RECENZJA
MOŻE ZAWIERAĆ LEKKIE SPOILERY
Dwóch
nieznających się mężczyzn wbrew swojej woli trafia do
naszpikowanej kamerami piwnicy, którą ich porywacz stara się
upodobnić do sali sądowej. Skute łańcuchami ofiary dostają od
niego pięć minut na odgadnięcie co ich łączy, a potem przechodzi
do najważniejszego punktu swojego programu. Otwiera coś, co nazywa
rozprawą sądową, emitowaną w Internecie w czasie rzeczywistym.
Ławę przysięgłych tworzą widzowie, porywacz jest oskarżycielem,
a jeden z porwanych przez niego mężczyzn oskarżonym. Stacje
telewizyjne nagłaśniają tę sprawę, a policja w tym czasie stara
się znaleźć miejsce, z którego nadawany jest sygnał.
Wilson
Coneybeare jako reżyser realizuje się od 1996 roku, aczkolwiek
dopiero w 2009 roku ukazała się jego pierwsza pełnometrażowa
produkcja, film familijny pt. „Gooby”. Wcześniej w tej roli
pracował wyłącznie przy serialach. Jako scenarzysta ma większe
doświadczenie, chociaż i w tym przypadku bardziej skupia się na
serialach niż obrazach pełnometrażowych. Kanadyjski thriller
„American Hangman” to druga taka produkcja w reżyserskim dorobku
Coneybeare'a. Scenariusz napisał sam, a w jednej z głównych ról
obsadził Donalda Sutherlanda. W styczniu 2019 roku rozpoczęto
dystrybucję filmu w Stanach Zjednoczonych (premiera) – w
Internecie.
Pierwsze
sceny „American Hangman” sugerują, że to kolejny film oparty na
popularnym motywie zamknięcia nieznanych sobie osób w jakimś
pomieszczeniu, gdzie będą musieli zawalczyć o swoje życie. Wilson
Coneybeare jednemu ze swoich bohaterów każe powiedzieć parę zdań
na temat „Piły” Jamesa Wana, zapewne chcąc w ten sposób
umocnić w widzach przekonanie, że „American Hangman” to coś w
ten deseń. Przesyłanie obrazu w czasie rzeczywistym do Internetu
może skojarzyć się natomiast choćby z „Nieuchwytnym”
Gregory'ego Hoblita. Innymi słowy początek omawianego filmu w
żadnym razie nie zwiastuje tego powiewu świeżości, który z
czasem do odbiorców dotrze. A przynajmniej owionął mnie, bo z taką
koncepcją jeszcze się nie spotkałam. Albo po prostu nie potrafię
sobie przypomnieć ani jednego tytułu filmu lub utworu literackiego
podpartego na takim motywie. Czyli imitowanej przez zbrodniarza
rozprawie sądowej wyświetlanej na żywo w Internecie. Oczywiście,
to tylko nielegalna podróbka rozprawy sądowej, bez względu na to,
jak bardzo porywacz stara się trzymać usankcjonowanej prawnie
procedury. Wilson Coneybeare nam pozostawia do rozstrzygnięcia
kwestię sprawiedliwości. To widzowie muszą sobie odpowiedzieć na
pytanie, czy to, że nie jest to prawdziwy sąd oznacza, że wyrok,
jakikolwiek by nie był, nie będzie sprawiedliwy? „American
Hangman” inaczej mówiąc każe nam zastanowić się nad tym, który
sąd jest uczciwszy – ten legalny, czy ten zorganizowany przez
zbrodniarza w mrocznej piwnicy? Coneybeare stara się utrudnić nam
rozsądzenie tej kwestii, jako alternatywę dla „rozprawy sądowej”
porywacza podając fakty z postępowania, które kilka lat temu
toczyło się w sali sądowej. I bynajmniej nie był to uczciwy
proces. Scenarzysta chyba liczył na to, że ta demonizacja legalnego
sądu w oczach odbiorców jego filmu podniesie wartość procesu
zorganizowanego przez porywacza, że jego sąd automatycznie uznają
za dużo bardziej sprawiedliwy. To z jednej strony, ale trzeba
zaznaczyć, że Coneybeare nie jest tak drastycznie stronniczy, jak
może się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie gloryfikuje oprawcy, a
i nie trzeba się w to zagłębiać, by zauważyć, że ten sąd nad
człowiekiem toczący się w mrocznej piwnicy wyrasta z nieuczciwej
podstawy. Choć niektórym obywatelom to nie w smak, choć żyjemy w
czasach, w których wyroki feruje się ot tak, bez znajomości
wszystkich faktów, w czasach w których zasada domniemania
niewinności tak naprawdę jest zwykłą fikcją, to w tak zwanych
cywilizowanych krajach każdy oskarżony ma prawo do obrony. A
przynajmniej w teorii. Tak w każdym razie być powinno – jeśli ta
zasada nie zostaje zachowana, to przynajmniej ja patrzeć na to jak
na uczciwy proces nie potrafię. Człowiek, nad którym toczy się
sąd w „American Hangman” ma nieporównanie mniejsze szanse niż
jego oskarżyciel, ponieważ on w przeciwieństwie do swojego
porywacza nie miał możliwości się do tego przygotować. Dowody
przeciwko niemu mogły być gromadzone latami, a on nie miał szansy
pomyśleć nad tym, jak się do nich odnieść. Porywacz nie dał mu
tyle czasu na opracowanie linii obrony, ile miał on na sporządzenie
„aktu oskarżenia”. Pewnie znajdą się tacy, którzy dojdą do
wniosku, że w tym przypadku to nie ma najmniejszego znaczenia, że
liczy się tylko to, czy delikwent jest winny zarzucanych mu czynów,
czy nie, że tylko odpowiedź na to pytanie powinna nas interesować.
Ale dla mnie miałoby to decydujące znaczenie tylko wtedy, gdyby
porywacz nie czynił starań w kierunku przekonania swoich widzów,
że proponuje im lepszą wersję władzy sądowniczej, że lepiej dla
wszystkich byłoby, gdyby w ten właśnie sposób osądzano ludzi. I
tak, pewnie stawianie prokuratorów w lepszej pozycji, co do zasady
dawanie im forów, byłoby bardziej sprawiedliwe, gdyby oskarżony
istotnie dopuścił się zarzucanych mu czynów. Ale co w przypadku
osób, którym zarzuca się coś, czego nie uczynili? Mam nadzieję,
że odbiorcy „American Hangman” wezmą to pod uwagę podczas
roztrząsania dylematu, który został przedstawiony w tym mocno
trzymającym w napięciu thrillerze.
Nie zastanawiałam się, jaki wyrok bym wydała,
gdybym była na miejscu osób oglądających tę niecodzienną
rozgrywkę pomiędzy porywaczem i jego ofiarą w „American
Hangman”, bo nie musiała. Tak samo jak nad tym, jaki werdykt
wydadzą internauci. To było oczywiste. W sumie mniej mnie to ciekawiło od tego, jak
daleko Wilson Coneybeare posunie się w swojej krytyce nie tylko
władzy sądowniczej, ale również policji. Trochę stronniczy,
owszem jest, ewidentnie wymierza oskarżycielski palec w stronę
systemu. Przynajmniej na potrzeby tej historii wlewa w to sporo jadu
(a bo nie jestem w stanie orzec, czy artysta ten faktycznie ma takie
zdanie), ale trudno znaleźć tutaj jakieś przekłamania. W
największy zachwyt wprawił mnie obraz policji tutaj odmalowany.
Patrzyłam oto na bandę skrajnie niekompetentnych,
najprawdopodobniej skorumpowanych jegomości, spośród których
przynajmniej jeden ma Kompleks Boga. Scenarzysta co prawda dodaje do
tego dziegciu łyżeczkę miodu w postaci w pełni świadomego
wszystkich przywar swoich kolegów po fachu, skrajnie zniechęconego
do tej pracy prowadzącego śledztwo w sprawie porwania dwóch
mężczyzn przez osobę, która na oczach milionów widzów stara się
wymierzyć sprawiedliwość. Ale tak malutka porcja cukru nie
wystarczy by osłodzić wizerunek policji w „American Hangman”.
Czy oznacza to więc, że scenarzysta gra nieczysto, że jest
skrajnie niesprawiedliwy względem policjantów? Trudno powiedzieć,
skoro nie mieszkam w Stanach Zjednoczonych, gdzie toczy się akcja
omawianego filmu, ale przekładając to na nasze podwórko... Cóż,
poprzestańmy na tym, że taki obraz policji jest mi lepiej znany niż
ten cukierkowy kreowany głównie przez Hollywood. Zamiast herosów,
którzy to zawsze murem stają za ofiarami, którym nigdy nawet przez
myśl nie przejdzie by pogwałcić prawa bezbronnego człowieka,
policjantów diablo inteligentnych i sprawiedliwych, w „American
Hangman” mamy (w większości) zwykłych celebrytów, którzy tylko
udają, że ścigają przestępców, którzy nie mają pojęcia jak
się do tego zabrać, ale robią wszystko, by powszechnie uważano
ich za osoby w pełni kompetentne. Wziąwszy pod uwagę wizerunek
policji, którym we współczesnym świecie najczęściej jest
sprzedawany, Wilson Coneybeare może nie odznacza się tutaj jakąś
wielką odwagą, ale na pewno daję się poznać, jako twórca dosyć
przekorny, niejako idący pod prąd. Nie sadzę by po seansie tego
thrillera ktoś zechciał mówić o nim, jak o kolejnej owieczce
potulnie podążającej za mainstreamem, jak o artyście, który nie
ma ochoty wyjść ze strefy komfortu, który uważa że opinia
publiczna woli być karmiona kłamstwami, że w filmach ludzie
szukają przede wszystkim chwilowego wytchnienia od brutalnej
rzeczywistości. To oczywiście błędne myślenie, ale obcując z
kinem nie można oprzeć się wrażeniu, że wielu fillmowcom
przyświeca właśnie ono przyświeca. Starają się maksymalnie
osłodzić nam rzeczywistość, nie chcą nikogo urazić, pokolorować
obraz tak byśmy choć przez chwilę moli się poczuć jak w Niebie.
Choć oglądając to tkwimy w Piekle... Wilson Coneybeare tak
naprawdę nigdzie mnie nie przeniósł – świat przedstawiony w
„American Hangman” jest moim własnym. Taką rzeczywistość
znam, w podobnym systemie przyszło mi egzystować (a konkretniej
jeszcze gorszym) – wielce wadliwym, za co Coneybeare obwinia
czynnik ludzki i choć teza ta odkrywcza na pewno nie jest, to trudno
ją podważyć. A zakończenie? W punkt, istna wisienka na torcie,
lepszego finału wymarzyć sobie chyba nie mogłam.
Mroczny,
realistyczny, pomysłowy i w pewnym sensie bezkompromisowy kanadyjski
thriller, któremu w mojej ocenie szansę powinni dać wszyscy
miłośnicy nie tylko thrillerów, ale i filmów, które przekazują
jakieś ważne treści, mówią coś istotnego o rzeczywistości, w
której przyszło nam żyć. Co poniektórych pewnie „American
Hangman” Wilsona Coneybeare'a zmusi do myślenia, a może nawet
zdjęcia różowych okularów, ujrzenia wreszcie prawdziwych barw
tego świata. Świata, w którym nie ma wielu uczciwych
policjantów, prokuratorów, sędziów. Systemu, który jest wielce
wadliwy, ale najbardziej przerażające jest to, że wydaje się, że
nie sposób wymyślić lepszej alternatywy, że taka po prostu nie istnieje.
Chyba że... Tak, chyba że uznać propozycję zbrodniarza
przedstawionego w tym obrazie za bardziej zasługującą na miano
wymiaru sprawiedliwości. To sami będziecie musieli rozsądzić. A
podejrzewam, że zechcecie to zrobić, bo naprawdę ciężko jest
odrzucić zaproszenie twórców tego filmu, pozostać obojętnym na
ich nęcące zachęty do rozstrzygnięcia, wedle własnego uznania,
tego moralnego dylematu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz