Ponadprzeciętnie
inteligentny ośmioletni Miles Blume wykazuje dosyć osobliwe
zachowania, które bardzo niepokoją jego rodziców, Sarah i Johna.
Chłopiec miewa napady agresji, we śnie przemawia w obcym języku i
często mówi o wrażeniu jakby ktoś inny tkwił w jego ciele.
Psycholog dziecięca, doktor Elaine Strasser, po dokładnym zbadaniu
przypadku Milesa prosi o pomoc swojego kolegę, Arthura Jacobsona,
który ma doświadczenie w sprawach nadprzyrodzonych. Sarah
początkowo nie chce uwierzyć, że w ciele jej syna zagnieździła
się jakaś inna dusza, ale z czasem przekonuje się do tej teorii.
John natomiast upiera się, że Miles jest po prostu chory
psychicznie i jedyne czego potrzebuje to dobra opieka lekarska. Sarah
obawia się jednak, że to nie wystarczy.
Nicholas
McCarthy kilka lat temu zasłynął swoim „Nadprzyrodzonym paktem”,
horrorem będącym jego pełnometrażowym debiutem, który doczekał
się sequela w reżyserii i na podstawie scenariusza Dallasa Richarda
Hallama i Patricka Horvatha. Później McCarthy stworzył między
innymi „Home”, znany też pod tytułem „At the Devil's Door”,
i jeden segment antologii filmowej pt. „Święta”. Szeroko
reklamowany „Prodigy. Opętany” to kolejny horror w reżyserskim
dorobku Nicholasa McCarthy'ego. Scenariusz napisał Jeff Buhler
(m.in. „Insanitarium”, „Nocny pociąg z mięsem”, „Smętarz
dla zwierzaków” z 2019 roku), a budżet produkcji oszacowano na
sześć milionów dolarów.
Scenariusz
„Prodigy. Opętanego” opiera się na motywie, który w kinie
grozy przewija się dosyć często, właściwie to chyba można
uznać, że to jeden z bardziej lubianych wątków twórców tak
horrorów, jak thrillerów. Mowa oczywiście o motywie
niebezpiecznego dziecka, która to rola w omawianym filmie przypadła
w udziale Jacksonowi Robertowi Scottowi. Ten młodociany aktor w
zupełnie nieprzekonującym mnie stylu wcielił się w postać
ośmioletniego Milesa Blume'a, jedynego syna Sarah i Johna. Chłopca,
u którego niektóre obszary mózgu są bardziej rozwinięte niż u
zdecydowanej większości ludzi, inne zaś nie rozwinęły się w
dostatecznym stopniu. Wiadomo, że Miles jest ponadprzeciętnie
inteligentny, można go wręcz nazwać małym geniuszem. Tylko czy na
pewno jego, ośmioletniego Milesa Blume'a? Chciałabym stwierdzić,
że ma się tutaj wątpliwości, że twórcy czynią jakieś,
jakiekolwiek, starania w kierunku budzenia w widzach niepewności
odnośnie tego, co tak naprawdę dolega temu chłopcu. Twórcy
stosunkowo szybko nadają temu nazwę, ale jeśli nawet wcześniej
samemu się na nią nie wpadnie, to pewnie nie będzie się miało
problemów z określeniem samego źródła kłopotów Milesa. To
znaczy podejrzewam, że nikt nie będzie zastanawiał się nad tym,
czy to opowieść o dziecku zmagającym się z chorobą psychiczną,
czy raczej o dziecku, w ciele którego zagnieździła się jakaś
agresywne dusza. Twórcom najwyraźniej wcale nie zależało na
budowaniu tajemnicy. Jakiejkolwiek tajemnicy, muszę dodać, bo choć
nie wszystkie skręty łatwo przewidzieć (ostatnia partia), chociaż
niektóre szczegóły mogą być pewną niespodzianką dla części
odbiorców „Prodigy. Opętanego”, to nie zauważyłam, by zwroty
te (albo raczej zwrociki) poprzedzało skrupulatne, konsekwentne
budowanie frapującej zagadki. To że film ten uporczywie trzyma się
utartych ścieżek, samo w sobie mi nie przeszkadzało, ponieważ nie
należę do tych widzów, którzy w kinie szukają przede wszystkim
oryginalności. I oczywiście akurat do tych motywów, po które
zdecydowali się sięgnąć twórcy „Prodigy. Opętanego”
uprzedzona nie jestem. Tak naprawdę to lubię filmy o
niebezpiecznych dzieciach, ale tylko te, które nie odklepują
beznamiętnie znanych treści, które stawiają na emocje, a nie
suche powielanie schematów. A podczas seansu tegoż dziełka
Nicholasa McCarthy'ego tkwiłam głównie w oparach obojętności,
niewiele było tutaj momentów, które wyrwały mnie z tych
przeklętych szponów beznamiętności. I na dodatek za każdym razem
trwało to tylko chwilę. Jak przystał na „szanujący się”
współczesny horror nastrojowy szeroko dystrybuowany na wielkich
ekranach, w „Prodigy. Opętanym” znajdziemy trochę jump
scenek, z których to na mnie tylko jedna wywarła pożądany
skutek. Mowa o akcji w korytarzu, o nazwijmy to nocnym spotkaniu syna
i matki w tej części ich domu. Tylko wtedy podskoczyłam, bardziej
z zaskoczenia niż strachu, bo i jump scenki według mnie z
zasady żerują na tym pierwszym. Bardziej jednak doceniłam inny
moment. Moment, w którym Sarah przez mgnienie oka widzi postarzałą
twarz swojego syna zasiał we mnie ziarno niepokoju. Ta dosyć
pomysłowa sekwencja w moim odczuciu prezentuje się najbardziej
upiornie. Tylko wtedy ogarnął mnie lekki dreszczyk, którego nie
należy mylić z czystym przerażeniem, bo do tego to było mi
jeszcze bardzo daleko. Czego zresztą już od dawna od horroru nie
oczekuję – wystarczy mi właśnie taki delikatny niepokój, jak w
trakcie scenki ze zmienionym obliczem Milesa układającym w tym
czasie Kostkę Rubika. Szkoda tylko, że tak skutecznych momentów
nie było więcej.
Nicholas
McCarthy mówił o tym, że jedna sekwencja „Prodigy. Opętanego”
została przeredagowana po testowym pokazie filmu, ponieważ
publiczność tak krzyczała, że zagłuszyła istotny dialog. Z
informacji zamieszczonych w Sieci wynika, że zmiany owe polegały na
przeniesieniu owego dialogu gdzie indziej. Tak myślę, ale pewności
nie mam. Podejrzewam też, że reżyser „Prodigy. Opętanego”
znacznie to ubarwił, że to zwyczajny chwyt reklamowy, ale to tylko
takie moje przypuszczenia, których nie należy traktować jak
niezbity fakt. Ten cyniczny osąd może brać się stąd, że
„Prodigy. Opętany” akurat w moją wrażliwość nie trafił albo
nie trafił aż tak, żeby zmusić mnie do krzyku, czy żeby strach
kompletnie mnie sparaliżował (wspominam o tym, bo jak się
przestraszę to nigdy nie krzyczę, tylko zamieniam się w
przysłowiowy słup soli). Ale ta świadomość jakoś nie pozwala mi
uwolnić się od podejrzeń, że to zwyczajny chwyt marketingowy...
Ale dośc o tym, wróćmy do fabuły „Prodigy. Opętanego”.
Właściwie to można ją streścić w zdaniu: opowieść o
ośmiolatku, który stanowi zagrożenie dla innych,
najprawdopodobniej dlatego, że władzę nad jego ciałem w dowolnie
wybranych przez siebie momentach zyskuje jakaś niebezpieczna istota.
Film otwiera wiele mówiąca scena, prolog, który sporo w tym
temacie ujawnia, choć na szczegóły będziemy musieli trochę
poczekać. Albo inaczej: niektórzy będą musieli czekać, bo nie
mam wątpliwości, że część widzów przewidzi przynajmniej
niektóre z tych detali. Bo nie są one z gatunku tych niespotykanych
albo przynajmniej mniej pospolitych, a i twórcy nie wykazują
jakichś większych starań w kierunku zaciemniania owych „jakże
ważkich” informacji. Wyglądało mi to tak, jakby Nicholas
McCarthy i jego ekipa za punkt honoru postawili sobie prowadzenia
widza za rączkę, pokazywanie mu wszystkiego palcem, tak aby
przypadkiem nie pogubił się w tej wielowątkowej historii. To
oczywiście ironia, bo ewidentnie stawiano tutaj na prostotę. Takie
podejście do filmowego horroru z zasady mnie cieszy, zdecydowanie
bardziej przekonują mnie te nieskomplikowane, niesilące się na
oryginalność filmy grozy, ale tutaj prawie kompletnie mi się to
nie zgrało. Rażąco powierzchowne podejście do tematu dziecka
stanowiącego zagrożenie dla innych, ogólnikowe przedstawienie tak
Milesa, jak i jego rodziców (wykreowanych przez Taylor Schilling i
Petera Mooneya, przy czym ta pierwsza radzi sobie zdecydowanie
lepiej, właściwie to myślę, że to najjaśniej błyszcząca
gwiazda w obsadzie tego filmu), nazbyt pośpieszne przeprowadzanie
widza przez kolejne etapy koszmaru, najwyraźniej zgotowanego
rodzinie Blume'ów przez nadnaturalną istotę, gdzie jednak
odnotowałam trochę udanych drgnięć. Do już wymienionych mogę
dodać co prawda przewidywalny, ale rodzący głęboki smutek los
pewnego stworzenia oraz końcowe sceny, całą ostatnią partię, bo
choć w fotel mnie ona nie wgniotła, UWAGA SPOILER to
szczerze mówiąc nastawiałam się na dużo większe asekuranctwo.
Bo do tej pory nie pokazano mi praktycznie niczego, co kazałoby mi
myśleć, że twórcy zdobędą się na większą odwagę, że nie
postawią na happy end. Oczywiście mówiąc o odwadze nie mam na
myśli jakiegoś potężnego wstrząsu, godnej podziwu
bezkompromisowości ani nawet jakiegoś przebłysku kreatywności.
Ale wziąwszy pod uwagę standardy współczesnego mainstreamu źle
nie jest. Wydaje mi się wręcz, że zamknięto to w najlepszy z
możliwych sposobów KONIEC SPOILERA.
W kontekście tej konkretnej historyjki. Uproszczonej tak, że
bardziej już się chyba nie da, w mojej ocenie opowiedzianej w
niezbyt emocjonalny sposób (przez większość seansu tkwiłam w
otchłani marazmu, z rzadka czułam coś poza nudą), a właściwie
to z prawie całkowitą beznamiętnością i bez większych
zaskoczeń. To znaczy bez niespodzianek, które chciałoby się długo
rozpamiętywać. Ale przynajmniej nie przepełniono tego efektami
komputerowymi, wzorem bodaj większości twórców współczesnych
horrorów szeroko dystrybuowanych na wielkich ekranach. Mentalnie
przygotowałam się na kolejnego przedstawiciela owej plagi, a tutaj
niespodzianka – akurat z pikselową sztucznością zmagać się nie
musiałam. A to już coś, prawda?
Jeśli
ktoś ma ochotę na nowszy horror nastrojowy z budzącym niepokój
dzieckiem, to proponuje mu sięgnąć po irlandzki „Impostor”
(„The Hole in the Ground”) w reżyserii Lee Cronina, bo według
mnie plasuje się kilka poziomów nad amerykańsko-kanadyjskim
„Prodigy. Opętanym” Nicholasa McCarthy'ego. Gdyby ktoś pytał
mnie o zdanie, to poradziłabym mu po prostu odpuścić sobie seans
tego drugiego, ale nie mam wątpliwości, że miłośnicy
nastrojowych horrorów będą woleli sami to sprawdzić. I dobrze –
sprawdźcie to, bo przecież istnieje możliwość, że film ten do
Was przemówi, że nie pożałujecie czasu przeznaczonego na tę
produkcję. Tak jak ja żałuję, bo te kilka plusików, które ja
znalazłam to stanowczo za mało, niewiele bym straciła, gdybym
darowała sobie seans tego tworu, a ile bym zyskała. Aż półtorej
godziny! Półtorej godziny, które można wypełnić nieporównanie
ciekawszymi i bardziej produktywnymi zajęciami od wgapiania się w
ten oto obraz. Ale to moje zdanie – Wasze może być zupełnie
inne. A wziąwszy pod uwagę ogólny odbiór tego obrazu Nicholasa
McCarthy'ego istnieje spora szansa, że tak będzie, że dacie się
ponieść tej historii, a może nawet będziecie tak wrzeszczeć jak
jakoby wrzeszczała publiczność testowa. To możliwe, ale nie
pewne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz