sobota, 28 sierpnia 2021

Antologia „Wakacje wśród duchów”

 
OSCAR WILDE, GRANT ALLEN, GEORGE MACDONALD, FITZ JAMES O'BRIEN, ARTHUR QUILLER-COUCH, WILLIAM BUTLER YEATS, ABRAHAM MERRITT, MARGARET OLIPHANT, CHARLES DICKENS

Wakacje wśród duchów” to trzeci tom specjalnej edycji wydawnictwa Zysk i S-ka: wybór klasycznych opowieści o duchach i innych niesamowitościach. Poprzednie antologie, „Wigilia pełna duchów” i „Z duchami przy wigilijnym stole”, jak już same tytuły wskazują, były przygotowywane z okazji świąt, co miało nawiązywać do tradycji kultywowanej głównie w czasach wiktoriańskich. „Wakacje wśród duchów” są odstępstwem od dotychczasowej reguły. Tym razem wydawnictwo Zysk i S-ka „przywołuje istoty z zaświatów” w okresie letnim, z nadzieją, że ich towarzystwo urozmaici nam wakacje. Jedenaście, wybranych przez Tadeusza Zyska, opowiadań grozy od dziewięciu żyjących i tworzących w XIX i XX wieku autorów i autorki, w nastrojowej twardej okładce zaprojektowanej przez Aleksandrę Zwolankiewicz. Nad wodą, w górach, czy w domowym zaciszu – nieważne, gdzie spędzasz wakacje, każde miejsce jest dobre na spotkanie z duchami mieszkającymi na kartach tego urokliwego zbiorku.

Najpierw moi ulubieńcy, czyli teksty przygotowane przez Charlesa Dickensa i Margaret Oliphant. Autor „Olivera Twista” i „Opowieści wigilijnej”, istna legenda angielskiej sceny literackiej, opowie o pewnym „Dróżniku”, który doświadcza niepojętych zjawisk. O swoich straszliwych przeżyciach opowiada nowo poznanemu mężczyźnie, naszemu narratorowi, który stara się znaleźć dla nich jakieś racjonalne wytłumaczenie. Tytułowy bohater jest natomiast przekonany, że widuje istotę z zaświatów. A jakby tego było mało, w miejscach, w których się mu ukazuje, niedługo potem ktoś dokonuje żywota. Rzecz o mrocznym przeznaczeniu w adekwatnej oprawie. Atmosfera nadnaturalności, a w ślad za tym i tajemniczości, skrupulatnie budowana już od pierwszej stronicy. Styl przepiękny – w końcu to Charles Dickens – a zakończenie może zaskoczyć. Idealne dopełnienie całości, domknięcie na miarę mistrza słowa pisanego, jakim z pewnością był (i wciąż jest!) sprawca dziwnych perypetii sumiennego dróżnika.

Margaret Oliphant i jej tajemnicze „Biblioteczne okno”. Umowna relacja oczytanej dziewczyny, która korzysta z gościnności swojej mocno posuniętej już w latach ciotki. Najwięcej czasu narratorka spędza w wygodnym kąciku w wykuszu z książką w ręku. Jako że jest osobą obdarzoną godną pozazdroszczenia podzielnością uwagi, podczas lektury zwykle jednocześnie śledzi przebieg rozmów toczonych w tym samym pokoju. W barwnym towarzystwie, jakim otacza się jej ciotka. Pewnego dnia rozmowa nagle schodzi na tytułowe biblioteczne okno znajdujące się dokładnie naprzeciwko okna, w którym przesiaduje młoda siostrzenica gospodyni. Starszych ludzi ciekawi, czy to faktycznie okno, czy tylko takie wrażenie sprawia. Może po prostu szyba została zamalowana, aby uniknąć podatku. Takie toczą się rozmowy w związku z tym „dziwnym obiektem”. Ale główna bohaterka tej frapującej opowieści szybko rozwiązuje ową zagadkę. Właściwie to dochodzi do wniosku, że jej kochana ciocia i jej starzy przyjaciele, czy to z racji swojego podeszłego wieku, czy przez niedostateczne skupienie wzroku na interesującym ich oknie, nie zauważyli tego, co stopniowo wyłania się przed nią. Dla niej oczywistym jest, że to najprawdziwsze okno. Jeśli się przyjrzeć, z okna z wykuszem w pokoju ciotki, można obejrzeć sobie fragment tego bibliotecznego pomieszczenia. W ten sposób rodzi się obsesja. Mroczna fascynacja niezwykłym oknem, za którym toczy się (nie)zwykłe życie. Jedno z dłuższych opowiadań w omawianym zbiorze i zarazem jedno z najmocniej nasyconych, najhojniej obdarowanych wytrącającym ze strefy komfortu pierwiastkiem niesamowitości. Witamy w Strefie Mroku!

Dobrych rzeczy ciąg dalszy. Wsłuchajmy się w „Opowieść starej piastunki”. (Nie)skromne dziełko George'a MacDonalda o palącej zazdrości prowadzącej do zbrodni, która bynajmniej nie kończy tej tragedii. Dawno temu żyli dwaj bracia. Starszy był powszechnie lubiany, a młodszy wręcz przeciwnie. Kain i Abel. Skaza i Mufasa:) W każdym razie historia stara jak świat, która w tym przypadku toczy się i toczy także „po drugiej stronie”. Wieczna tułaczka złego, ale nie bezgłowego jeźdźca, relacjonowana przez tytułową piastunkę na użytek spragnionego tej wiedzy młodzieńca, którego uczyniono głównym narratorem (bo starszej pani rozprawiającej tej burzowej nocy o duchu nawiedzającym jej okolicę, siłą rzeczy też dostaje się rola narratorki), i który niebawem opuści swoje rodzinne strony. Ciemno, straszno... i zaskakująco. Nieprzekombinowana ghost story z ciekawym zwrotem akcji. Tym bardziej, że nieoczywistym; prędzej dokładającym wątpliwości, niż je rozwiewającym.

Dwie rączki” z umywalki wychodziły. Aż się przypomina dużo młodszy „Palec” Stephena Kinga, opowiadanie zamieszczone w jego zbiorze „Marzenia i koszmary”. Tak, tak, ale Arthur Quiller-Couch, generalnie rzecz biorąc, o czym innym nam opowie. Będzie szeptał o młodej kobiecie, która wynajmie uroczy wiejski domek, w którym w ostatnim czasie mieszkała jedynie starsza kobieta, gospodyni: cała służba tego niewielkiego przecież budyneczku. Nadzwyczaj przytulnego, zaskakująco wygodnego. Tak, głównej bohaterce opowieści dobrze żyje się na tym odludziu. O czymś pomyśli, coś sobie zamarzy (a trzeba dodać, że nie ma wielkich zachcianek) i już się spełnia. Czy to robota uczynnej gospodyni, która jakimś niepojętym sposobem (telepatia?) zawsze wie, czego panienka sobie życzy? Sielanka i smutek idą tutaj w parze. Grozy niewiele, ale melancholijny nastrój też znakomicie sprawdza się we wszelkiej maści opowieściach o rzeczach nie z tej ziemi.

Do plejady ponadprzeciętnych, tu już tylko trochę powyżej średniej, opowieści z tych nadnaturalnych wakacji, zaliczam też spotkania z... Najpierw kilkukrotnie przenoszony na ekran „Duch Canterville” autorstwa Oscara Wilde'a (tak, to ten pan, któremu zawdzięczamy ponadczasowy „Portret Doriana Graya”). Satyra na konsumpcjonizm. Materializm Amerykanów kontra wrażliwość duchowa Anglików. Rzecz dzieje się w XIX wieku. Pewien pastor ze Stanów Zjednoczonych kupuje posiadłość w Anglii, gdzie ma zamiar na stałe osiąść razem ze swoją żoną i dziećmi. Człowiek, od którego kupuje tę rezydencję, uczciwie informuje go o złośliwym duchu mieszkającym w tych nieskromnych progach. Zjawie, która jeśli wierzyć poprzednim lokatorom i gospodyni od lat trwającej na tym niekomfortowym posterunku, daje się we znaki wszystkim śmiertelnikom, którzy mają czelność zakłócać jej spokój swoją obecnością. To on, Duch Canterville, jest wyłącznym właścicielem tego domu i biada tym, którzy nie przyjmują tego do wiadomości. Pastor i jego rodzina muszą odejść – już jego, Ducha Canterville, w tym głowa. Nic trudniejszego: wystarczy ich postraszyć... Ale nieoczekiwanie role się odwracają (hehe „Sok z żuka” Tima Burtona): tytułowy nieżyjący jegomość zawsze był dręczycielem, a teraz przekona się, jak to jest być dręczonym. Dykteryjka, bardziej zabawna niż niepokojąca opowieść z ważkim przesłaniem. Nie bądź materialistą. Miej współczucie także dla tych, którzy nie budzą wielkiej sympatii. Wspieraj innych. Dawaj, a i tobie będzie dane. Zamiast tylko brać i bawić się kosztem innych istot żyjących... i nieżyjących. 
Co to było?”, no cóż to takiego? Jakieś dziwy Fitz James O'Brien tu odprawia. Na pierwszy rzut oka, zwykły dom. Niczym niewyróżniający się budynek w Nowym Jorku. No może zaniedbany, ale nie aż tak, jak nieruchomości stojące w mniej reprezentacyjnych dzielnicach tego gęsto zaludnionego amerykańskiego miasta. Poza tym od jakiegoś czasu mówi się, że budynek jest nawiedzony. I owszem, zadzieje się tutaj coś niepojętego. Niewidzialna istota. Nie zobaczysz, ale na pewno poczujesz. Możesz jej dotknąć. Możesz, i chyba powinieneś, ją obezwładnić. A potem co? Czekać aż umrze, czy poszukać innego sposobu na wyjście z tego niezwyczajnego impasu? Dość pomysłowa i całkiem wciągająca to opowieść, której jednak moim zdaniem przydałby się bardziej zagęszczony klimat zagrożenia. Oczywiście niezdefiniowanego, ukrytego przed ludzkim wzrokiem.
Moje początki z „Leśnymi kobietami” Abrahama Merritta nie były łatwe. Nie potrafiłam odnaleźć się w tej opowieści. Nie wiedziałam, „jak to jeść”, jak to rozumieć. Czego się spodziewać i czy w ogóle na coś konkretnego liczyć. Błądziłam w „zielonej mgle” wraz z mężczyzną przekonanym, że rozumie mowę drzew. Drzewa też mają osobowość – on to wie i najwyraźniej lepiej czuje się w tym towarzystwie niż wśród ludzi. Na tym świecie nie brakuje jednak człeków, którzy w drzewach widzą wrogów. Niszczyciele Natury, która raczej nie pozostaje im dłużna. Oni w nią, ona w nich. Ta wojna trwa od pokoleń, ale nasz bohater może ją zakończyć. Co, jak można się tego spodziewać, łatwe nie będzie. Mieszkańcy zielonej krainy proszą, błagają, ale czy to aby nie fantazja? Chwilę to potrwało, ale w końcu wszystko ślicznie się rozjaśniło. Dreszczyku co prawda nie zaznałam, trwoga nawet mnie nie musnęła, ale za to temat bliski mojemu sercu i zaryzykuję przypuszczenie, że Merritt wyprzedził swoją epokę. Ten tekst teraz jest aktualniejszy niż kiedykolwiek. W tych naszych niezielonych czasach.
Podnieść martwych z grobu” pióra Margaret Oliphant to najdłuższa historia w „Wakacjach wśród duchów”. Powiedziałabym, że bardziej minipowieść niż opowiadanie, ale to tylko moja, absolutnie niewiążąca, opinia. Z perspektywy dzisiejszego czytelnika pomysł wyjściowy może wydawać się znajomy – puk, puk! Kto tam? „Mgła” Stephena Kinga. Mgła, jaka zawisła nad pewną francuską miejscowością. Mgła i ciemność. À la noc polarna:) Umownie mamy przed sobą raport mera tej nieszczęsnej krainy - z dodatkami w postaci osobistych relacji paru innych uczestników tych fatalnych wydarzeń - którą prawdopodobniej pokarało za upatrywanie boga w mamonie. Za odwrócenie się od chrześcijańskiego Boga. Boga Jedynego, i jak już wkrótce ci grzesznicy się przekonają, rzeczywiście Wszechmogącego. Nie wszyscy zawinili, ale wszyscy będą cierpieć. Możliwe że to doświadczenie ma ich nauczyć żyć w wierze (prawdziwej, chrześcijańskiej, a nie obrzydliwym kulcie pieniądza. Żeby jeszcze mogli liczyć na jego ciągłą pokrzepiającą obecność). Tylko tyle. Ale nasuwa się jeszcze jedna możliwość. A mianowicie nie można wykluczyć, że mieszkańcy tego malowniczego miasta będą jak Adam i Ewa. Na zawsze wygnani z Raju. Jeśli przeżyją. Jak zginą, to najpewniej wrócą do swoich domów... Koncepcja interesująca, ale w moim poczuciu Oliphant nie starczało na całość. Innymi słowy, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że kręcimy się w kółko. Na siłę wydłużamy tę historię. Mówimy i mówimy, ale praktycznie żadnej, w każdym razie niewiele, treści, w tym zawieramy. Opowieści wszystkich osób poza merem (jemu Margaret Oliphant dała najdłuższy „czas antenowy”) według mnie są zbędne. Nieładne przedłużacze. Mączące rozdziały, które chciało się – ach jak chciało – opuścić. Nie uległam tej pokusie, ale to była ciężka walka. Co do relacji mera – jest klimacik, jest frasunek, jest niezwykła mgła i takaż sama ciemność, w której czają się... potwory?

Teraz będzie (subiektywnie) średniawo. Oscar Wilde i jego „Zbrodnia lorda Arthura Savile'a”. Przyjęcie w domu pewnej oryginalnej (jak na swoją epokę) damy. Główna atrakcja: czytanie z dłoni. Chiromanta i jego straszna przepowiednia. Mroczne przeznaczenie tytułowej postaci, młodego mężczyzny, który niebawem ma poślubić piękną niewiastę, w której jest bez pamięci zakochany. Nie bez wzajemności. Ale nasz dzielny Arthur dowiaduje się od, mniej czy bardziej podejrzanego, czytacza ludzkich dłoni, że ta miłość wymaga ofiary. Dlaczego? Nieważne. Trzeba kogoś zabić i już. Straszne? Bardziej zabawne – wisielczy humor przede wszystkim, groza może gdzieś tam za kulisami niecierpliwie przebiera nogami. Czeka i dyszy. Słyszysz? Ja ledwie, ledwie. Sama fabuła, być może może być. Nic specjalnego, jakoś szczególnie zajmującego, ale żeby od razu utrapienie, uciążliwość – nie, tak źle to u mnie nie było.
Pallinghurst Barrow” Granta Allena. Stary dwór nieopodal kurhanów, gdzie dzieją się rzeczy tajemnicze. Jakieś czary się tam odprawia. Jakaś magia. Najpewniej czarna. Pradawni ludzie. O czasach pogańskich. Mitologia, duchy i pewien człowiek, którego nogi poniosą do „krainy nigdy”. Jak na swoje czasy, całkiem odważnie panie Allen, ale po co tak komplikować? Może to nie najlepsze słowo, ale nic lepszego akurat nie przychodzi mi do głowy, gdy przywołuję w pamięci te chwile, w których niepewnie (taka trochę zagubiona, taka nierozumiejąca, ale powolutku coś tam wreszcie chwytająca – wyjątkowo niepojętna, jakby powiedzieli młodzi, niekumata słuchaczka, trzeba przyznać) stałam na tym Allenowskim gruncie...

ale nieporównanie gorzej było ze mną w świecie przedstawionym przez noblistę, Wielkiego Poetę, Williama Butlera Yeatsa. Z jego „Klątwą ogni i cieni” miałam naprawdę ostro pod górkę. Wiem, że prawie nic nie wiem. Coś o purytańskich żołnierzach, którzy przypuszczają atak na klasztor karmelitów. Nie biorą jeńców. Zabijają wszystkich mnichów, których tam zastają. I tak rodzi się klątwa. Sucha „transmisja” nadnaturalnego koszmaru. Emocje żadne, ale trzeba mieć na uwadze, że się w tej narracji pogubiłam. Za wysokie progi, jak dla mnie. Tak myślę.

Trzecie spotkanie z duchami (w tej edycji) zorganizowane przez wydawnictwo Zysk i S-ka i pierwsze wakacyjne, uznaję za mniej udane od kontaktów z zimowymi zjawami. Całościowo patrząc, bo „Wakacjom wśród duchów” też trafiło się trochę smacznych kąsków. W moim mniemaniu parę solidnych opowiadań, a wśród nich i takie, które zapewne już zawsze będą kojarzyć mi się z latem 2021. Wracamy w grudniu? Ufam, że tak. A jeszcze lepiej jesienią, bo czyż nie jest to najlepsza pora na tajemnicze historie niesamowite? Klasyczne opowiastki o duchach i nie tylko. O upiornościach, które czasami okazują się całkowicie nieszkodliwe. O zjawach, które bywają pomocne. Życzliwsze od żywych...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


1 komentarz:

  1. Nie słyszałam wcześniej o tej antologii, ale uwielbiam tematykę duchów, więc jak się nawinie, to sięgnę. :)

    OdpowiedzUsuń