czwartek, 18 kwietnia 2019

Camilla Lackberg „Złota klatka”

Faye Adelheim z pozoru prowadzi szczęśliwe życie u boku męża Jacka i czteroletniej córki Julienne. Cała trójka żyje dostatnio dzięki firmie prowadzonej przez Jacka i jego przyjaciela, która zrobiła z nich jednych z najbardziej znanych finansistów w ich rodzimej Szwecji. Największy udział w jej powstaniu miała jednak Faye, która obecnie jest wyłączona z życia zawodowego swojego męża. Mężczyzna nie rozmawia już z nią o pracy, a Faye o to nie zabiega. Kobieta robi wszystko by zadowolić swojego męża, od lat dostosowuje się do jego potrzeb i cierpliwie znosi jego autorytarny sposób bycia. Właściwie to za naturalne uważa bezwzględne posłuszeństwo wobec ukochanego męża. Do czasu. Wkrótce życie Faye diametralnie się zmienia. Kobieta nie ma wątpliwości, że na gorsze, dopóki nie znajduje w sobie siły, którą już myślała, że bezpowrotnie utraciła w trakcie tych wszystkich długich lat u boku mężczyzny, który z premedytacją ją tłamsił. Teraz Faye ma nowy cel: zniszczyć Jacka. A jej determinacja jest tak silna, że wydaje się, że nic nie jest w stanie zawrócić jej z tej nowo obranej drogi.

Zwana królową szwedzkiego kryminału, Camilla Lackberg, na rynku literackim zadebiutowała w 2003 roku, powieścią „Isprinsessan”, w Polsce wydaną pod tytułem „Księżniczka z lodu”, która zapoczątkowała kryminalną serię z między innymi Ericą Falck (Saga o Fjallbace). Cykl ten przyniósł jej międzynarodową sławę i zainspirował twórców filmowych – na jej podstawie nakręcono serial „Fjallbackamorden (Morderstwa w Fjallbace"), składający się z sześciu mniej więcej półtoragodzinnych odcinków. Do napisania „Złotej klatki” Camilla Lackberg długo się zbierała. Jak sama mówi, wcześniej brakowało jej odwagi do opowiedzenia tej (fikcyjnej) historii. Sagi o Fjallbace nie zamierza jeszcze kończyć, ale jest zdecydowana powołać do życia nową serię – „Złota klatka” to początek. Pierwszy tom planowanego cyklu thrillerów psychologicznych/dramatów pióra kobiety, która na świecie zasłynęła jako autorka kryminałów. Można chyba nawet powiedzieć, że podbiła światowy rynek literatury kryminalnej.

Camilli Lackberg dotychczas znałam tylko „Księżniczkę z lodu” i nie mogę powiedzieć, żebym uważała to spotkanie za szczególnie udane. Ot, pospolite czytadełko, które owszem wchłania się w błyskawicznym tempie, ale równie szybko się o nim zapomina. Ta lektura zniechęciła mnie do twórczości tej szwedzkiej pisarki – nie potrafiłam się zmusić, by dać jej jeszcze jedną szansę, dopóki w moje ręce nie wpadła „Złota klatka”. Zarys fabuły grał tutaj mniejszą rolę niż szuflada, do której ją włożono. Thriller psychologiczny, nie kryminał. Pomyślałam więc sobie: może w tym gatunku lepiej mi jej pióro podpasuje (co oczywiście sprawiedliwe nie było, zważywszy na moje bardzo skąpe doświadczenie z kryminalną częścią jej bibliografii). W Polsce „Złota klatka” wyszła w dwóch szatach graficznych – wydawnictwo Czarna Owca przygotowało szarą i różową okładkę (ta druga to edycja limitowana), i nie muszę chyba dodawać, która w moich oczach lepiej się prezentuje. Ale dość już o rzeczach nieistotnych – zostawmy szatę i przejdźmy do treści. Do historii kobiety, która w chwili gdy ją poznajemy tkwi w tytułowej złotej klatce. Faye Adelheim ma jeden cel: dawać szczęście swojemu mężowi Jackowi. Jej podeście do niego najlepiej obrazują jej własne myśli: „nie powinna być nieprzyjemna ani namolna, tylko miła i spolegliwa. Nie powinna niczego się domagać”. Już to powinno budzić sprzeciw czytelników, podszyte niedowierzaniem oburzenie, wręcz wściekłość na tę pierwszoplanową postać, niemal równie silną jak ta, którą praktycznie od początku „Złotej klatki” żywi się w stosunku do jej męża. Pan i niewolnica – tak naprawdę taki układ Camilla Lackberg odmalowuje na kartach tej powieści. To znaczy w pierwszej jej części, bo są jeszcze dwie. Aktualne dzieje Faye pisane w trzeciej osobie przetykane są retrospekcjami przedstawianymi z perspektywy tej bohaterki (w pierwszej osobie), najpierw sięgającymi tej mniej odległej przeszłości (przeprowadzka do Sztokholmu, początki związku z Jackiem), a potem pokrótce przedstawiającymi jej trudne dzieciństwo. Właściwie to cała zawartość drugiej i trzeciej części „Złotej klatki” została przedstawiona dosyć skrótowo. W porównaniu do pierwszej partii wypada bardzo powierzchownie. Camilla Lackberg później chwyta się dużo większej liczby wątków, na mniej więcej takiej samej przestrzeni, jaką zajmuje wcześniejsza faza życia Faye. Rzecz jasna wraz z retrospekcjami, które to w pierwszej połowie (w przybliżeniu) „Złotej klatki” również są bardziej szczegółowe od tych wrzucanych w dalszą partię powieści. Ten pośpiech, który Camilla Lackberg z czasem sobie narzuciła, ten ewidentny sprint w kierunku mety, drażnił mnie tym bardziej, bo w tego typu opowieściach zawsze z niecierpliwością czekam na ich drugi człon. Zemstę na człowieku (bądź ludziach), który absolutnie na dotkliwą karę sobie zasłużył. Podobną konstrukcję znajdujemy w filmach z nurtu rape and revenge – Lackberg bez wątpienia stara się wykrzesać w odbiorcach zbliżone emocje i jeśli o mnie chodzi to na tym polu odniosła sukces, ale tylko połowiczny. Przez proces demonizacji Jacka przeszła wzorcowo. Już bardziej znienawidzić powieściowej postaci chyba bym nie potrafiła. To ważne, bo tego rodzaju historie upragnionego katharsis dostarczają odbiorcom poprzez bolesny upadek takich drani. Stawiają nas po stronie mścicielki (albo mściciela), która działa poza systemem – to znaczy nie ma zamiaru polegać na legalnym wymiarze sprawiedliwości. Bierze sprawiedliwość we własne ręce i akurat w tym przypadku wydaje się, że inna droga nie istnieje. Faye raczej nie może szukać sprawiedliwości w sądzie. Sytuacja, w której się znalazła nie pozwala jej na taki, powiedzmy, komfort. Ma tylko dwie możliwości: sama (no dobrze z pomocą przyjaciółek) pomścić swoje krzywdy bądź darować swojemu oprawcy, puścić w niepamięć wszystkie cierpienia, jakie jej zadał. I trudno potępiać ją za wybór tej drugiej, trudniejszej ścieżki. Już prędzej tego się od niej oczekuje, pomimo tego, że ma się świadomość, iż może to doprowadzić ją do zguby, równie silnie zaszkodzić jej co jej wrogowi. Albo innym niewinnym osobom.

Życie Faye Adelheim w tytułowej złotej klatce, choć bulwersujące, nie sprawia wrażenia oderwanego od rzeczywistości. Camilla Lackberg nie postawiła na pierwszym planie postaci, która, że tak to ujmę, kompletnie nie pasuje do czasów współczesnych, która zachowuje się jakby przybyła z innej epoki. Na przykład z XIX wieku. Nie, Lackberg jest w pełni świadoma tego, że powszechna emancypacja kobiet w Europie to mrzonka, że nawet w czasach, w których feminizm jest w modzie, istnieją kobiety żyjące głównie po to, by dawać szczęście swoim mężczyznom. Całkowicie podporządkowane ich woli, nieczujące potrzeby by realizować się zawodowo, tylko wychodzące z założenia, że są stworzone po to, żeby pomagać swoim partnerom w osiąganiu sukcesów. Wspierać ich, stwarzać im takie warunki, jakich potrzebują, o nic ich nie prosić, ale od siebie dawać im wszystko co tylko się da. Może się wydawać, że takie życie pasuje Faye, że zaspokajanie wszelkich potrzeb męża daje jej absolutne szczęście, że niczego więcej jej nie potrzeba. Ale to nie takie proste. Lackberg całkiem zgrabnie przedstawiła tutaj typ kobiety, która okłamuje samą siebie – wmawia sobie, że dobrze jej w takim układzie, że rola wiernej, bezgranicznie oddanej swojemu mężczyźnie żony daje jej satysfakcję, że może być szczęśliwa tylko wtedy, gdy Jack jest zadowolony. A że mało co go zadowala, Faye przez większość czasu jest nieszczęśliwa. Ale to bynajmniej nie osłabia w niej ducha walki o względy ukochanego mężczyzny. Czytelnik prawie do początku będzie trwał w przekonaniu, że Faye nosi maskę, że tak naprawdę jest kimś zupełnie innym, chociaż sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Jeszcze, bo nie ma się wątpliwości, że wkrótce nastąpi przebudzenie, że odrodzi się niczym Feniks z popiołów, że kobieta zedrze z twarzy tę straszną maskę, która tak dopasowała się do jej twarzy, że przez wiele lat nawet nie czuła, że ją nosi. Sama bynajmniej jej nie włożyła – winę za to kim się stała ponosi przede wszystkim Jack. To on uformował ją na swoją modłę, zrobił z niej istną niewolnicę, ale my w przeciwieństwie do niej samej cały czas mamy świadomość, że ta prawdziwa Faye (a raczej Matylda) nadal w niej tkwi i już nie może się doczekać pozbycia tego a la sobowtóra uwięzionego w złotej klatce. Plan zemsty, który później opracuje ta skrzywdzona kobieta, odwet jaki zdecyduje się wziąć na człowieku, który obszedł się z nią w niebywale okrutny sposób (właściwie to gnębił ją przez wiele lat) w samym zarysie prezentuje się niezgorzej. Nie są to co prawda wyżyny kreatywności, ale chwali się, że Lackberg wysiliła się na coś więcej od tradycyjnej śmierci w niewyobrażalnych mękach. Zemsta Faye jest bardziej wyrafinowana i czasochłonna. To, co przygotowała dla Jacka wymaga dużo więcej cierpliwości i sprytu. I oczywiście żelaznych nerwów. Faye tak naprawdę zawsze wszystko to w sobie miała, potrzebowała tylko impulsu, który na powrót przywoła ten ogromny hart ducha, dzięki któremu niejedną tragedię w życiu przetrwała. Trudno nie przypiąć „Złotek klatce” etykietki powieści feministycznej, nazwać jej swego rodzaju manifestem skierowanym do wszystkich kobiet tłamszonych przez swoich partnerów, tych których spotkała jakaś krzywda ze strony ukochanego mężczyzny. Tak, ten manifest bardzo wyraźnie tutaj wybrzmiewa, co ujmą dla tej powieści dla mnie nie jest, ale dobrze by było, gdyby z równą wyrazistością odmalowano wydarzenia następujące po wytęsknionym przebudzeniu Faye. Gdyby poprowadzono je przynajmniej z takim poszanowaniem szczegółów i z taką dbałością o budowanie dramaturgii, jak w części pierwszej. Więcej elementów zaskoczenia też by się przydało – właściwie tylko jednej z ujawnionych pod koniec książki informacji wcześniej nie udało mi się rozpracować. I to raczej tej pomniejszej, takiej o której najwyraźniej sama autorka nie myślała jako o jednym z najpotężniejszych ładunków, które zechciała dla nas zdetonować (a paradoksalnie to ta rewelacja najbardziej mnie poruszyła). Trochę tego jest, ale szczerze wątpię, by dla wielu odbiorców „Złotej klatki” były to jakieś niespodzianki, bo naprawdę nie trzeba zbytnio się wysilać, żeby przynajmniej większość z tego domyślić się dużo wcześniej.

Ze spotkania ze „Złotą klatką” Camilli Lackberg wyszłam mniej wilgotną stopą niż z lektury jej „Księżniczki z lodu”. Według mnie nie jest to thriller psychologiczny (bezsprzecznie zmieszany z dramatem) z najwyższej półki, absolutnie nie uważam tej książki za jednej z najgodniejszych reprezentantów tego gatunku na arenie literackiej, ale i nie żałuję, że zdecydowałam się dać tej pisarce drugą szansę. Choćby dla samej konstrukcji pierwszoplanowej postaci warto było to przeczytać, a i tematyka, nad którą Lackberg się tutaj pochyla daleka mojemu sercu z pewnością nie jest. Szkoda tylko, że z takim pośpiechem poprowadziła jej dalsze segmenty, że ta dosyć spora szczegółowość, jaką odnalazłam w mniej więcej pierwszej połowie książki nie cechuje całej tej publikacji. Niemniej drugiej odsłony jestem ciekawa. A najbardziej tego, czy Camilla Lackberg wróci do Faye, czy raczej skupi się na innej bohaterce znajdującej się w podobnym położeniu. Bo ta historia wydaje mi się kompletna – nie wiem, co jeszcze można by tu dodać, ale chętnie się tego dowiem. Ale i równie chętnie zasiądę do dziejów innej postaci, która zdecyduje się wziąć sprawiedliwość we własnej ręce, w nadziei, że nie będzie ich znamionować taka powierzchowność, z jaką niestety zderzyłam się w przybliżeniu w drugiej połowie pierwszej odsłony zaplanowanej serii thrillerów psychologicznych/dramatów od pisarki nazywanej królową szwedzkiego kryminału.

Za książki bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz