Spodziewający
się dziecka, Jennifer i Luke Branaganowie, przeprowadzają się z
Chicago do rodzinnego miasteczka kobiety leżącego w stanie Kansas.
Matka Jen, Meredith, znalazła dla nich dom i dobrze płatną pracę
dla Luke'a, ale to bynajmniej nie cieszy jej córki. W
przeciwieństwie do swojego męża kobieta nie chce mieszkać w tych
stronach. Marzy o tym, by jak najszybciej wrócić do Chicago, ale
Luke upiera się, że kilkumiesięczny pobyt tutaj dobrze im zrobi.
Jennifer niechętnie przystaje na taki układ, ale pomimo starań nie
potrafi tak dobrze zadomowić się w tym miejscu jak Luke. Nie podoba
jej się, że matka wtrąca się w ich życie i tęskni za swoimi
przyjaciółmi. Ale to nic w porównaniu do problemu, z którym Jen
już wkrótce będzie musiała się zmierzyć. Kobieta z czasem
nabierze pewności, że stary dom, w którym zamieszkała wraz z
mężem jest nawiedzony przez jakąś groźną istotę nie z tego
świata. Luke i jej matka natomiast będą się skłaniać ku temu,
że Jennifer ma problemy psychiczne, podobne do tych, które jeszcze
niedawno miała w Chicago.
„The
House on Pine Street” to amerykański horror w reżyserii braci
Keeling, Aarona i Austina, będący ich drugim pełnometrażowym
obrazem. Pierwszy był film grozy z 2009 roku zatytułowany „I.Q.”,
ponadto wspólnie stworzyli kilka shortów. W pisaniu scenariusza
„The House on Pine Street” pomagała im Natalie Jones, dla której
była to pierwsza i jak na razie jedyna taka przygoda z filmem.
Zdjęcia trwały dziewiętnaście dni, a pierwszy pokaz rzeczonego
obrazu odbył się w 2015 roku na Cinequest Film Festival, gdzie
spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Tytuł ten był gorąco
polecany między innymi przez gazetę „The Mercury News”.
Jasność,
jasność widzę – taka była moja pierwsza myśl, pierwsze
spostrzeżenie na temat „The House on Pine Street”. Pewności nie
mam, ale wydaje mi się, że wykorzystano tutaj filtry rozjaśniające
obraz, które co oczywiste tylko przeszkadzały w budowaniu atmosfery
grozy panującej w nowym domu Branaganów. Wątpiłam, że uda mi się
do tego przyzwyczaić, że z czasem przestanę zwracać uwagę na to
ewidentnie przesadzone oświetlenie, ale tutaj spotkała mnie
niespodzianka. Nie wiem jak to możliwe, ale później odkryłam, że
z tak jasnych zdjęć też da się wykrzesać dosyć potężną
groźbę. Do opisania tego zaskakującego zjawiska najlepiej mi użyć
takiego oto oksymoronu: jasny mroczny horror. Horror psychologiczny i
ghost story zarazem, bo bez względu na to jakie będzie
(zakładając, że będzie jakieś, bo tego widz nie może być
pewien) rozwiązanie tej zagadki, to opowieść tę niewątpliwe
tworzono w oparciu o oba te nurty. Na pierwszym planie postawiono
Emily Goss, która moim zdaniem nie poradziła sobie zbyt dobrze.
Postać ta silnie mnie intrygowała, a to, że spotykałam się już
w horrorze z podobnie skonstruowanymi bohaterkami, mojego
zainteresowania bynajmniej nie umniejszało. Przeszkadzał mi tylko
warsztat Emily Goss, który mogę opisać tylko słowem
„drętwy”. Partnerujący jej Taylor Bottles w moim odczuciu wcale
nie był lepszy – on też nie potrafił w przekonujący mnie sposób
oddawać praktycznie wszystkich emocji, których wymagał od niego
scenariusz „The House on Pine Street”. Z całej obsady
wyróżniłabym tylko Cathy Barnett, wcielającą się w postać
Meredith, apodyktycznej matki Jennifer. Według mnie to ona
błyszczała tutaj najjaśniej, ale konkurencja była bardzo słaba.
U boku troszkę lepszych aktorów pewnie w moich oczach
prezentowałaby się dużo gorzej. Tajemnica, na której oparto
scenariusz „The House on Pine Street” nowatorska z pewnością
nie jest, a bo myślę, że cały ten film był tworzony z myślą o
miłośnikach tradycji, o tych długoletnich fanach horrorów, którzy
nie mają nic przeciwko sprawdzonym konwencjom. Zawsze powtarzam, że
moment, w którym znienawidzę wszystkie schematy horroru, te
wszystkie nieśmiertelne wręcz motywy kina grozy, będzie końcem
mojej przygody z tym gatunkiem. Bo naprawdę nie wiem, jak można być
miłośnikiem danego gatunku, nie lubiąc jego konwencji... Ja w
każdym razie w takiej sytuacji nie umiałabym myśleć o sobie, jako
o fance danego gatunku. „The House on Pine Street” to swego
rodzaju ukłon w stronę takich ludzi jak ja – osób rozmiłowanych
w klasycznych rozwiązaniach, w historiach zbudowanych z wielokrotnie
wykorzystywanych w kinie grozy motywów. Tak dobrze im znanych, że
można wręcz poczuć się w jak domu:) Ale tylko pod warunkiem, że
ma się dla nich dużo sympatii. Przeprowadzka do innego miasta, do
domu, który można chyba uznać za wiekowy, to pierwszy i w dodatku
bardzo wyraźny sygnał, że mamy tutaj do czynienia z horrorem
odnoszącym się do tradycji, z klasycznym ujęciem tematu
najprawdopodobniej nawiedzonego domu. Tą osobą, która będzie
przekonywać nas, że dom ów jest siedliskiem jakieś nadnaturalnej
istoty jest oczywiście kobieta, Jennifer Branagan, która gdy ją
poznajemy jest w siódmym miesiącu ciąży. Ojcem dziecka jest jej
mąż Luke, który to namówił ją do przeprowadzki, obiecując, że
to rozwiązanie tymczasowe. Za kilka miesięcy mają wrócić do
Chicago, ale póki co mężczyzna wychodzi z założenia, że pobyt w
tych rodzinnych stronach Jen, w sennym miasteczku w stanie Kansas,
dobrze im zrobi. Jego żona oczywiście ma zgoła inne zdanie na ten
temat, ale uznaje, że tyle może wytrzymać, że da radę znieść
te uniedogodnienia dla męża. I pewnie nie miałaby z tym większych
problemów, gdyby nie osobliwe zjawiska zachodzące w tym starym
domu. Tylko ona im świadkuje, nikt innych niczego niepokojącego nie
słyszy i nie widzi - chociaż jeden z przyjaciół jej matki zdaje
się coś wyczuwać. Jennifer nie wie co konkretnie, ale nie ma
wątpliwości, że to jedyna osoba oprócz niej, która jest świadoma
tego, że z tym domem jest coś mocno nie tak. Widz natomiast
najprawdopodobniej będzie trwał w rozkroku – brał pod uwagę
zarówno to, że nowy dom Branaganów jest nawiedzony, jak i to, że
główna bohaterka ma poważne problemy psychiczne. Ambasadorami tej
drugiej ewentualności będą Luke i Meredith. Pytanie więc: komu
powinniśmy zaufać? Głównej bohaterce upierającej się, że dom
jest nawiedzony przez jakąś istotę nie z tego świata, czy jej
bliskim, przekonanym, że kobieta brzydko mówiąc osuwa się w
otchłań szaleństwa?
Jako
że na pierwszym planie postawiono Jennifer Branagan, to jej punkt
widzenia będzie nam bliższy. Nie w tym sensie, że jej osąd
obdarzymy bezgranicznym zaufaniem, a przynajmniej nie wydaje mi się,
żeby osoby choćby tylko średnio zaznajomione z kinem grozy taką
wiarę w nią pokładały. Doświadczenie każe bowiem wypatrywać w
tym fortelu. Twórcom wyraźnie zależy tutaj na tym, byśmy stanęli
po stronie Jennifer, a to tylko potęguje podejrzenia względem niej.
Z drugiej strony twórcy „The House on Pine Street” mogli
przewidzieć taki sposób myślenia odbiorców, mogli być świadomi
tego, że współczesny widz ma tendencję do automatycznego
odrzucania najbardziej oczywistych odpowiedzi i wykorzystać to
przeciwko niemu. Jeśli o mnie chodzi to raz łapałam się na
namawianiu w myślach Jennifer do ucieczki z tego przeklętego
miejsca bez oglądania się na Luke'a, a innymi razy na trzymaniu
kciuków za to, że Jen w porę otrzyma pomoc lekarską, że trafi
pod skrzydła dobrego psychiatry zanim skrzywdzi siebie albo innych.
Zabawna sprawa, chociaż film ów powodów do śmiechu mi nie dawał.
To co widzimy niejako oczami Jennifer (nie dosłownie, nie mamy tutaj
do czynienia z subiektywnym filmowaniem) to tak naprawdę zlepek
często wykorzystywanych w kinie grozy chwytów, ale tak ukazanych,
że... brrr! Wyobraźcie sobie, że budzicie się w środku nocy i
widzicie samoistnie otwierającą się szafę albo w środku dnia
siedzicie sobie sami w domu, gdzie nagle rozlega się ogłuszający
łomot, którego źródła nie udaje Wam się znaleźć. Myślicie
sobie pewnie: też mi coś, takie prostackie chwyty może i działały
kiedyś, ale teraz oczekuje się od filmowców większej kreatywności
i dosadności w tej kwestii. Tak, ja też doceniam śmiałość, też
lubię zdecydowanie bardziej dosadne próby straszenia publiczności,
ale muszę przyznać, że to tutaj wywierało na mnie lepszy efekt
niż bodaj większość agresywniejszych w formie horrorów tego
typu, jakie dotychczas obejrzałam. Aaron i Austin Keelingowie mają
dosyć rzadko spotykane wyczucie gatunku – nawet z tych
najprostszych i zarazem najczęściej wykorzystywanych w horrorze
zabiegów potrafią wydobyć zniewalającą jakość. Wykrzesać z
tego jakąś nieuchwytną, niepoddającą się definicji świeżość.
Naprawdę nie wiem, dlaczego tak to odbierałam, skąd we mnie to
przekonanie, że „The House on Pine Street” tchnie świeżością,
kiedy tak naprawdę zderzałam się ze składnikami wielokrotnie już
wałkowanymi przez twórców, tak horrorów o zjawiskach
nadprzyrodzonych, jak horrorów psychologicznych. Może rzecz w tym,
że w końcu są silniejsze emocje... Nie mogę powiedzieć, że film
ten wprawił mnie w przerażenie (tak reaguję jedynie na
„Egzorcystę” Williama Friedkina), ale przyznaję, że czułam
się nieswojo. Włoski na całym ciele nie stawały mi co prawda na
baczność, ale na pewno lekko się unosiły. Zwłaszcza w krótkich
sekwencjach z cienistą postacią i a la sobowtórem Luke'a, ale
najbardziej zaskoczyły mnie moje reakcje na szafę w sypialni
Branaganów. Albo mięknę, albo Keelingowie dokonali tutaj rzeczy, o
której większość twórców współczesnego kina grozy, z tymi
dużo bardziej doświadczonymi od nich włącznie, może co najwyżej
pomarzyć. Zdołali przedstawić zwykłą szafę (nie mebel, tylko
małe pomieszczenie) tak, że autentycznie czuło się jakąś ohydną
obecność stapiającą się z panującymi w niej ciemnościami.
Jakby ta szafa emanowała potwornością, która wymyka się ludzkiej
wyobraźni. A to nie koniec atrakcji. Dość wspomnieć o kilkuletnim
dziecku najwyraźniej dostrzegającym to, czego nie jest w stanie
zarejestrować nawet oko Jennifer, czy osobach uporczywie
wgapiających się (z kamienną twarzą) w główną bohaterkę
filmu. Albo o lewitujących przedmiotach i ludziach. Wiem, że to nie
brzmi zbyt zachęcająco, ale pamiętajcie, że ja nie nazywam się
Keeling. Nie potrafię oddać słowami tych wszystkich emocji, które
ci bracia we mnie wlali i to dostrzegalnie przy bardzo niskich
nakładach pieniężnych. Zawsze powtarzam: wartość filmowców
najlepiej mierzy się niskobudżetowymi produkcjami, bo chyba nikt
nie ma wątpliwości, że większą sztuką jest zrobić coś dobrego
z niemalże niczego niż wówczas, gdy ma się do dyspozycji
dziesiątki albo wręcz setki milionów dolarów. „The House on
Pine Street” całym sobą aż krzyczy, że kosztował przysłowiowe
grosze – i jeśli faktycznie tak było, jeśli ta realizacja nie
jest zwykłą zmyłką (a nie sądzę, by tak było), to mogę z czystym sumieniem orzec, że Aaron
i Austin Keelingowie posiadają wrodzony talent, którego nie wolno
im zmarnować. Czytaj: pod żadnym pozorem nie powinni się
komercjalizować, uważać na hollywoodzką maszynkę do robienia
pieniędzy, ażeby czasem nie przemieliła ich talentu.
Gorąco
polecam „The House on Pine Street” Aarona i Austina Keelingów
każdemu miłośnikowi minimalistycznych w formie horrorów
nastrojowych, i to zarówno tych traktujących o zjawiskach
nadprzyrodzonych, jak i tych skupiających się na projekcjach
zwichrowanego umysłu jakiejś jednostki. Każdemu sympatyki tego
typu obrazów, który dobrze odnajduje się w konwencjonalnych
opowieściach z dreszczykiem. W horrorach opowiadających bardzo
znajomo brzmiące historie z wykorzystaniem sprawdzonych sposobów
generowania emocji mających wyrwać nas ze strefy komfortu. Do
arcydzieła oczywiście temu obrazowi trochę brakuje, ale w zalewie
tych wszystkich plastikowych współczesnych horrorów nastrojowych
ma szansę jawić się niczym swoisty zastrzyk energii. W miarę
cenny przedmiot w morzu nijakości. A w każdym razie we mnie tchnął
trochę wiary w lepsze jutro filmowych straszaków. Troszkę, bo
takich obrazów ciągle jest zbyt mało w tych naszych
skomputeryzowanych czasach. Ehh...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz