Amerykanin
Ben Trepanier spędza wakacje w Kambodży, wraz ze swoimi dwoma
braćmi. Poznaje tam pochodzącą z tych samych stron co on, Amber
Kelly, którą od początku jest mocno zauroczony. Młoda kobieta
zdaje się odwzajemniać jego uczucia, ale szczęście tej pary nie
trwa długo. Ben z czasem nabiera pewności, że Amber coś przed nim
ukrywa, że ma jakieś problemy, o których nie chce mówić. Jej
zachowanie coraz bardziej niepokoi mężczyznę, jednocześnie
uruchomiając w nim instynkt opiekuńczy. Ben nade wszystko pragnie
pomóc swojej ukochanej. Stara się wspierać ją w trudnych
chwilach, za co Amber jest mu głęboko wdzięczna. Ich sytuacja
jednak coraz bardziej się pogarsza. Wiele wskazuje na to, że stoi
za tym jakaś nadnaturalna siła, ale wyjaśnienie ich problemów
równie dobrze może mieć naturalne podłoże.
Urodzony
w RPA reżyser, scenarzysta, producent i montażysta filmowy, Rudolf
Buitendach, swój pierwszy pełnometrażowy film fabularny, „Dark
Hearts”, wypuścił w kwietniu 2014 roku. Potem były „Where the
Road Runs Out” i dobrze przyjęty na paru festiwalach filmowych
thriller „Selling Isobel”. Scenariusz amerykańsko-kandyjskiego
horroru pt. „Hex” Buitendach napisał wspólnie z Christianem
Piersem Betleyem, autorem scenariusza między innymi wyreżyserowanego
przez tego pierwszego „Dark Hearts”. Pierwszy pokaz filmu odbył
się we wrześniu 2018 roku na Raindance Film Festival.
Tak
sobie siedzę i myślę: co to właściwie było? Tak wiem, że
horror, ale nie jest pewna, czy nadążałam za twórcami „Hex”.
Oglądając to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tkwi w tym
jakieś drugie dno, którego pomimo usilnych starań, nie
dostrzegłam. To może zabrzmieć dziwnie, ale jednocześnie dręczyła
mnie myśl, że film ten tylko udaje innego niż jest w istocie.
Innymi słowy, że Rudolf Buitendach stara się wytworzyć w widzach
wrażenie istnienia głębi w horrorze, który tak naprawdę żadnej
głębi nie posiada. Nie wykluczam, że to całkowicie błędne
odczucie, że Buitendach niczego ponad to, co widać gołym okiem
przekazać tutaj nawet nie próbował. Biorę to pod uwagę, niemniej
coś każe mi skłaniać się w tę drugą stronę. To źle, bo
podejrzewam, że gdybym nie czuła się zachęcana do, jak się
okazało bezowocnych, poszukiwań drugiego dna, to odbierałabym
„Hex” ciut lepiej. Troszkę, bo nie jest to tego rodzaju
historia, która leżałaby w sferze moich zainteresowań. Chociaż
nie. Nie do końca, bo jednak Rudolf Buitendach i Christian Piers
Betley sięgnęli po motywy, które już niejednokrotnie się
sprawdziły. Więc tak, „Hex” nie jest pozbawiony wątków, do
których jestem w jakiś sposób przywiązana. I nie tylko ja, bo
motywy te w ogóle cieszą się dużą sympatią w kręgu miłośników
horrorów. Samo ujęcie owych tematów w scenariuszu jednak mi nie
wystarcza. Trzeba to jeszcze należycie poprowadzić, a temu wyzwaniu
twórcy „Hex”, według mnie, nie podołali. To znaczy do mnie
taki sposób prowadzenia opowieści grozy zupełnie nie trafia,
swoich zwolenników bowiem już znalazł. I pewnie będzie ich
jeszcze więcej. Czy dużo więcej? Szczerze w to wątpię i
bynajmniej nie przemawia tutaj przeze mnie moja awersja do tej
produkcji. „Hex” po prostu nie jest horrorem, który podążałby
za dzisiejszymi trendami, wydaje się raczej celować w pewną niszę,
niż zabiegać o względy większości. Niedostosowywanie się do
reguł, jakimi rządzi się współczesny mainstream, a przynajmniej
lwia część szeroko dystrybuowanych nowszych horrorów, potępiane
przeze mnie nigdy nie było i na pewno nie będzie. Powiedzmy jednak,
że nisza, w którą Rudolf Buitendach tutaj celuje, nie jest jedną
z tych, do których przynależę. Wątkiem przewodnim „Hex” jest
romans Amerykanów w słonecznej Kambodży. Ben i Amber pochodzą z
Bostonu, ale ich drogi przecięły się dopiero teraz, na wakacjach w
Azji, które to mężczyzna spędza w towarzystwie swoich dwóch
braci, podczas gdy kobieta wybrała się w tę podróż w pojedynkę.
Przedzieranie się przez poszczególne etapy tego związku, patrzenie
na tę wakacyjną miłość byłoby dla mnie istną męką, gdyby nie
to, że praktycznie przez cały czas twórcy podtrzymywali we mnie
przekonanie, że mam tutaj do czynienia z miłością toksyczną.
Dzięki temu nie zasnęłam, ale nie mogę powiedzieć, że ta
sytuacja mnie ciekawiła. Owszem scenarzyści zadają pytania, które
pewnie w ich mniemaniu mają pobudzać publiczność do myślenia
(albo nie, bo równocześnie wiele sugerują), do zagłębiania się
w tę historię w celu odnalezienia tak upragnionych odpowiedzi. Cóż,
niektórzy pewnie ochoczo skorzystają z tego zaproszenia – będą
starali się dojść do źródła problemu, odnaleźć zgniliznę,
która toczy związek Amber i Bena – ja natomiast najpierw skupiłam
się na poszukiwaniach drugiego dna rzeczonej historii, a potem
(dodam, że niedługo potem) dopadło mnie takie zniechęcenie, że
zaczęłam wątpić w to, że uda mi się wytrwać do napisów
końcowych. Ogarnęło mnie tak potężne zobojętnienie, znalazłam
się tak daleko poza tą historią, że myślę, iż taki sam efekt
osiągnęłabym wpatrując się w sufit. „Hex” był czymś na
kształt niezapisanej karty, czystej stronicy nadaremno czekającej
na zapełnienie jakąś treścią. Dlatego, że absolutnie nic nie
czułam. Nic poza potworną nudą.
Główne
pytanie wypływające ze scenariusza „Hex” dotyczy dolegliwości
Amber. Rudolf Buitendach i Christian Piers Betley starają się
uczulić widza na tę postać, natchnąć go podejrzliwością
względem tej młodej kobiety i co za tym idzie obawą o
bezpieczeństwo jej aktualnego partnera. Tak „drewnianej”
kreacji, jak ta w wykonaniu Kelly'ego Blatza (filmowy Ben) już dawno
w kinie grozy nie widziałam i rzecz jasna wolałbym już nigdy nie
zobaczyć. Jenny Boyd w roli Amber moim zdaniem wypada trochę
lepiej, chociaż ma zdecydowanie mniejsze doświadczenie aktorskie od
Blatza. Lepiej nie znaczy dobrze. Moim zdaniem, rzecz jasna. Faktem
jest jednak, że przed Boyd postawiono dużo trudniejsze zadanie, co
w moich oczach jeszcze bardziej umniejsza Blatza - choć miał
łatwiej, uważam że zaprezentował się trochę gorzej od swojej
koleżanki z planu. Rzeczone wyzwanie, którego to podjęła się
Jenny Boyd, polega na pokazywaniu dwóch diametralnie różnych
osobowości, z których to jedna bez wątpienia ma rodzić strach u
odbiorcy. Ataki, które co jakiś czas dopadają Amber,
niekontrolowane drgawki, przemawianie w języku zmarłych, agresja
ukierunkowana także na Bena (na każdego, kto w tych chwilach
znajduje się blisko niej) ewidentnie wyrastają z tradycji horrorów
o opętaniach przez różnego rodzaju nadnaturalne istoty. W
wykonaniu Rudolfa Buitendacha i jego ekipy bardziej przypominało mi
to jednak parodię tychże. Wysiłki Jenny Boyd mogą zmuszać do
śmiechu, ale chyba nie tak bardzo jak rozpiska tych gwałtownych
wydarzeń. Sama jednak śmiechem nagrodziłam tylko jeden moment –
sekwencję z uderzeniami w ścianę przez... haha... demona. Był to
humor tak niskich lotów, tak durny, że nie mogłam się powstrzymać
przed śmianiem się, nie tyle z jego autorami, ile z nich. Waleczni
aptekarze, parka Kambodżan, która poza sprzedażą leków własnej
roboty i innych medykamentów, zajmuje się egzorcyzmami, poważnie
też się nie prezentowała. Ich nachalność i patetyczne przemowy
trąciły zwykłą tandetą – to było tak jarmarczne, że aż
musiałam się zastanowić, czy twórcy „Hex” nie żartują sobie
ze mnie (tzn. z odbiorców swojego filmu), czy aby ta wszystko nie
jest pomyślane jako zwykłe kpienie z gatunku, w granicach którego
obraca się ich historia. Myśl ta długo mi jednak nie przyświecała,
choćby dlatego, że nie mogłam nie zauważyć starań w kierunku
wytworzenia mrocznego klimatu. Co prawda niezbyt produktywnych,
głównie przez wybór miejsca akcji – malownicza Kambodża, gorące
promienie słoneczne padające na przepiękne krajobrazy mieniące
się żywą zielenią, nie pomagają w budowaniu atmosfery grozy, ale
długoletnim miłośnikom horrorów pewnie znane są obrazy, w
których i z takich scenerii emanuje potężna groźba, twórcom
„Hex” jednak moim zdaniem sprawiało to ogromne trudności.
Właściwie to wyglądało mi to tak, jakby wrzucili sobie pod nogi
przeszkodę, której nie potrafili pokonać. Widać, że się
starali, że bardzo chcą natchnąć to wrogością - oczywiście nie
zrezygnowali z mroku i różnych odcieni szarości, ale żywych
kolorów dla mnie i tak było zdecydowanie za dużo. Sposób
prowadzenia kamer i montaż niczego nie ułatwiały. Wręcz
przeciwnie: miałam poczucie lekkiego chaosu, sklejania tych niezbyt
dobrze wykadrowanych obrazów jak leci, bez większego pomyślunku.
Miałam wrażenie, jakbym patrzyła na mozaikę, z której niewiele
udało mi się wyczytać (może i niewiele tutaj jest). Tylko to co
oczywiste – toksyczna miłość dwójki Amerykanów podczas wakacji
w Kambodży, miłość, którą zdaje się niszczyć przypadłość
kobiety, tak naprawdę niebędąca żadnych novum w kinie grozy.
Gdybyż tylko przypadek ten był bardziej tajemniczy, gdyby tak
szybko nie rozwiały się we mnie wszelkie wątpliwości (w czym swój
udział mieli sami twórcy „Hex”) i gdyby historia ta nie była
tak przerażająco beznamiętna, gdyby wykrzesano z tego choćby
tylko dozę intensywności, to może nie nudziłabym się tak bardzo.
Chociaż z drugiej strony ten tekst, ten zamierzony i ten przypadkowy
humor, ta jarmarczność i pompatyczność – to, tak czy inaczej,
trudno byłoby mi przełknąć. Tak samo jak finał, który ma za
zadanie zaskoczyć widza (wcześniej pokazując mu „istny cud
współczesnej techniki”). I jeśli o mnie chodzi to faktycznie to
zadziałało – byłam do głębi zdumiona tym, że udało się
pokazać mi coś bardziej żenującego od wszystkiego, co miałam
nieprzyjemność oglądać wcześniej. Łącznie z tym badziewnym
efektem komputerowym widzianym chwilę wcześniej, a to doprawdy
nieliche osiągnięcie...
Różnie
„Hex” Rudolfa Buitendacha jest określany: horror o zjawiskach
nadprzyrodzonych, horror psychologiczny, folk horror. Albo
wszystko naraz. Osobiście skłaniam się ku jednej z tych szufladek.
Ale łatka tak naprawdę nie ma większego znaczenia. Znaczenie ma
przede wszystkim jakość tego filmu. A ta według mnie jest
porażająco niska. I mam tutaj na myśli zarówno warstwę
fabularną, jak i techniczną. Film ten zauważalnie dużego budżetu
nie miał, ale jako że widziałam już trochę horrorów nakręconych
niewielkim kosztem, które w każdym calu znacznie przewyższają
omawianą produkcję, to nie czuję się w obowiązku traktować jej
ulgowo. Tym bardziej, że ogólnie rzecz biorąc wolę tańsze
horrory. W niszach lepiej się czuję niźli w mainstreamie (mowa o
współczesnym kinie grozy), ale nie w tej, do której zaprosił mnie
„Hex”. Nie, nie, za takie kino ta ja podziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz