Rok
1846. Trzech rozbitków, Oliver Gosling, Jim Bickley i Cailean
Ferris, dopływa na wyspę na zachodnim wybrzeżu Szkocji,
zamieszkałą przez zaledwie cztery osoby. Jedną z nich jest niejaki
Fingal MacLeod, który wyciąga do nich pomocną dłoń. Mężczyzna
załatwia im lokum u swojego znajomego, Douglasa Innisa,
mieszkającego z siostrzenicą Lanthe, która jest bardzo
podekscytowana obecnością gości. Druga mieszkająca na wyspie
kobieta, Korrigan, zachowuje się tak, jakby od dawna spodziewała
się przybycia rozbitków, a jednego z nich bierze za kogoś innego.
Oliver, Jim i Cailean zostają poinformowani o problemach
psychicznych Korrigan. Radzi się im, by nie zwracali uwagi na słowa
tej kobiety, ale mężczyzn niepokoi przede wszystkim zachowanie ich
dobroczyńców. Fingal i Douglas zauważalnie nie chcą pomóc im
wydostać się z wyspy i najwidoczniej nie mówią im wszystkiego.
Wiele wskazuje na to, że mają jakąś tajemnicę, której
zazdrośnie strzegą przed obcymi i która najpewniej ma jakiś
związek z zagadkowymi zjawiskami zachodzącymi w tym odizolowanym
miejscu.
Doceniony
przez krytykę brytyjski obraz „The Isle” to trzeci
pełnometrażowy film Matthew Butlera-Harta, ale pierwszy horror.
Choć nie wszyscy się z tym zgodzą. Film jest różnie
klasyfikowany – jedni, i do nich ja się zaliczam, określają go
jako folk horror i/lub gothic horror, a inni utrzymują,
że obraz ten jest thrillerem. Etykietka fantasy czy dark fantasy
też się tutaj przewija. Nie zdziwiłabym się więc, gdyby jeszcze
przed seansem co poniektórych ogarnęło podejrzenie, że „The
Isle” jest filmem opierającym się jednoznacznej klasyfikacji
gatunkowej. Według mnie tak jednak nie jest – nie wyglądało mi
to tak, jakby Butler-Hart starał się uciec od takich szufladek.
Owszem uciekał, ale od czegoś innego i myślę, że właśnie to
stworzyło takie zamieszanie w klasyfikacji gatunkowej.
„The
Isle” Matthew Butler-Hart wyreżyserował w pojedynkę, ale
scenariusz napisał razem ze swoją żoną Tori Butler-Hart, z którą
współpracował już przy innych projektach (pełno- i
krótkometrażówkach). Efekt ich kooperacji w mojej ocenie jest co
najwyżej średni. W sumie to uważam, że fabuła jest najsłabszym
elementem tej produkcji. Z dwóch powodów. Po pierwsze: czegoś mi w
tym filmie brakowało. Śledząc losy trójki rozbitków na pewnej
szkockiej wyspie, nie mogłam uwolnić się od poczucia, że
scenarzystom brakowało pomysłu na rozwinięcie tej historii, że ta
najdłuższa (środkowa) partia pełni rolę zapychacza. Owszem,
momenty były, ale przez większość czasu scenarzyści chodzili w
kółko. Zrobiło się tak monotematycznie, tak niemiłosiernie
rozciągano to w czasie, że aż zaczęłam wątpić w istnienie celu
tej podróży. Ogarnęło mnie podejrzenie, że ta historia zmierza
donikąd, że małżeństwo Butler-Hart tak się rozmiłowało w tym
krążeniu, że możliwe, iż w ogóle nie zechce odbić w
jakąkolwiek stronę, wyjść z tego zaklętego kręgu. A najgorsze
było w tym to, że miałam świadomość, że gdyby faktycznie
takiego kroku nie zrobiono, że gdyby przyszło mi obcować z tym
swoistym zapętleniem akcji aż do napisów końcowych, to nie
miałabym kłopotu z ukuciem własnej teorii na temat osobliwych
zjawisk zachodzących na wyspie. I w ten oto sposób przechodzimy do
drugiego problemu, jaki miałam ze scenariuszem „The Isle”. Otóż,
charakter zagrożenia od początku seansu nie był dla mnie żadną
tajemnicą. I bynajmniej nie dlatego, że porwałam się tutaj na
jakiś nadludzki wysiłek umysłowy, że wykazałam się godną
podziwu domyślnością. UWAGA SPOILER Bo sama wyjaśnienia
szukać nie musiałam, podali mi je twórcy filmu w formie cytatu
poprzedzającego pierwszą scenę KONIEC SPOILERA. W związku
z tym nielicho się zdziwiłam, gdy stało się już dla mnie jasne,
że „The Isle” ma bazować głównie na tajemnicy, że to jeden z
tych horrorów, który ma zmuszać widza do usilnego poszukiwania,
najpewniej, strasznej prawdy, razem z protagonistami. Z ludźmi
wyłączonymi z kręgu wtajemniczonych, który w tym przypadku zdają
się tworzyć cztery osoby, czyli malutka, hermetyczna społeczność
niedużej wyspy, która jeszcze parę lat temu tętniła życiem. W
niedalekiej przeszłości wydarzyło się jednak coś, co zmusiło
wszystkich, poza tą czwórką, do opuszczenia tego miejsca. Bez
wątpienia wpływ na tę decyzję miał przedłużający się
nieurodzaj, ale najprawdopodobniej nie był to jedyny powód
gremialnego wyludnienia. Najpewniej coś jeszcze popchnęło
zdecydowaną większość mieszkańców wyspy do wyprowadzki, coś
dużo gorszego od braku pożywienia. Może to, co nieurodzaj
spowodowało, może mamy tutaj do czynienia z rodzajem klątwy
rzuconej przez... No właśnie przez kogo albo przez co? Przez
którąś z tych czterech osób, które na wyspie zostały, przez
jakąś nadnaturalną istotę, czy może przez jakiegoś innego
człowieka, którego jeszcze nie poznaliśmy? Odpowiedź na to
pytanie znałam, nie znałam tylko okoliczności, które do takiego
stanu rzeczy doprowadziły. Wątek ten później jednak pogłębiono,
wszystko szczegółowo objaśniono i nie mogę powiedzieć, że
jakieś szczególne wrażenie to na mnie wywarło. Nic nadzwyczajnego
można rzec. Podejrzewam, że moja reakcja byłaby lepsza, gdyby
tajemniczość „The Isle” nie była tylko rzekoma, gdyby już
wcześniej bezczelnie nie naprowadzono mnie na właściwy trop i w
bardziej emocjonalny sposób ukazano pewne wydarzenie z przeszłości,
które co prawda oryginalne nie jest, ale akurat u mnie to nie gra
roli. Pisząc „rzekoma tajemniczość” mam na myśli to, że
odbierałam to tak, jakby próbowano robić sekret z czegoś, co już
wiadomo. Szczegóły rozumiem, ale po co osnuwać tajemnicą coś, co
już nader dobitnie wyartykułowano? To dopiero jest zagadka!
Warstwa
techniczna „The Isle” jest wręcz obłędna. Ponure, niemal
wyprane z kolorów zdjęcia, często okraszane melancholijną, ale i
groźną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Toma Kane'a i
oczywiście odizolowana od cywilizacji sceneria: niewielka wyspa
skąpana w złowróżbnych szarościach, której tylko mała część
została zabudowana, a sporą część tego terenu zajmuje las, w
którym przez cały czas czuć jakąś niebezpieczną obecność. Do
domu Douglasa, w którym to zatrzyma się trójka rozbitków
szukająca sposobu na powrót w swoje strony, również zdaje się
zapuszczać coś złego. Albo ktoś. Jakiś człowiek z krwi i kości,
który ma złe zamiary względem przybyszy, ale i może czwórki
stałych mieszkańców tej potencjalnie przeklętej wyspy. Osadzenie
akcji w XIX wieku też uważam za walor „The Isle”, tym bardziej,
że na informacji, że rzecz toczy się w 1846 roku (tzn. przewodnia
oś akcji, bo w filmie pojawiają się też retrospekcje) nie
poprzestano. Stroje z epoki, odpowiedni dla tych czasów wystrój
wnętrz i nawet (do pewnego stopnia) sposób wysławiania się
poszczególnych postaci – to wszystko bardzo pomagało mi w
mentalnych przenosinach do tych zamierzchłych czasów, w których
toczy się akcja filmu Matthew Butlera-Harta. Albo raczej w
zsynchronizowaniu się z jego spojrzeniem na tę epokę. Już
pierwsze ujęcia, te wielce nastrojowe, mistyczne zdjęcia, z których
emanowało podszyte groźbą wyalienowanie, wpadnięcie w pułapkę,
być może przygotowaną przez tutejszą (czteroosobową)
społeczność, która to równie dobrze także może być tutaj
więźniem czegoś lub kogoś, te obrazki kazały mi przygotować się
na kawałek solidnego kina grozy. Tajemnicze zachowanie mieszkańców
wyspy przywodziło mi na myśl „Kult” Robina Hardy'ego, zmuszało
do patrzenia na nich z nieufnością porównywalną z tą dręczącą
trzech rozbitków, którym na początku „The Isle” udaje się
dopłynąć właśnie do tego najprawdopodobniej obłożonego jakąś
klątwą miejsca. Zamglonego, wydającego się od dawna tęsknić za
ciepłymi promieniami słonecznymi (wygląda to trochę tak, jakby
słońce bało się tego miejsca, jakby rozmyślnie je omijało) i
rozbuchaną roślinnością, zapierającymi dech w piersiach
naturalnymi widokami. Po których to pozostały tylko ledwie
rzucające się w oczy ślady. Wyspa ta jest przeraźliwe zimna,
chłód zdaje się wydobywać zewsząd i nic nie wskazuje na to, by
kiedykolwiek miało to się zmienić. Dowiadujemy się jednak, że
kiedyś, zaledwie kilka lat temu, było inaczej, że wyspa ta tętniła
życiem, że mieszkańców było dużo więcej, a ich największą
troską było to, by dobrze przygotować się do zimy. Co
szczególnych trudności nikomu nie nastręczało, ponieważ wyspa
była hojna – wydawała obfite plony, mieniła się wszystkimi
kolorami tęczy, gorących dni tutaj nie brakowało, tak samo jak
licznych rozrywek tak dla dzieci, jak i dla osób starszych. A potem
wszystko się zmieniło. Stało się coś, co dosłownie zniszczyło
to miejsce, z malowniczej krainy przekształciło się w jałowe,
zimne terytorium, z którego prawie wszyscy uciekli. Zostały tylko
cztery osoby – dwóch mężczyzn i dwie kobiety – które nie
mówią nieproszonym gościom wszystkiego. A właściwie to prawie
nic im nie mówią. Podczas gdy klimat jest osadzony w stylistyce
gotyckiej, ta wspaniała oprawa techniczna aż krzyczy, że mamy
tutaj do czynienia z horrorem gotyckim, to już fabuła moim zdaniem
jest osadzona w konwencji folk horroru. W drugim akapicie tej
recenzji wspomniałam, że reżyser i współscenarzysta przed czymś
tutaj ucieka, ale nie zdradziłam przed czym. Otóż, odnosiłam
wrażenie, że Matthew Butler-Hart stara się nie podążać za
aktualnymi trendami, że zależy mu na nakręceniu, jak to się mówi
nastrojowego horroru w starym stylu, że dramaturgię ma tutaj
budować przede wszystkim klimat. Efekty specjalne nie są dla niego
najważniejsze, tak samo jak prymitywne jump scenki, czego nie
mogę nie pochwalić. Samo to podejście do horroru, ten sposób
patrzenia na ów gatunek, jak najbardziej do mnie trafia
(zdecydowanie bardziej od tych współczesnych plastikowych,
efekciarskich tworów), ale na tajemnicy łatwo się potknąć, sam
zamysł stworzenia horroru oplecionego aurą tajemnicy to jedno, ale
trzeba to jeszcze tak poprowadzić, żeby widz chciał taki mroczny
sekret zgłębiać. A jak tu szukać prawdy, którą tak na dobrą
sprawę się zna? To znaczy w ogólnym zarysie. A co ze szczegółami?
No cóż, nie bardzo chciało mi się ich szukać, głównie dlatego,
że zajęłam się walką z sennością, która w środkowej partii
co chwilę wyciągała w moim kierunku swoje szpony. Nie przez cały
czas, ale niestety na tyle często, że powątpiewałam w to, że uda
mi się dotrwać do napisów końcowych. Dokonać tego dokonałam,
ale nawet ta całkiem nieźle skręcona ostatnia partia nie odegnała
ode mnie przekonania, że tkwił w tym dużo większy potencjał, że
można było to opowiedzieć w dużo ciekawszy i bardziej
emocjonujący sposób bez konieczności zwiększenia nakładów
pieniężnych. Bo tak na dobrą sprawę wystarczyłoby tylko
dopieścić tekst, dłużej popracować nad scenariuszem. Warstwa
techniczna według mnie jest bowiem bezbłędna - czemu jak czemu,
ale oprawie audiowizualnej absolutnie niczego nie mogę zarzucić.
Uważam,
że warto było obejrzeć brytyjski horror „The Isle” w reżyserii
Matthew Butlera-Harta dla samej płaszczyzny technicznej. Gdyby nie
te nastrojowe kadry i takież dźwięki często wybrzmiewające w
tle, pewnie pożałowałabym wyboru tej pozycji. Bo scenariusz
pozostawia wiele do życzenia – wygląda trochę tak, jakby został
skrojony pod krótkometrażówkę, jakby nie był to materiał
wystarczający na te mniej więcej półtorej godziny, które
produkcja ta zajmuje. Cóż, nie udało mi się wciągnąć w tej
historię w takim stopniu, żebym czuła się w obowiązku polecać
ten obraz. No może tylko tym osobom, którzy stawiają oprawę
techniczną nad fabułą. Sama dzięki tej pierwszej nie czuję, że
zmarnowałam czas na ten obraz, niemniej dla mnie zawsze
najważniejsza jest fabula. Przede wszystkim chcę zaangażować się
w daną historię, a ta propozycja niestety niezbyt do mnie
przemawiała, nie bardzo interesowało mnie jak to wszystko się
potoczy, bo twórcy tej ciekawości wykrzesać we mnie nie potrafili.
Za dużo przedwcześnie zdradzili, a i nie udało im się uniknąć
męczącej monotematyczności, której nawet ta wspaniała oprawa
techniczna nie była w stanie w całości mi zrekompensować. Owszem,
głównie dzięki niej nie wpadłam w ramiona Morfeusza, ale duży
niedosyt i tak we mnie pozostał. Szkoda takiej oprawy dla takiego
scenariusza. Moim zdaniem, bo muszę tutaj zaznaczyć, że wielu
odbiorców „The Isle” tak się na to nie zapatruje. Oni problemu
z fabułą tego filmu nie mają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz