sobota, 6 kwietnia 2019

Dominika Tarczoń „Pieśń o Warszawie”

Warszawa kilka pokoleń po tak zwanym Końcu. Po upadku znanego nam świata, który zmusił ostałych przy życiu ludzi do zamieszkania w podziemiach. Siedemnastoletni Oskar należy do społeczności, która jeszcze nie zdecydowała się wyjść na Powierzchnię, ale w przeciwieństwie do większości pozostałych mieszkańców Podziemnego Miasta Stołecznego Warszawy wie, jak tam jest z racji pracy, którą wykonuje dla burmistrza. Chłopak jest jednym z jego gońców. Ludzi, którzy wychodzą na Powierzchnię po to, by zdobywać pożywienie i inne potrzebne rzeczy. Oskar jest outsiderem od czasu tragicznej śmierci dziewczynki, z którą się przyjaźnił. Gdyby nie interwencja burmistrza chłopak już dawno by nie żył, zostałby zlinczowany przez podziemne społeczeństwo Warszawy za śmiertelny wypadek, który spowodował. Oskar jest wdzięczny Merowi, chociaż jego życie nie jest usłane różami. Praktycznie codziennie spotyka się z jawną wrogością ze strony swoich współmieszkańców i cały czas jest świadom tego, że w każdej chwili może ponieść śmierć z ręki kogoś, komu w końcu puszczą nerwy, tak bardzo, że przestanie zważać na rozkazy burmistrza. Oskar dostaje jednak szansę na znaczną poprawę jakości swojego życia. Nowe zlecenie, które ma wykonać dla Mera razem z notariuszem zwanym Pisarzem. Burmistrz gwarantuje sowitą zapłatę za dostarczenie mu kilku książek z Powierzchni. Ta misja pozwoli Oskarowi odkryć zupełnie inny świat i zaprzyjaźnić się z nastoletnią dziewczyną noszącą imię Finka.

Dominika Tarczoń, lepiej znana jako Nerd Kobieta, z klimatami postapokaliptycznymi związana jest od dawna. Internauci mogą ją znać z serwisu Post-Apokalipsa Polska i jej osobistego bloga. Albo ze współpracy z niektórymi wydawnictwami – Tarczoń zajmowała się kontaktami z recenzentami między innymi w wydawnictwie Czarna Owca. Jej pierwszy utwór, opowiadanie zatytułowane „Filtr”, ukazał się w dwumiesięczniku „Fantom”, a opublikowana w 2019 roku „Pieśń o Warszawie” to z kolei jej debiut powieściowy. Pierwsza i pewnie nie ostatnia powieść utrzymana w tak uwielbianych przez nią klimatach postapokaliptycznych, o której już zrobiło się całkiem głośno.

Nigdy nie ukrywałam, że nie przepadam za polską literaturą. Niezbyt chętnie i raczej rzadko sięgam po utwory moich rodaków, a i nie każde takie spotkanie trwa tyle, ile trwać powinno. Z naszych tłumaczy w zasadzie jestem dumna, ale polscy pisarze najczęściej nadużywają młodzieżowego slangu i wulgaryzmów. Może po prostu mam pecha, może jakimś dziwnym trafem natykam się głównie na tych moich rodzimych autorów, którzy operują niepodchodzącym mi warsztatem. Zazwyczaj po prostu dokonuję niewłaściwych wyborów. Ale nie tym razem. Na lekturę „Pieśni o Warszawie” zdecydowałam się z czystej ciekawości, bynajmniej niemającej nic wspólnego z jakąś akcją marketingową. Choć książka istotnie jest dość mocno reklamowana. Ciekawa tego utworu byłam dlatego, że kojarzyłam autorkę. Powiedzieć, że ją znałam to za dużo, ale jej nazwisko nie było mi kompletnie obce za sprawą współpracy z wydawnictwami, w których to Dominika Tarczoń odpowiadała za kontakty z recenzentami. Jej bloga, „Nerd Kobieta”, odkryłam tuż po dotarciu do mnie informacji o zbliżającej się premierze jej debiutanckiej powieści. I nie omieszkałam go sobie przejrzeć, do czego Was również zachęcam. Z bloga tego jasno wynika, że Tarczoń jest dobrze zorientowana w szeroko pojętej fantastyce. Również w tematyce postapokaliptycznej, w którą to celuje w swojej „Pieśni o Warszawie”. Książce, która mogła być pisana zarówno z myślą o starszych, jak i młodszych czytelnikach. A w każdym razie podczas zapoznawania się z jej treścią praktycznie nie odstępowała mnie pewność, że historia ta może zainteresować tak osoby starsze, jak i młodzież. Ma szansę sprostać wymaganiom miłośników fantastyki z różnych grup wiekowych, ale z drugiej strony co poniektórzy właśnie to mogą uznać za największy mankament „Pieśni o Warszawie”. Otóż, wydaje mi się, że znajdą się tacy, dla których opowieść ta okaże się zbyt delikatna. Fani literatury postapokaliptycznej zdążyli już przywyknąć do mocnych akcentów, do bezkompromisowości, brutalności i przygniatającej beznadziei, przygnębiającego poczucia bezpowrotnego końca wszystkiego co dobre, nieustającej walki o przetrwanie w świecie, który wydaje się nie mieć już nic do zaoferowania. Iskierki nadziei w takich utworach oczywiście zazwyczaj też się z czasem pojawiają, ale na ogół są one dużo bardziej nikłe niż w debiutanckiej powieści Dominiki Tarczoń. Tutaj stosunkowo szybko okazuje się, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Nie trzeba jakoś szczególnie długo czekać na dotarcie do miejsca, które w tej postapokaliptycznej rzeczywistości jawi się niczym istny raj. Bezpieczna przystań dla części warszawiaków, którzy nie pamiętają świata sprzed tak zwanego Końca. Tarczoń nie mówi kiedy dokładnie doszło, a właściwie to dojdzie, do upadku naszej cywilizacji, ale daje do zrozumienia, że kilka pokoleń dzieli nas od Oskara, Finki i wszystkich pozostałych postaci zaludniających tę książkę. Autorka „Pieśni o Warszawie” nie wyjaśnia dokładnie jak do tego doszło, nie zdradza wiele na temat owego Końca, wprost nie wymienia okoliczności, które przyczyniły się do apokalipsy. Z bardzo oszczędnych informacji na ten temat można jednak wywnioskować, że rolę w tym odegrały zmiany klimatyczne, za które winę ponoszą przede wszystkim ludzie (my wszyscy). To one mogły doprowadzić do wyginięcia roślinności, która z czasem zdołała się odrodzić, ale nie w takim kształcie, jaki jest nam znany. Tak samo jak wiele gatunków zwierząt, roślinność obrastającą postapokaliptyczną Warszawę (i w domyśle resztę świata, gdzie Tarczoń z akcją nie wychodzi) zdrową nazwać nie można – jest zmutowana, odpychająca, bez wyjątku nienadająca się do spożycia. To ostatnie jednak nie tyczy się wszystkich zwierząt. Na świecie nadal są gatunki, które stanowią podstawę żywienia ludzi. Upolowanie czegoś nie jest jednak łatwe, a i handel przedstawia się dosyć kiepsko, dużo zyskać w ten sposób nie można. Ludziom nie jest więc obce uczucie dotkliwego głodu – ścisła dieta dla większości stała się koniecznością, tak zwane szaraczki musiały przywyknąć do skąpych racji żywnościowych, podczas gdy osób zajmujących wyższe pozycje w hierarchii społecznej ten problem raczej nie dotyczy. Czyli w sumie niewiele się zmieniło – persony przyspawane do wysokich stołeczków, burmistrz i jego najbardziej zaufani pracownicy, cieszą się względnym dobrobytem, gdy tak zwani zwykli obywatele Podziemnego Miasta Stołecznego Warszawy przymierają głodem. Przerażające to, ale nawet apokalipsa nie zdołała zmienić tego okropnego porządku, który wszystkim nam jest dobrze znany. Władza zawsze się wyżywi. Nawet w postapokaliptycznych realiach politycy i ich przyboczni będą mieć pełne brzuchy – tutaj moim zdaniem Tarczoń wyobraźnia nie poniosła. Tak było, jest i z całą pewnością będzie. Aż do kresu ludzkości, do którego notabene cały czas uparcie zmierzamy...

Siedemnastoletni Oskar będący głównym bohaterem „Pieśni o Warszawie”, jest osobą, której doprawdy trudno nie współczuć. Osierocony w dzieciństwie chłopak początkowo dorastał we względnym spokoju, wychowywany przez człowieka, który go przygarnął. Miał przyjaciół i czuł się akceptowany w całym podziemnym społeczeństwie Warszawy, w którym przyszło mu żyć. Jeden moment, zaledwie ułamek sekundy, zmienił jednak wszystko. Śmiertelny wypadek, który spowodował, zrobił z niego pariasa. Oskar musiał przywyknąć do słownych i fizycznych ataków, nauczyć się żyć wśród ludzi, którzy woleliby widzieć go martwym. Udało mu się zaprzyjaźnić z jednym człowiekiem, z bezdomnym w podeszłym wieku, za którego chłopak z czasem zaczął czuć się odpowiedzialny. Zaopiekował się tym, tak samo jak on, dręczonym przez innych człowiekiem. Mógł to zrobić (o tyle o ile), dzięki burmistrzowi Podziemnego Miasta Stołecznego Warszawy, który pozwolił mu wykonywać pracę gońca. Oskar lubi to zajęcie, mimo niebezpieczeństw z nim związanych. Każdorazowe wyjście na Powierzchnie dla tego nastolatka jest niczym wyrwanie się z więzienia, w którym spotykają go niezliczone przykrości. Radość do pewnego stopnia przyćmiewa jednak świadomość zagrożeń obecnych na Powierzchni. Chłopak wie, że w każdej chwili może zostać zabity, choćby przez jakiegoś zmutowanego zwierza swobodnie chadzającego po zrujnowanym mieście. „Pieśń o Warszawie” można podzielić na trzy części. W pierwszej przedstawia się nam Oskara i podziemia, w których przyszło mu żyć. Ponadto Tarczoń pokazuje nam jak wygląda jego praca - przeprowadza nas przez jedno z zadań zleconych mu przez Mera. A potem przechodzi do kolejnego, stanowiącego zaczątek tej części książki, która w całości rozegra się na Powierzchni. W rejonie Warszawy, którego mieszkańcy zdecydowanie lepiej radzą sobie w tych postapokaliptycznych realiach wykreowanych przez Dominikę Tarczoń. W tej partii autorka będzie się koncentrować głównie na relacji dwóch nastolatków: Oskara i dopiero co poznanej przez niego Finki, córki komendanta (człowieka szefującego w tym rejonie Warszawy, w którym żyje się dużo lepiej niż w podziemiach) zmagającej się z jakąś chorobą skóry. Ta kiełkująca przyjaźń, dosyć barwne opisy zaludnionego, słonecznego, przepełnionego zdrową roślinnością terenu, przyjemnie kontrastujące z mrocznymi, wilgotnymi i ciasnymi korytarzami podziemia, z których to razem z Oskarem i Pisarzem niedawno wyszliśmy oraz oczywiście niezbyt zawiłe, nie bardzo rozbudowane intrygi, jakie się tutaj rozgrywały – wszystko to śledziłam z dosyć sporym zainteresowaniem. Byłoby ono jednak jeszcze większe, gdyby Tarczoń podkręciła napięcie, gdyby w tę, jak od początku podejrzewałam, tylko pozorną idyllę, częściej wkradało się ogromne zagrożenie albo po prostu to, które unaoczniano dłużej gościło na kartach tej powieści. Niemniej ta część jest zdecydowanie najbardziej dopracowana. Szczyci się największą liczbą szczegółów, a i akcja w mojej ocenie w tej środkowej części książki budowana jest najsprawniej. Pierwszą i ostatnią partię „Pieśni o Warszawie” (zwłaszcza ostatnią) znamionuje zbyt duży pośpiech. A przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się takiemu nieprzyjemnemu wrażeniu. Myślę, że „Pieśń o Warszawie” zyskałaby na rozbudowaniu tych wstępnych i końcowych wydarzeń, historia ta moim zdaniem prezentowałby się dużo lepiej, gdyby rozciągnięto ją na dodatkowe, powiedzmy sto-dwieście, stronic. Bo niestety mam niedosyt. Dominika Tarczoń dysponuje na tyle dojrzałym warsztatem i tak mocno czuje klimaty postapokaliptyczne („Pieśń o Warszawie” wręcz emanuje tą jej miłością, ogromną pasją, którą myślę, że potrafi zarażać), że chciałoby się trwać w tym jej nieprzyjaznym przecież uniwersum, nieporównanie dłużej. I dowiedzieć więcej o Regulatorach, bo te postacie ewidentnie zaniedbano. Chyba że... Czyżby Dominika Tarczoń miała w planach sequel „Pieśni o Warszawie”? Oby. I oby był on znacznie dłuższy od jej debiutanckiej powieści.

No cóż, miłośnicy prozy postapokaliptycznej przeczytać „Pieśń o Warszawie” chyba powinni. Tak mi się wydaje, chociaż podejrzewam, że nie każdy wyjdzie z tej przygody zadowolony. Co poniektórych może spotkać rozczarowanie, ale nie sądzę, żeby ta grupa była szeroka. Myślę tak przede wszystkim dlatego, że chociaż sama fanką klimatów postapokaliptycznych nie jestem (coś tam z tego lubię, „Bastion” Stephena Kinga wręcz kocham, ale mimo wszystko daleko mi jeszcze do pasjonatki), to debiutancka powieść Dominiki Tarczoń całkiem nieźle mi wchodziła. A wziąwszy pod uwagę to, że polscy pisarze nader rzadko do mnie przemawiają, że obcowanie z rodzimą prozą częściej jest dla mnie istną (i niedokańczaną) drogą przez mękę niźli przyjemnością, to można to traktować jako niemały komplement ode mnie dla tej początkującej autorki. Dobrze rokującej - już prezentującej się z całkiem niezłej strony, a nie mam wątpliwości, że będzie jeszcze lepiej.

Za książkę bardzo dziękuję jej autorce oraz wydawnictwu

Oficjalny blog Dominiki Tarczoń: https://nerdkobieta.pl/

1 komentarz:

  1. Przekonałaś mnie. Też nie przepadałam za twórczością rodzimych autorów, jednak powoli się to zmienia. Poprzeczka ustawiana jest coraz wyżej :)

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń