniebnych koszmarach”. Nie mówię, że takich Polaków nie ma –
wydaje mi się, acz mogę się mylić, że mało który z tych
utworów był już u nas publikowany, ale trzeba brać pod uwagę, że
niektórzy sięgają po zagraniczne wydania. Ja nie, więc dla mnie
bilans był korzystny. Albo nie – zależy jak na to spojrzeć, bo
przecież w „17 podniebnych koszmarach” znajdujemy również
takie teksty, które wypadało poznać dużo wcześniej. To znaczy
jeśli jest się miłośnikiem literatury grozy i science fiction.
Mnie znane było tylko jedno opowiadanie - „Latająca
machina” (1953) Raya Bradbury'ego. Utwór ten pochodzi ze
zbioru „Złociste jabłka słońca” (tam nosi tutaj „Machina
latająca”), który to jakiś czas temu został wypuszczony przez
wydawnictwo Mag razem z „Kronikami marsjańskimi” i „Człowiekiem
Ilustrowanym” (w jednym tomie). I stąd właśnie znałam to
opowiadanko. Raczej średnia opowieść o człowieku, który bardzo
boi się postępu.
„17
podniebnych koszmarów” to nie tylko horrory (na co może wskazywać
tytuł). Antologię tę cechuje dosyć duża różnorodność
gatunkowa, na co pewnie nie każdy zareaguje entuzjastycznie. Nie
zdziwiłabym się, gdyby niektórzy poczuli się wręcz oszukani.
Tytuł to jedno, ale okładka i opis wydawcy (chodzi o polskie
wydanie) też robiły swoje tj. sugerowały, że w owej publikacji
znajdują się same horrory. Inna sprawa, że jeden z redaktorów „17
podniebnych opowiadań”, zwany tu pierwszym pilotem, niejednemu
kojarzy się wyłącznie z horrorem, chociaż ma na koncie również
utwory z innych gatunków. Z drugiej jednak strony nie sposób nie
odczuć, że nawet te teksty, które horrorami nie są, ocierają się
o stylistykę literatury grozy. Innymi słowy: mogą dostarczać
emocji zbliżonych do tych poszukiwanych w horrorze. I nie tylko
dlatego, że ich akcja (bądź część akcji) rozgrywa się wysoko
nad ziemią, że ich bohaterowie znajdują się w tak niekomfortowym,
przyprawiającym o nieprzyjemny zawrót głowy, położeniu, ale
także za sprawą elementów w nie powrzucanych (motywów
przynajmniej zahaczających o horror) oraz samego sposobu snucia
opowieści: ukierunkowanego na budzenie w odbiorcach co najmniej
lekkiego niepokoju. Oczywiście, nie tyczy się to wszystkich
opowieści tutaj zebranych. Weźmy na przykład „Latającą
maszynę” Ambrose'a Bierce'a, humoreskę, króciutkie
opowiadanie z 1899 roku będące ironicznych, kpiarskim spojrzeniem
na ludzi tak bardzo zakochanych w lotnictwie, że gotowych wkładać
w to ogromne sumy pieniężne, nawet wtedy, gdy jest właściwie
pewne, że to im się nie opłaci. Ten dowcipny utwór Bierce'a tak
naprawdę sporo mówi o ludzkiej naturze i bynajmniej nie są to
słowa ciepłe, ale ów cierpki posmaczek nie sprawia, że
opowiadanie to (nie)bezpiecznie zbliża się do horroru. Co
oczywiście nie oznacza, że umieszczenie go w tym tomie było błędem
ze strony Stephena Kinga i Beva Vincenta. A przynajmniej ja za błędne
posunięcie tego nie uważam. Tego samego nie mogę jednak powiedzieć
o „Dwie minuty czterdzieści pięć sekund” (1988)
Dana Simmonsa. W sumie to on najbardziej mnie rozczarował – po tak
wspaniałym pisarzu spodziewałam się czegoś... innego.
Specjalistyczny żargon, wypełnianie stronic czczą gadką po to, by
na koniec zaserwować coś, co miało chyba zaskakiwać odbiorców,
ale szczerze wątpię, żeby kogoś w fotel to wgniotło. No
błagam... Skoro już przy tym jesteśmy, to satysfakcji nie
przyniosły mi także opowiadania osadzone w realiach wojennych: „Nie
zestarzeją się nigdy” (1946) Roalda Dahla, zabierające
mnie w ostatnią podróż poległych żołnierzy i „Ptaki
Wojny” (2007) autorstwa Davida J. Schowa, miłośnikom
horrorów pewnie głównie znanego z kina (pracował nad
scenariuszami m.in. „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną 3”
i „Kruka”). Opowiadanie z przesłaniem, w którym to, jak wiele
na to wskazuje (pewności jednak mieć nie możemy), pojawia się
potwór, ale mnogość szczegółów bojowych, te opisy starć
wojennych, życia w tych niebywale trudnych warunkach, to ewidentnie
w sferze moich zainteresowań nie leży. Tak samo jak wiesze. Pora na
poemat James L. Dickeya, autora m.in. powieści „Wybawienie”
przeniesionej na ekran przez Johna Boormana (film z 1972 roku, w
Polsce lepiej znany pod tytułem „Uwolnienie”), który to opierał
się na scenariuszu samego twórcy literackiego pierwowzoru.
„Spadanie” pierwotnie opublikowane w 1967 roku to
opowieść o... spadaniu. Towarzyszymy tutaj młodej stewardesie w
najprawdopodobniej ostatnich chwilach jej życia – podczas
zbliżania się do ziemi (biedaczka wypadła z samolotu). Wbrew
logice pewni tego, że na końcu spotka ją śmierć być nie możemy,
ale ta wątpliwość to za mało bym z zainteresowaniem mogła
śledzić ten przeciągający się lot.
Przejdźmy
teraz do utworów science fiction, bo i dla takich znalazło się
miejsce w tej książce. „Lucyferze!” (1969) E.C.
Tubba ma w sobie coś z „Oszukać przeznaczenie” Jamesa Wonga, a
raczej to film ma w sobie coś z tego opowiadania, bo przecież
powstało ono dziesiątki lat wcześniej. Opowieści o podróżach w
czasie jest od groma, ale w mojej ocenie tekst ten nie wtapia się w
tło. Gdy już człowiek myśli, że o powiewie świeżości w tym
temacie może zapomnieć, że na większą kreatywność w tym
przypadku nie może już liczyć, to trafia na taką perełkę jak
„Lucyferze!”, która owszem na pierwszy rzut oka jawi się
stereotypowo, ale im dalej w las, tym mocniej czytelnik skłania się
ku temu, że tamto wrażenie było błędne. A przynajmniej ja tak to
odbierałam. Druga opowieść science fiction to „Nalot”
(1977) Johna Varleya, który to także traktuje o podróżach w
czasie i również cechuje go niemała kreatywność – myślę, że
większa nawet niż w przypadku „Lucyferze!”, ale osobiście
więcej sympatii mam dla utworu Tubba. Zaprezentowane przez Varleya
rozpaczliwe próby przechwycenia pasażerów i członków załogi
pewnego samolotu, nieszczególnie trzymały mnie w napięciu, co nie
znaczy, że nie miałam ochoty dowiedzieć się, jak skończy się
owa historia.
Teraz
horrory. Na pierwszy ogień niech pójdzie „Groza
przestworzy” (1913) sir Arthura Conana Doyle'a, kojarzonego
głównie z przygodami Sherlocka Holmesa. Solidny kawałek klasycznej
prozy, wręcz przesyconej klimatem kojarzonym głównie z H.P.
Lovecraftem, ale rok wydania wskazuje, że to Samotnik z Providence
mógł się inspirować tekstem Doyle'a, a nie odwrotnie. Ale w
„Grozie przestworzy” co innego najbardziej mnie zaciekawiło. Z
„Triumfu Endymiona” pióra Dana Simmonsa pamiętam coś podobnego
do tego, z czym spotkałam się w tym opowiadaniu Arthura Conana
Doyle'a. Jestem prawie pewna, że Simmons zainspirował się tym
tekstem przy tworzeniu pewnej latającej istoty i w ogóle całego
wątku z nią. „Ładunek” (2008) E. Michaela Lewisa
to w mojej ocenie kolejny mocny człon „17 podniebnych koszmarów”
- utrzymana w stylistyce ghost story, acz niekoniecznie nią
będąca, diablo klimatyczna opowieść o transporcie zwłok członków
sekty Jima Jonesa (tak, tak, tej autentycznej postaci, którą nazwać
szaleńcem to mało). Z tekstem Beva Vinceta nie jest już tak
różowo. „Zombi w samolocie” z 2010 roku to w
gruncie rzeczy bardzo uproszczone spojrzenie na apokalipsę zombie
(wolę tę pisownię!). Zakończenie jest niezłe, ale wszystko co ma
miejsce przedtem to tak naprawdę enta powtórka odcinka
zatytułowanego „O ludziach, którzy starają się przetrwać w
świecie opanowanym przez żywe trupy”. „Koszmar na
wysokości sześciu tysięcy metrów” (1961), legendarnego
Richarda Mathesona, który jest stanowczo zaniedbywany przez polskich
wydawców (chociaż jedna z tegorocznych zapowiedzi wydawnictwa Mag
budzi nadzieję na zmianę tego oburzającego stanu rzeczy), to
perła, której miłośnikom horrorów przegapić nie wolno.
Niektórym ta historia pewnie jest już znana i to nie tylko w wersji
papierowej – w kinowym wydaniu „Strefy mroku” znajdziemy
ekranizację tego opowiadania. Oczywiście porównania z pierwowzorem
filmik ów nie wytrzymuje, a przecież uważam, że to całkiem zacne
widowisko. Aż takiego poczucia szaleństwa, takiego zwątpienia w
prawdziwość osądu głównego bohatera w ekranowej wersji ze świecą
możemy szukać. Literacka historia o pewnym złośliwym stworzonku
starającym się uszkodzić lecący samolot pasażerski, który
równie dobrze może być jedynie projekcją umysłu spanikowanego
człowieka, to istna jazda bez trzymanki, podróż w oparach
paraliżującego strachu przed lataniem, ale i przed nietypowym
pasażerem na gapę. „Diablitos” (2017) Cody'ego
Goodfellowa pewnie rozkocha w sobie przynajmniej część fanów
ekstremalnego horroru. Wyśmienicie rozpisana opowieść o człowieku,
który przemyca pewien przedmiot, który jak można się tego
spodziewać sporo namiesza. W wielkim skrócie: dostaniemy całkiem
obficie oblaną posoką podniebną podróż, której pewnie nie
powstydziliby się tacy pisarze, jak Clive Barker i Edward Lee.
„Kategoria
piąta” (2014) Toma Bissella może być jedną z tych
opowieści, która nie wstrzeli się w gusta nabywców „17
podniebnych koszmarów”. Może nie wszystkich, ale podejrzewam, że
wielu odbiorców tej antologii nie odnajdzie się w tej propozycji.
Głównie dlatego, że sporo w tym polityki – warstwa ta została
bardzo silnie rozwinięta, w sumie to nawet mocniej niż elementy,
którym ogólnie rzecz ujmując bliżej do zainteresowań tych osób,
które prawdopodobnie w pierwszej kolejności po tę publikację
sięgną. Mowa o tych każących myśleć, że mamy tutaj do
czynienia z thrillerem. Ja jednak miałam to szczęście, że
problematyka, którą porusza Bissell na kartach rzeczonego utworu
żywo mnie interesuje. Torturowanie podejrzanych o terroryzm przez
CIA to jedno. Ale niejakie zderzenie dwóch diametralnie odmiennych
poglądów na ten proceder też przykuło moją uwagę. Właściwie
jeszcze silniej niż zakończenie, które miało chyba być
niespodzianką, ale naprawdę trudno nie przyjąć tego z całkowitą
obojętnością. Peter Tremayne swoim w „Morderstwie w
powietrzu” (2000) proponuje sentymentalną podróż do
czasów minionych. No niekoniecznie, skoro u progu XXI wieku powstało
to oto dziełko trącące przygodami Sherlocka Holmesa. Między
innymi. Tajemnica zamkniętego pokoju, a ściślej zamkniętej
toalety w samolocie pasażerskim. W tej oto lecącej maszynie
dochodzi do morderstwa, o tyle zagadkowego, bo trupa znaleziono w
toalecie zamkniętej od wewnątrz. A mordercy oczywiście przy nim
nie było. Zupełnie jak w wielu klasycznych kryminałach, które
rozkochały w sobie i wciąż rozkochują niezliczoną ilość
czytelników z całego świata. I nie mam wątpliwości, że i ten
diamencik mnóstwo miłośników znajdzie. Pomimo swojej
przewidywalności.
Na
koniec teksty, które chyba budziły największą ciekawość. Choć
mogę się mylić. Zarówno Stephen Kinga, jak i jego syn Joe Hill,
obdarowują nas tutaj premierami. A więc, jako że „17 podniebnych
koszmarów” pierwotnie opublikowano w roku 2018, to zarówno
„Specjalistę od turbulencji” Kinga, jak i
„Jesteście wolni” jego latorośli, opatrzono
właśnie tą datą. Jako jedyne, jeśli komuś to umknęło. I
tutaj, Proszę Państwa, jest mój faworyt. Nie, nie. Nie myślcie
sobie, że najpopularniejszy z żyjących autorów literatury grozy
(choć nie tylko takową tworzy) prześcignął mniej doświadczony
owoc swoich lędźwi. W sumie to nic zaskakującego, bo znane mi są
utwory Hilla, którym większość dzieł Kinga do pięt nie dorasta.
Co nie znaczy oczywiście, że w moich oczach już doścignął ojca
– na to ma jeszcze zbyt skąpy dorobek. Na razie. Nie sądzę
jednak, żeby uderzenia w taką nutę, jak w przypadku „Jesteście
wolni” mogły dopomóc mu w zdobywaniu kolejnych szczytów w
światku grozy, bo utwór ten z horrorem nie ma praktycznie nic
wspólnego. Owszem, ta wizja może budzić niepokój, ale emocją
dominującą pewnie będzie dotkliwy smutek. Wzruszenie wręcz.
Pacyfistyczny wydźwięk owej opowieści też nie był mi obojętny
(z racji moich własnych przekonań), tak jak i bardzo trzeźwy osąd
mentalności współczesnych wyborców (tutaj Amerykanów, ale
wierzcie mi, do Polski też spokojnie można to odnieść) i
ludzkości w ogóle. Tego naszego chorego dążenia do
samounicestwienia. Stephen King miał co prawda niezły pomysł, jego
„Specjalista od turbulencji” jakichś poważniejszych wad według
mnie nie posiada. To też nie jest horror, ale tak jak „Jesteście
wolni” może wprawiać w jakże pożądany przez fanów
wspomnianego gatunku dyskomfort emocjonalny. Lekki, ale zawsze. Hill
ten nieformalny pojedynek według mnie wygrywa przede wszystkim
dlatego, że jego opowieść niesie więcej emocji i ma o wiele
bogatszą treść. Nie tyle chodzi o to, że opowiadanie Hilla jest
dłuższe, choć istotnie jest, ile o poruszanie przez niego pewnych
ważkich, wręcz niecierpiących zwłoki problemów współczesnego
świata. Tak nam bliskich i tak przerażających. Ale z drugiej
strony o prezydencie Stanów Zjednoczonych Donaldzie Trumpie, King i
tak sporo pisze (prześledźcie jego konto na Twitterze), więc chyba
dobrze, że nie szedł tą drogą (bo nie mam wątpliwości, że Hill
właśnie w Trumpa wymierza tutaj oskarżycielski palec, chociaż
rzecz jasna nie tylko w niego). Bo w końcu co za dużo, to
niezdrowo:)
Dobra
robota. Tak, według mnie Stephenowi Kingowi i Bevovi Vincentowi
należą się niskie ukłony głównie od miłośników literatury
grozy (ale nie tylko) za to cudeńko. Za „17 podniebnych
koszmarów”, która to antologia oczywiście nie powstałaby bez
piętnastu innych pisarzy. I tych jeszcze żyjących i tych, którzy
niestety odeszli już z tego świata. Jeśli chodzi o wiek tekstów
zawartych w tym zbiorze to rozrzut jest ogromny – XXI, XX, ale i
XIX wiek – a i w konwencjach można przebierać. Horror, science
fiction, thriller, dramat, fantasy: wybrzmiewają tutaj echa
wszystkich tych gatunków. Jedne słabiej, inne silniej. A klamrą
jest latanie. Przebywanie wysoko nad ziemią w czymś, co King nazywa
rurą z metalu i plastiku (niczym – brrr! - trumna), z której nie
można ot tak czmychnąć, gdy pojawią się poważne problemy.
Według mnie żadna z tych podniebnych opowieści do poziomu
„Langolierów” Stephena Kinga nie dobija, ale tyle naprawdę mi
wystarczy. (Wiem, że porównanie nie jest sprawiedliwe, bo tamto to
minipowieść, a więc pole do popisu było szersze.) Właściwie to
nie spodziewałam się, że aż tyle od Stephena Kinga i Beva
Vincenta dostanę. W roli zbieraczy utworów literackich spisali się
na medal. Może nie złoty, ale myślę, że srebrny im się należy.
Tak, to po prostu im się należy!
Świetny blog!
OdpowiedzUsuń