wtorek, 16 kwietnia 2019

„Goście” (1988)

Frank i Sara Erikssonowie, wraz z dwójką swoich małych dzieci, Lottą i Peterem, przeprowadzają się na wieś, do takiego domu, o jakim zawsze marzyli. Zakup tej nieruchomości mocno nadszarpnął ich budżet, ale mężczyzna jest przekonany, że szybko go podreperuje. Frank jest przedstawicielem handlowym i właśnie zajmuje się kampanią reklamową jednego z klientów firmy. Wkrótce okazuje się jednak, że zadanie, którego się podjął jest trudniejsze, niż mu się wydawało. Jego żona, dziennikarka, uznaje że za bardzo pośpieszyli się z zakupem domu, ale Frank nie zamierza się poddawać. Wie, że może jeszcze wymyślić koncepcję, która przekona klienta i zamierza wykorzystać tę szansę. Pojawia się jednak nieoczekiwana przeszkoda. Frank zauważa, że w domu, w którym zamieszkał wraz z rodziną dzieje się coś dziwnego, że zachodzą w nim zjawiska niedające się racjonalnie wytłumaczyć. A przynajmniej dla niego nie są one naturalne. Mężczyzna nabiera pewności, że dom jest nawiedzony przez jakąś nadprzyrodzoną siłę. Z czasem kontaktuje się z łowcą duchów Allanem Svenssonem, który decyduje się zbadać ten przypadek.

Szwedzki horror o zjawiskach nadprzyrodzonych, „Goście”, został wyreżyserowany przez Jacka Ersgarda (jako Joakim Ersgard), na podstawie scenariusza, który napisał wespół ze swoim bratem Patrikiem Ersgardem. To pierwszy film Jacka Ersgarda i nie jedyny owoc współpracy braci – Patrik brał udział w pracach nad scenariuszami jeszcze dwóch filmów Jacka: „Na własne ryzyko” (1997) i „Pokonać własny cień” (2004). Ponadto zasilił obsadę paru obrazów swojego brata. „Goście” nie odbiły się głośnym echem na arenie międzynarodowej, nawet w kręgu długoletnich wielbicieli kina grozy prawie się o tej pozycji nie mówi. W kompletne zapomnienie się jednak nie usunęła - widownię wciąż znajduje, ale z pewnością nie można powiedzieć, że jest ona spora.

Już pierwsze zdanie zarysu fabuły „Gości” Jacka Ersgarda każdemu, kto w swoim życiu obejrzał choćby tylko trochę horrorów nastrojowych, powinien uświadomić z jakiego rodzaju filmem grozy mamy tutaj do czynienia. Przeprowadzka do nowego domu to jeden z ulubionych motywów twórców ghost stories – znajdujemy go w tak wielu produkcjach (i utworach literackich) o duchach, że uznaje się go za część tradycji tego nurtu. Jedną z ważniejszych składowych konwencji ghost story, choć rzecz jasna niewpisywany w każdą historię o duchach, a i często „wypożyczany” przez twórców innego rodzaju horrorów. Jack i Patrik Ersgardowie na tym nie poprzestali – w swój scenariusz wtłoczyli więcej motywów silnie związanych z ghost story. Już wtedy, w drugiej połowie lat 80-tych XX wieku, były one dobrze znane fanom tak filmowych, jak i literackich horrorów. I choć trochę czasu już minęło, filmowcy i pisarze nadal chętnie po nie sięgają. Można więc chyba powiedzieć, że rzeczone motywy zyskały nieśmiertelność, że na trwałe wpisały się w konwencję nie tylko ghost stories, ale w horror nastrojowy w ogóle. W „Gościach” proponuje się nam tak klasyczne podejście do gatunku, że bardziej już chyba się nie da. Chociaż nie. Gdyby pozbawić ten obraz humoru pewnie prezentowałby się jeszcze bardziej standardowo (i zmienić coś jeszcze, ale o tym później). Rzeczony standard przeze mnie nie jest traktowany jako zarzut, bo należę do tych osób, które w horrorze wyżej cenią sobie sprawdzone motywy od usilnego dążenia do oryginalność. Nie wszystkie i nie w każdym wydaniu – nie liczy się tylko „co”, ale również „jak”. Debiutanckie dziełko Jacka Ersgarda to nie tylko tradycyjny tekst, ale też takowa realizacja. „Goście” to jeden z tych horrorów o nawiedzonych domach, który celuje w minimalizm, jeśli chodzi o manifestację sił nadprzyrodzonych. Współczesne filmy tego typu zazwyczaj pozwalają sobie na większą śmiałość, są bardziej dosłowne, a przy tym często mniej realistyczne. W omawianym filmie, jak to w starszych horrorach nastrojowych zwykle bywało, nie chodzi o to by widz co rusz podrywał się z fotela, by nie tyle straszyć, ile zaskakiwać go z nagła pogłaśnianą muzyką i/lub różnego rodzaju mniej lub bardziej udanymi maszkarami wskakującymi na pierwszy plan. W „Gościach” wszystko odbywa się z dużo mniejszą agresywnością. Widać, że Jackowi Ersgardowi zależało na zasianiu w widzach czystego strachu, który miał być w nim podtrzymywany aż do ostatniego ujęcia. Podskórny, nieustający niepokój zamiast krótkotrwałych... hmm... atrakcji w postaci najbardziej prymitywnego stylu niby straszenia (bardziej zaskakiwania), jakie w kinematografii grozy wymyślono (jump scenki). Nie twierdzę, że Jack Ersgard i jego ekipa przeszli przez tę niełatwą próbę celująco, że udało im się stworzyć horror, który ma szansę przedrzeć się przez bariery ochronne widzów, docierając wprost do jądra strachu. Jest w „Gościach” jeden moment, który sprawił, że poczułam się nieswojo. Przerażaniem bym tego nie nazwała, ale przyznaję ogarnął mnie wówczas lekki niepokój, który to utrzymywał się we mnie jeszcze przez jakiś czas. Gdy Frank budzi się w środku nocy i kieruje spojrzenia na leżącą obok niego Sarę, widzimy wykrzywione oblicze kobiety z szeroko otwartymi oczami wbijającymi się w przerażonego mężczyznę. Ta twarz dosłownie przez chwilę wypełniająca ekran, to według mnie moment szczytowej grozy. Ani przedtem, ani potem nie dostałam niczego, co mogłoby się z tym równać. Tylko tutaj (albo aż, bo rzadko zdarza mi się dostać od horroru choćby tylko jeden tak niepokojący moment) autentycznie zerwano ze mnie kilka warstw ochronnych. Nie aż tyle, by zdjął mnie najczystszy strach, ale wystarczająco, abym jeszcze przez jakiś czas czuła się emocjonalnie roztrojona. A najlepsze w tym jest to, że przy kręceniu tej scenki nie posiłkowano się efektami specjalnymi. Pełna naturalność, maksymalny realizm i co nie jest bez znaczenia, perfekcyjne zagęszczenie mroku wokół leżących na łóżku Erikssonów. Plus idealne wyliczenie wszystkiego w czasie. Kilkusekundowa perełka, ot co!

Humor to nie jedyne delikatne odstępstwo od reguł jakimi rządzą się klasyczne horrory o zjawiskach nadprzyrodzonych (co nie znaczy, że z niektórych takich filmów on nie spoziera), poczynione w scenariuszu „Gości”. Swoją drogą, to z lekka dowcipne podejście do owej historii, te akcenty komediowe rzadko mi przeszkadzały – tak naprawdę to większość z nich umilała mi seans. Przejdźmy jednak do drugiego elementu, którego co prawda za powiew jakiejś ogromnej świeżości uznać nie można – i przed 1988 rokiem, kiedy to wypuszczono ową produkcję jako novum, pewnie nie było to odbierane. Niemniej dosyć rzadką w kinie grozy sytuacją jest ta, w której to mężczyzna jest tą połówką pierwszoplanowej pary, która jako pierwsza nabiera przekonania, że w ich domu dzieje się coś, czego nie da się zracjonalizować. W „Gościach” to kobieta, dziennikarka Sara, jest tą osobą, która twardo stąpa po ziemi, podczas gdy jej mąż wydaje się, jak to się mówi, mieć bardziej otwarty umysł. Frank ma w sobie coś z dziecka – tę beztroskę, fantazję, czystą radość z życia, których to może pozazdrościć mu, myślę że, zdecydowana większość ludzi dorosłych. Albo popukać się w czoło w odpowiedzi na jego infantylne zachowania... Franka nie można jednak zaszufladkować jako osoby ciągle bujającej w obłokach, skrajnie nieodpowiedzialnej, starającej się zrzucić wszystkie obowiązki na barki żony. Frank stara się zapewnić godny byt swoim najbliższym (jest przedstawicielem handlowym) – robi wszystko, co w jego mocy, by dobrze im się żyło w wymarzonym domu na wsi, w którym to chętnie wykonuje niezbędne prace. Spędza czas z dziećmi i stara się rozładowywać wszelkie napięcia, których to w rodzinie nie da się uniknąć. Tym bardziej w domach, w których zaczyna brakować pieniędzy. Stephen King na kartach swojej genialnej „Danse Macabre” nazwał „Horror Amityville” Stuarta Rosenberga filmem ekonomicznym i jestem przekonana, że „Gości” Jacka Ersgarda również podciągnąłby pod tę kategorię. Rodzina Erikssonów, tak jak Lutzowie, ma problemy finansowe, do których to według Sary doprowadził przedwczesny zakup wiejskiej nieruchomości, do której na początku filmu się wprowadzają. W filmach o nawiedzonych domach taki akcent jest bardzo pomocny. To swego rodzaju ułatwienie dla twórców, bo dzięki temu przynajmniej części widzów nie dręczy pytanie, dlaczego bohaterowie po prostu czym prędzej takiego nawiedzonego domu nie opuszczą. Części, bo są i tacy, którzy wychodzą z założenia, że lepsza bezdomność, niż mieszkanie pod jednym dachem z agresywną istotą nie z tego świata. W „Gościach” nie to jednak jest usprawiedliwieniem dla, w tej sytuacji niebezpiecznie przedłużającego się, pobytu czteroosobowej familii Erikssonów w nieruchomości usytuowanej w zacisznej okolicy. Otóż, ten stan rzeczy tłumaczy się postawą Sary. Kobieta nie wierzy w opowieści męża o duchach bądź demonach gnieżdżących się w ich nowym domu. Nie widzi więc powodu, by się wyprowadzać. Nie wierzy w opowieści o nadnaturalnych istotach bądź istocie, która uwiła sobie gniazdko na strychu, ale tak naprawdę w całym tym domu daje się Frankowi we znaki. Drapanie w ścianach, otwierające się drzwi prowadzące na zakurzony strych, gdzie znajduje się jedno zamknięte pomieszczenie, którego Frank boi się otworzyć. Łowca duchów, Allan Svensson, z którym to już wkrótce główny bohater filmu połączy siły, uzna to za konieczne. Chociaż absolutnie nie można o nim powiedzieć, że w przeciwieństwie do Franka jest wolny od strachu przed nieznanym. Mężczyzna ów przypomniał mi łowcę wampirów Petera Vincenta z „Postrachu nocy” Toma Hollanda – taki z niego nieustraszony specjalistka od zjawisk nadprzyrodzonych (bo na takiego się kreuje), jak ze mnie osoba wierząca w nie. Zabawnie było, ale nic więcej ta postać w ów film nie wniosła. Dwukrotnie nawet silnie mnie zirytowała, bo przyniosła niepożądaną bajkowość. UWAGA SPOILER W mojej ulubionej powieści Stephena Kinga i filmie Mary Lambert na niej opartym, „Smętarzu dla zwierzaków” (Cmętarzu zwieżąt"), też mamy pomocnego ducha, ale o ile lepiej przedstawionego. Czego jak czego, ale Victor Pascow, takiej mdłej bajkowości, jak Allan Svensson nie wprowadza. Ba, ta postać choć pozytywna, ma w sobie sporo upiorności KONIEC SPOILERA. Niemniej całkiem znośnie się to oglądało – poza tą jedną wyżej przybliżoną sekwencją bez większej ekscytacji, bez zaskoczeń i w ogóle bez silniejszych emocji, ale i bez jakichś potężnych zgrzytów. Klimacik lat 80-tych - te przybrudzone, przyblakłe kadry – i nieprzekombinowana opowieść, w której czuć miłość do klasycznych opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych, sympatyczni bohaterowie, zwłaszcza dzieci (choć nie wszystkie ich zachowania da się zrozumieć – chodzi mi tutaj głównie o jedno z posunięć Sary w dalszej partii filmu), i trochę takiego humoru, który w moim przypadku akurat trafił na podatny grunt, to dość by zapewnić mi całkiem niezłą rozrywkę. 
 
„Goście” Jacka Ersgarda dla mnie żadnym wielkim odkryciem nie są. Na pewno nie jest to jeden z lepszych horrorów nastrojowych, jaki w życiu zobaczyłam, ale to klasyczne podejście do horroru o nawiedzonym domu (pytanie czy przez ducha, czy przez demona i w liczbie pojedynczej czy mnogiej - powiem tylko że odpowiedź niezbyt mnie usatysfakcjonowała) bezsprzecznie coś w sobie ma. Pomimo wad chciało się to obejrzeć do końca. Tym bardziej, że obecnie trudno znaleźć tak minimalistyczne spojrzenie na kino grozy – film opowiadający prostą, w żadnym razie nieprzekombinowaną historię, silnie osadzoną w konwencji, która chyba nigdy mi się nie znudzi, i to opowiadający w sposób, który absolutnie nie przypomina tego, z czym mam nieszczęście najczęściej stykać się we współczesnym horrorze. Zwłaszcza tym z głównego nurtu. Dosyć miły powrót do korzeni – tak w gruncie rzeczy odebrałam „Gości” Jacka Ersgarda, chociaż bezsprzecznie nie było to niezapomniane, w pełni satysfakcjonujące doświadczenie. Do absolutnego szczęścia jeszcze trochę mi zabrakło. Chyba że ograniczymy się do tej jednej WYBORNEJ scenki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz