Frank
i Sara Erikssonowie, wraz z dwójką swoich małych dzieci, Lottą i
Peterem, przeprowadzają się na wieś, do takiego domu, o jakim
zawsze marzyli. Zakup tej nieruchomości mocno nadszarpnął ich
budżet, ale mężczyzna jest przekonany, że szybko go podreperuje.
Frank jest przedstawicielem handlowym i właśnie zajmuje się
kampanią reklamową jednego z klientów firmy. Wkrótce okazuje się
jednak, że zadanie, którego się podjął jest trudniejsze, niż mu
się wydawało. Jego żona, dziennikarka, uznaje że za bardzo
pośpieszyli się z zakupem domu, ale Frank nie zamierza się
poddawać. Wie, że może jeszcze wymyślić koncepcję, która
przekona klienta i zamierza wykorzystać tę szansę. Pojawia się
jednak nieoczekiwana przeszkoda. Frank zauważa, że w domu, w którym
zamieszkał wraz z rodziną dzieje się coś dziwnego, że zachodzą
w nim zjawiska niedające się racjonalnie wytłumaczyć. A
przynajmniej dla niego nie są one naturalne. Mężczyzna nabiera
pewności, że dom jest nawiedzony przez jakąś nadprzyrodzoną
siłę. Z czasem kontaktuje się z łowcą duchów Allanem
Svenssonem, który decyduje się zbadać ten przypadek.
Humor to nie jedyne delikatne odstępstwo od reguł jakimi rządzą się klasyczne horrory o zjawiskach nadprzyrodzonych (co nie znaczy, że z niektórych takich filmów on nie spoziera), poczynione w scenariuszu „Gości”. Swoją drogą, to z lekka dowcipne podejście do owej historii, te akcenty komediowe rzadko mi przeszkadzały – tak naprawdę to większość z nich umilała mi seans. Przejdźmy jednak do drugiego elementu, którego co prawda za powiew jakiejś ogromnej świeżości uznać nie można – i przed 1988 rokiem, kiedy to wypuszczono ową produkcję jako novum, pewnie nie było to odbierane. Niemniej dosyć rzadką w kinie grozy sytuacją jest ta, w której to mężczyzna jest tą połówką pierwszoplanowej pary, która jako pierwsza nabiera przekonania, że w ich domu dzieje się coś, czego nie da się zracjonalizować. W „Gościach” to kobieta, dziennikarka Sara, jest tą osobą, która twardo stąpa po ziemi, podczas gdy jej mąż wydaje się, jak to się mówi, mieć bardziej otwarty umysł. Frank ma w sobie coś z dziecka – tę beztroskę, fantazję, czystą radość z życia, których to może pozazdrościć mu, myślę że, zdecydowana większość ludzi dorosłych. Albo popukać się w czoło w odpowiedzi na jego infantylne zachowania... Franka nie można jednak zaszufladkować jako osoby ciągle bujającej w obłokach, skrajnie nieodpowiedzialnej, starającej się zrzucić wszystkie obowiązki na barki żony. Frank stara się zapewnić godny byt swoim najbliższym (jest przedstawicielem handlowym) – robi wszystko, co w jego mocy, by dobrze im się żyło w wymarzonym domu na wsi, w którym to chętnie wykonuje niezbędne prace. Spędza czas z dziećmi i stara się rozładowywać wszelkie napięcia, których to w rodzinie nie da się uniknąć. Tym bardziej w domach, w których zaczyna brakować pieniędzy. Stephen King na kartach swojej genialnej „Danse Macabre” nazwał „Horror Amityville” Stuarta Rosenberga filmem ekonomicznym i jestem przekonana, że „Gości” Jacka Ersgarda również podciągnąłby pod tę kategorię. Rodzina Erikssonów, tak jak Lutzowie, ma problemy finansowe, do których to według Sary doprowadził przedwczesny zakup wiejskiej nieruchomości, do której na początku filmu się wprowadzają. W filmach o nawiedzonych domach taki akcent jest bardzo pomocny. To swego rodzaju ułatwienie dla twórców, bo dzięki temu przynajmniej części widzów nie dręczy pytanie, dlaczego bohaterowie po prostu czym prędzej takiego nawiedzonego domu nie opuszczą. Części, bo są i tacy, którzy wychodzą z założenia, że lepsza bezdomność, niż mieszkanie pod jednym dachem z agresywną istotą nie z tego świata. W „Gościach” nie to jednak jest usprawiedliwieniem dla, w tej sytuacji niebezpiecznie przedłużającego się, pobytu czteroosobowej familii Erikssonów w nieruchomości usytuowanej w zacisznej okolicy. Otóż, ten stan rzeczy tłumaczy się postawą Sary. Kobieta nie wierzy w opowieści męża o duchach bądź demonach gnieżdżących się w ich nowym domu. Nie widzi więc powodu, by się wyprowadzać. Nie wierzy w opowieści o nadnaturalnych istotach bądź istocie, która uwiła sobie gniazdko na strychu, ale tak naprawdę w całym tym domu daje się Frankowi we znaki. Drapanie w ścianach, otwierające się drzwi prowadzące na zakurzony strych, gdzie znajduje się jedno zamknięte pomieszczenie, którego Frank boi się otworzyć. Łowca duchów, Allan Svensson, z którym to już wkrótce główny bohater filmu połączy siły, uzna to za konieczne. Chociaż absolutnie nie można o nim powiedzieć, że w przeciwieństwie do Franka jest wolny od strachu przed nieznanym. Mężczyzna ów przypomniał mi łowcę wampirów Petera Vincenta z „Postrachu nocy” Toma Hollanda – taki z niego nieustraszony specjalistka od zjawisk nadprzyrodzonych (bo na takiego się kreuje), jak ze mnie osoba wierząca w nie. Zabawnie było, ale nic więcej ta postać w ów film nie wniosła. Dwukrotnie nawet silnie mnie zirytowała, bo przyniosła niepożądaną bajkowość. UWAGA SPOILER W mojej ulubionej powieści Stephena Kinga i filmie Mary Lambert na niej opartym, „Smętarzu dla zwierzaków” („Cmętarzu zwieżąt"), też mamy pomocnego ducha, ale o ile lepiej przedstawionego. Czego jak czego, ale Victor Pascow, takiej mdłej bajkowości, jak Allan Svensson nie wprowadza. Ba, ta postać choć pozytywna, ma w sobie sporo upiorności KONIEC SPOILERA. Niemniej całkiem znośnie się to oglądało – poza tą jedną wyżej przybliżoną sekwencją bez większej ekscytacji, bez zaskoczeń i w ogóle bez silniejszych emocji, ale i bez jakichś potężnych zgrzytów. Klimacik lat 80-tych - te przybrudzone, przyblakłe kadry – i nieprzekombinowana opowieść, w której czuć miłość do klasycznych opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych, sympatyczni bohaterowie, zwłaszcza dzieci (choć nie wszystkie ich zachowania da się zrozumieć – chodzi mi tutaj głównie o jedno z posunięć Sary w dalszej partii filmu), i trochę takiego humoru, który w moim przypadku akurat trafił na podatny grunt, to dość by zapewnić mi całkiem niezłą rozrywkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz