
Frank
i Sara Erikssonowie, wraz z dwójką swoich małych dzieci, Lottą i
Peterem, przeprowadzają się na wieś, do takiego domu, o jakim
zawsze marzyli. Zakup tej nieruchomości mocno nadszarpnął ich
budżet, ale mężczyzna jest przekonany, że szybko go podreperuje.
Frank jest przedstawicielem handlowym i właśnie zajmuje się
kampanią reklamową jednego z klientów firmy. Wkrótce okazuje się
jednak, że zadanie, którego się podjął jest trudniejsze, niż mu
się wydawało. Jego żona, dziennikarka, uznaje że za bardzo
pośpieszyli się z zakupem domu, ale Frank nie zamierza się
poddawać. Wie, że może jeszcze wymyślić koncepcję, która
przekona klienta i zamierza wykorzystać tę szansę. Pojawia się
jednak nieoczekiwana przeszkoda. Frank zauważa, że w domu, w którym
zamieszkał wraz z rodziną dzieje się coś dziwnego, że zachodzą
w nim zjawiska niedające się racjonalnie wytłumaczyć. A
przynajmniej dla niego nie są one naturalne. Mężczyzna nabiera
pewności, że dom jest nawiedzony przez jakąś nadprzyrodzoną
siłę. Z czasem kontaktuje się z łowcą duchów Allanem
Svenssonem, który decyduje się zbadać ten przypadek.
Szwedzki
horror o zjawiskach nadprzyrodzonych, „Goście”, został
wyreżyserowany przez Jacka Ersgarda (jako Joakim Ersgard), na
podstawie scenariusza, który napisał wespół ze swoim bratem
Patrikiem Ersgardem. To pierwszy film Jacka Ersgarda i nie jedyny
owoc współpracy braci – Patrik brał udział w pracach nad
scenariuszami jeszcze dwóch filmów Jacka: „Na własne ryzyko”
(1997) i „Pokonać własny cień” (2004). Ponadto zasilił obsadę
paru obrazów swojego brata. „Goście” nie odbiły się głośnym
echem na arenie międzynarodowej, nawet w kręgu długoletnich
wielbicieli kina grozy prawie się o tej pozycji nie mówi. W
kompletne zapomnienie się jednak nie usunęła - widownię wciąż
znajduje, ale z pewnością nie można powiedzieć, że jest ona
spora.
Już
pierwsze zdanie zarysu fabuły „Gości” Jacka Ersgarda każdemu,
kto w swoim życiu obejrzał choćby tylko trochę horrorów
nastrojowych, powinien uświadomić z jakiego rodzaju filmem grozy
mamy tutaj do czynienia. Przeprowadzka do nowego domu to jeden z
ulubionych motywów twórców ghost stories – znajdujemy go
w tak wielu produkcjach (i utworach literackich) o duchach, że
uznaje się go za część tradycji tego nurtu. Jedną z ważniejszych
składowych konwencji ghost story, choć rzecz jasna
niewpisywany w każdą historię o duchach, a i często „wypożyczany”
przez twórców innego rodzaju horrorów. Jack i Patrik Ersgardowie
na tym nie poprzestali – w swój scenariusz wtłoczyli więcej
motywów silnie związanych z ghost story. Już wtedy, w
drugiej połowie lat 80-tych XX wieku, były one dobrze znane fanom
tak filmowych, jak i literackich horrorów. I choć trochę czasu już
minęło, filmowcy i pisarze nadal chętnie po nie sięgają. Można
więc chyba powiedzieć, że rzeczone motywy zyskały
nieśmiertelność, że na trwałe wpisały się w konwencję nie
tylko ghost stories, ale w horror nastrojowy w ogóle. W
„Gościach” proponuje się nam tak klasyczne podejście do
gatunku, że bardziej już chyba się nie da. Chociaż nie. Gdyby
pozbawić ten obraz humoru pewnie prezentowałby się jeszcze
bardziej standardowo (i zmienić coś jeszcze, ale o tym później).
Rzeczony standard przeze mnie nie jest traktowany jako zarzut, bo
należę do tych osób, które w horrorze wyżej cenią sobie
sprawdzone motywy od usilnego dążenia do oryginalność. Nie
wszystkie i nie w każdym wydaniu – nie liczy się tylko „co”,
ale również „jak”. Debiutanckie dziełko Jacka Ersgarda to nie
tylko tradycyjny tekst, ale też takowa realizacja. „Goście” to
jeden z tych horrorów o nawiedzonych domach, który celuje w
minimalizm, jeśli chodzi o manifestację sił nadprzyrodzonych.
Współczesne filmy tego typu zazwyczaj pozwalają sobie na większą
śmiałość, są bardziej dosłowne, a przy tym często mniej
realistyczne. W omawianym filmie, jak to w starszych horrorach
nastrojowych zwykle bywało, nie chodzi o to by widz co rusz podrywał
się z fotela, by nie tyle straszyć, ile zaskakiwać go z nagła
pogłaśnianą muzyką i/lub różnego rodzaju mniej lub bardziej
udanymi maszkarami wskakującymi na pierwszy plan. W „Gościach”
wszystko odbywa się z dużo mniejszą agresywnością. Widać, że
Jackowi Ersgardowi zależało na zasianiu w widzach czystego strachu,
który miał być w nim podtrzymywany aż do ostatniego ujęcia.
Podskórny, nieustający niepokój zamiast krótkotrwałych... hmm...
atrakcji w postaci najbardziej prymitywnego stylu niby straszenia
(bardziej zaskakiwania), jakie w kinematografii grozy wymyślono
(jump scenki). Nie twierdzę, że Jack Ersgard i jego ekipa
przeszli przez tę niełatwą próbę celująco, że udało im się
stworzyć horror, który ma szansę przedrzeć się przez bariery
ochronne widzów, docierając wprost do jądra strachu. Jest w
„Gościach” jeden moment, który sprawił, że poczułam się
nieswojo. Przerażaniem bym tego nie nazwała, ale przyznaję ogarnął
mnie wówczas lekki niepokój, który to utrzymywał się we mnie
jeszcze przez jakiś czas. Gdy Frank budzi się w środku nocy i
kieruje spojrzenia na leżącą obok niego Sarę, widzimy wykrzywione
oblicze kobiety z szeroko otwartymi oczami wbijającymi się w
przerażonego mężczyznę. Ta twarz dosłownie przez chwilę
wypełniająca ekran, to według mnie moment szczytowej grozy. Ani
przedtem, ani potem nie dostałam niczego, co mogłoby się z tym
równać. Tylko tutaj (albo aż, bo rzadko zdarza mi się dostać od
horroru choćby tylko jeden tak niepokojący moment) autentycznie
zerwano ze mnie kilka warstw ochronnych. Nie aż tyle, by zdjął
mnie najczystszy strach, ale wystarczająco, abym jeszcze przez jakiś
czas czuła się emocjonalnie roztrojona. A najlepsze w tym jest to,
że przy kręceniu tej scenki nie posiłkowano się efektami
specjalnymi. Pełna naturalność, maksymalny realizm i co nie jest
bez znaczenia, perfekcyjne zagęszczenie mroku wokół leżących na
łóżku Erikssonów. Plus idealne wyliczenie wszystkiego w czasie.
Kilkusekundowa perełka, ot co!
Humor
to nie jedyne delikatne odstępstwo od reguł jakimi rządzą się
klasyczne horrory o zjawiskach nadprzyrodzonych (co nie znaczy, że z
niektórych takich filmów on nie spoziera), poczynione w scenariuszu
„Gości”. Swoją drogą, to z lekka dowcipne podejście do owej
historii, te akcenty komediowe rzadko mi przeszkadzały – tak
naprawdę to większość z nich umilała mi seans. Przejdźmy jednak
do drugiego elementu, którego co prawda za powiew jakiejś ogromnej
świeżości uznać nie można – i przed 1988 rokiem, kiedy to
wypuszczono ową produkcję jako novum, pewnie nie było to
odbierane. Niemniej dosyć rzadką w kinie grozy sytuacją jest ta, w
której to mężczyzna jest tą połówką pierwszoplanowej pary,
która jako pierwsza nabiera przekonania, że w ich domu dzieje się
coś, czego nie da się zracjonalizować. W „Gościach” to
kobieta, dziennikarka Sara, jest tą osobą, która twardo stąpa po
ziemi, podczas gdy jej mąż wydaje się, jak to się mówi, mieć
bardziej otwarty umysł. Frank ma w sobie coś z dziecka – tę
beztroskę, fantazję, czystą radość z życia, których to może
pozazdrościć mu, myślę że, zdecydowana większość ludzi
dorosłych. Albo popukać się w czoło w odpowiedzi na jego
infantylne zachowania... Franka nie można jednak zaszufladkować
jako osoby ciągle bujającej w obłokach, skrajnie
nieodpowiedzialnej, starającej się zrzucić wszystkie obowiązki na
barki żony. Frank stara się zapewnić godny byt swoim najbliższym
(jest przedstawicielem handlowym) – robi wszystko, co w jego mocy,
by dobrze im się żyło w wymarzonym domu na wsi, w którym to
chętnie wykonuje niezbędne prace. Spędza czas z dziećmi i stara
się rozładowywać wszelkie napięcia, których to w rodzinie nie da
się uniknąć. Tym bardziej w domach, w których zaczyna brakować
pieniędzy. Stephen King na kartach swojej genialnej „Danse
Macabre” nazwał „Horror Amityville” Stuarta Rosenberga filmem
ekonomicznym i jestem przekonana, że „Gości” Jacka Ersgarda
również podciągnąłby pod tę kategorię. Rodzina Erikssonów,
tak jak Lutzowie, ma problemy finansowe, do których to według Sary
doprowadził przedwczesny zakup wiejskiej nieruchomości, do której
na początku filmu się wprowadzają. W filmach o nawiedzonych domach
taki akcent jest bardzo pomocny. To swego rodzaju ułatwienie dla
twórców, bo dzięki temu przynajmniej części widzów nie dręczy
pytanie, dlaczego bohaterowie po prostu czym prędzej takiego
nawiedzonego domu nie opuszczą. Części, bo są i tacy, którzy
wychodzą z założenia, że lepsza bezdomność, niż mieszkanie pod
jednym dachem z agresywną istotą nie z tego świata. W „Gościach”
nie to jednak jest usprawiedliwieniem dla, w tej sytuacji
niebezpiecznie przedłużającego się, pobytu czteroosobowej familii
Erikssonów w nieruchomości usytuowanej w zacisznej okolicy. Otóż,
ten stan rzeczy tłumaczy się postawą Sary. Kobieta nie wierzy w
opowieści męża o duchach bądź demonach gnieżdżących się w
ich nowym domu. Nie widzi więc powodu, by się wyprowadzać. Nie
wierzy w opowieści o nadnaturalnych istotach bądź istocie, która
uwiła sobie gniazdko na strychu, ale tak naprawdę w całym tym domu
daje się Frankowi we znaki. Drapanie w ścianach, otwierające się
drzwi prowadzące na zakurzony strych, gdzie znajduje się jedno
zamknięte pomieszczenie, którego Frank boi się otworzyć. Łowca
duchów, Allan Svensson, z którym to już wkrótce główny bohater
filmu połączy siły, uzna to za konieczne. Chociaż absolutnie nie
można o nim powiedzieć, że w przeciwieństwie do Franka jest wolny
od strachu przed nieznanym. Mężczyzna ów przypomniał mi łowcę
wampirów Petera Vincenta z „Postrachu nocy” Toma Hollanda –
taki z niego nieustraszony specjalistka od zjawisk nadprzyrodzonych
(bo na takiego się kreuje), jak ze mnie osoba wierząca w nie.
Zabawnie było, ale nic więcej ta postać w ów film nie wniosła.
Dwukrotnie nawet silnie mnie zirytowała, bo przyniosła niepożądaną
bajkowość. UWAGA SPOILER W mojej ulubionej powieści
Stephena Kinga i filmie Mary Lambert na niej opartym, „Smętarzu
dla zwierzaków” („Cmętarzu zwieżąt"), też mamy pomocnego ducha, ale o ile lepiej
przedstawionego. Czego jak czego, ale Victor Pascow, takiej mdłej
bajkowości, jak Allan Svensson nie wprowadza. Ba, ta postać choć
pozytywna, ma w sobie sporo upiorności KONIEC SPOILERA.
Niemniej całkiem znośnie się to oglądało – poza tą jedną
wyżej przybliżoną sekwencją bez większej ekscytacji, bez
zaskoczeń i w ogóle bez silniejszych emocji, ale i bez jakichś
potężnych zgrzytów. Klimacik lat 80-tych - te przybrudzone,
przyblakłe kadry – i nieprzekombinowana opowieść, w której czuć
miłość do klasycznych opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych,
sympatyczni bohaterowie, zwłaszcza dzieci (choć nie wszystkie ich
zachowania da się zrozumieć – chodzi mi tutaj głównie o jedno z
posunięć Sary w dalszej partii filmu), i trochę takiego humoru,
który w moim przypadku akurat trafił na podatny grunt, to dość by
zapewnić mi całkiem niezłą rozrywkę.
„Goście”
Jacka Ersgarda dla mnie żadnym wielkim odkryciem nie są. Na pewno
nie jest to jeden z lepszych horrorów nastrojowych, jaki w życiu
zobaczyłam, ale to klasyczne podejście do horroru o nawiedzonym
domu (pytanie czy przez ducha, czy przez demona i w liczbie
pojedynczej czy mnogiej - powiem tylko że odpowiedź niezbyt mnie
usatysfakcjonowała) bezsprzecznie coś w sobie ma. Pomimo wad
chciało się to obejrzeć do końca. Tym bardziej, że obecnie
trudno znaleźć tak minimalistyczne spojrzenie na kino grozy –
film opowiadający prostą, w żadnym razie nieprzekombinowaną
historię, silnie osadzoną w konwencji, która chyba nigdy mi się
nie znudzi, i to opowiadający w sposób, który absolutnie nie
przypomina tego, z czym mam nieszczęście najczęściej stykać się
we współczesnym horrorze. Zwłaszcza tym z głównego nurtu. Dosyć
miły powrót do korzeni – tak w gruncie rzeczy odebrałam „Gości”
Jacka Ersgarda, chociaż bezsprzecznie nie było to niezapomniane, w
pełni satysfakcjonujące doświadczenie. Do absolutnego szczęścia
jeszcze trochę mi zabrakło. Chyba że ograniczymy się do tej
jednej WYBORNEJ scenki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz