niedziela, 5 września 2021

„The Sacred” (2012)

 

Jessie pracuje nad swoją drugą powieścią grozy, ale nie idzie jej tak sprawnie, jakby chciała. Jej chłopak Brian proponuje wspólny pobyt w leśnym domku, który Jessie odziedziczyła po swojej ciotce Jean. Po namyśle kobieta decyduje się ulokować tam w pojedynkę, mając nadzieję, że to pomoże jej w pisaniu. Nieprzekonany do tego pomysłu Brian odwozi ją do okolicznego miasteczka, skąd odbiera ją mieszkający w tych stronach starszy mężczyzna, stróż imieniem George. Wbrew oczekiwaniom Jessie, od dawna niezamieszkany domek nie został przygotowany na jej przyjazd, ale kobieta szybko doprowadza go do porządku. Niedługo potem poznaje Leah, miejscową dziewczynkę, która przyjaźniła się z jej ciotką. Poprzednią właścicielką domu, w którym, jak zauważa Jessie, dzieją się niezwykłe rzeczy.

The Sacred” to pierwszy pełnometrażowy film w reżyserskiej karierze Bretta Donowho. Niskobudżetowy amerykański horror paranormalny stworzony przez człowieka, który później nakręci takie mało znane straszaki, jak „No Tell Motel” (2013), „A Haunting at Silver Falls” (2013) i „5 Souls” (2013). Scenariusz „The Sacred” napisali bracia Van Dyke, Carey i Shane, których fani kina grozy mogą kojarzyć z „Czarnobylem. Reaktorem strachu” (2012) i „Ciszą” (2019), filmem opartym na powieści Tima Lebbona, w Polsce wydanej pod tytułem „Milczenie”. Warto też odnotować, że Shane Van Dyke, jest ponadto wyłącznym autorem scenariusza horroru „Paranormal Entity”, którego sam wyreżyserował. A skoro już przy tym jesteśmy, to dodajmy, że wyreżyserował również choćby „Klątwę z Salem” z 2011 roku. „The Sacred” kręcono w Portland w stanie Oregon, a jego premiera, w rodzimych Stanach Zjednoczonych, przypadła na rok 2012.

Jennifer Hills, to jest Jessie szuka pisarskiej weny w odosobnionym domku. Gdzie czają się potwory. Według mnie tragicznie wykreowana przez Heather Roop (będzie też epizodyczny występ Sida Haiga, znanego chociażby z „Domu 1000 trupów” i „Bękartów diabła” Roba Zombie) autorka jednej wydanej powieści, powieści grozy, obecnie pracuje nad swoją drugą książką, która też ma być horrorem. Stephen King w spódnicy? Jeszcze nie. Może nigdy nie. W scenariuszu jednak nie można było pominąć jego nazwiska (a gdzieżby). I jednego z jego najsłynniejszych dzieł – pobyt naszej pisarki w zacisznym zakątku Stanów Zjednoczonych, przez samych twórców „The Sacred” został w pewnym sensie połączony z powieścią „Lśnienie”. Stąd inspiracja? Całkiem możliwe, ale gdyby nie ta wskazówka skłaniałabym się ku „Pluję na twój grób” Meira Zarchiego. Swoja drogą świtały mi też „Dom na Słomianym Wzgórzu” Jamesa Kenelma Clarke'a i „Istnienie” Toma Provosta. W każdym razie rzecz znana: samotny pobyt na odludziu, który, to pewne, do przyjemnych nie będzie należał. Bynajmniej. Główna bohaterka pierwszego długometrażowego filmu Bretta Donowho zmierzy się z koszmarem, który fani kina grozy zapewne już widzieli. I to więcej niż raz. Bracia Van Dyke zmiksowali kilka sprawdzonych motywów, ale zapomnieli o przyprawach. W efekcie otrzymałam pozbawioną smaku, mdłą papkę, która z trudem przez gardło mi przechodziła. Pamiętacie program „Nieustraszeni”? Tak mi się nasunęło, gdy konsumowałam ten pokarm. Kiedy z mozołem przedzierałam się przez „straszną” historię młodej powieściopisarki. Zrealizowaną niskim kosztem, co boleśnie rzuca się w oczy; twórcy nie zdołali przekuć tego na korzyść produkcji, bo takich przypadków w filmowym horrorze w mojej ocenie jest sporo. Mamy tutaj opowieść o zjawiskach nadprzyrodzonych zachodzących w leśnej głuszy. Sceneria idealna. Wybór idealny - piękna tradycja od dawien dawna, wciąż i wciąż kultywowana w kinie grozy - ale coś od siebie wypadłoby dodać. Właściwie to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że filmowcy, zapewne niechcący, odejmowali tej leśnej aurze. Nadnaturalne zagrożenie na odludnym kawałku ziemi, śmiertelnie niebezpieczna, gęsto zadrzewiona pułapka, z której, gdy zrobi się naprawdę gorąco, prędko się nie wydostaniesz – mogłam zapomnieć. Tak być powinno, takich wrażeń zapewne miała dostarczać ta opowiastka o duchach(?), tego zapewne życzyliby sobie twórcy „The Sacred”. Gdyby popracować nas samą atmosferą – zagęścić, pobrudzić – trochę pobawić się w obszarach, które przynajmniej na pozór uprzedzają atak/manifestację czegoś na wskroś obcego, czegoś nieprzyjaźnie usposobionego, czegoś Złego, gdyby chwilę pokrążyć, nie trzymać się tak uporczywie tego prostego metrum, gdzie każdy dźwięk brzmi nader płasko, gdzie wszystko jest tak przerażająco obliczalne... Gdyby. Ciekawe, że choć akcja przebiega znanym torem, choć oczywistość goni oczywistość, choć nie ma w tym za grosz spontaniczności, to przynajmniej u mnie szło to w parze z przeświadczeniem (rosnącym wraz z postępem fabuły), że oto zwiedzam jakiś zagracony pokoik, pomieszczenie pełne niezbyt pasujących do siebie przedmiotów „częstego użytku”. Potencjalnie nawiedzony przez jakąś istotę, albo istoty, z zaświatów niewielki domek w lesie. Nie, za mało. Doklejmy więc tutejszych mieszkańców – małomiasteczkowa społeczność – którzy nie wiedzieć czemu dziwnie patrzą na pisarkę, która przybyła w ich strony. Z tej zgrai wybierzmy jednego (Jeff Fahey bez szans od scenarzystów na wykazanie się), który będzie służył Jessie dobrą radą. W kwestiach praktycznych, związanych z domem, w którym ma zamiar spędzić najbliższe dni, tygodnie, ale i w bardziej ukrytej, zagadkowej materii, której nie ma ochoty, albo z jakiegoś powodu, nie może, jej objaśnić. Tak czy inaczej jego zachowanie jest podejrzane. Przyjaciel to czy wróg? Dowiecie się, oj dowiecie, ale nie mogę obiecać, że ten deserek rozpieści Wasze kubki smakowe. Trudno przewidzieć. Ja na pewno obyłabym się bez tej przekąski.

Teraz brudna lalka nazywana Isabelle. Nie mylić z Annabelle. Zabawka z jednym okiem – drugie wypadło albo ktoś je wydłubał, nie wiem – znaleziona przez Jessie w leśnym domku odziedziczonym po zmarłej przed dwoma laty ciotce Jean. W chwili śmierci kobieta była już dość mocno posunięta w latach i przypuszczalnie bardzo stęskniona za towarzystwem swojej siostrzenicy. Jessie nie odwiedzała jej, czego teraz wydaje się żałować. Nie przyjeżdżała, bo się bała. Bo z domem Jean wiążą się jakieś nieprzyjemne wspomnienia. Brian wysnuwa na poły żartobliwą teorię, że to, co Jessie przeżyła w tym domku w dzieciństwie, miało jakiś, być może decydujący, wpływ na jej życie zawodowe. Pisze powieści grozy, bo sama przeżyła coś strasznego, niepojętego, nadzwyczajnego. Albo pisze horrory, bo ten przeklęty dom ją do tego zmusza. Precyzyjniej: może zmuszać ją do tego groźna istota mieszkająca w tej cichej krainie. Bo to wszystko raczej nie rozgrywa się jedynie w umęczonym, przepracowanym umyśle jednostki obdarzonej bujną wyobraźnią. Jessie raczej nie traci zmysłów – coś tam w tym temacie przebąkiwano, ale szczerze mówiąc nawet przez chwilę nie brałam tej wersji pod uwagę. Czy słusznie? Wróćmy może do motywu przypuszczalnie niezwykłej lalki. Wszystko wskazuje na to, że bynajmniej nie jest ona przedmiotem nieożywionym. Czyżby jakieś zło wniknęło w tę wcześniej najzupełniej zwyczajną zabawkę? Duch? Demon? Seryjny zabójca Charles Lee Ray? :) Prolog każe myśleć o tym drugim gościu. Tylko jak w tym wszystkim odnajduje się tajemnicza dziewczynka o imieniu Leah (w tej roli Brighid Fleming, która według mnie pokazała tutaj najlepszy, zdecydowanie najlepszy warsztat: aż miło było popatrzeć)? Dziewczynka, która będzie dotrzymywać towarzystwa samotnej kobiecie w głębi lasu. W okolicznym miasteczku zresztą też, choć oczywiście większość czasu Jessie będzie spędzać w samotności. Tego szukała w tym miejscu: samotności, ciszy i spokoju. Założyła, że w domku, którego od dawna się bała, praca nad drugą powieścią będzie postępować szybciej niż dotychczas. To ma być horror, więc lęk jakim napawa ją to miejsce, też się przyda. Tak kombinuje Jessie, ale widz od początku będzie wiedział, że nie tędy droga. W horrorze jeszcze chyba nikomu na dobre nie wyszło pchanie się na kompletne odludzie. No dobrze, niekompletne, bo jest tutaj Leah, której odbiorca raczej nie przyjmie z taką ufnością, otwartością jak główna bohaterka omawianego obrazu. W pobliżu kręci się też stróż George, a i jakaś (uwaga, uwaga!) młoda kobieta „zakradnie się” tu pewną niespokojną, burzową nocą. Jedna czy dwie? Tak czy tak, zrobi się pikantnie, ale czy współgra to z całością? Niby później rzecz się wyjaśnia – o tyle, o ile – niby jest w tym jakiś sens, ale jakoś nie mogę pozbyć się myśli, że to namiętne spotkanko trzech pań (u jednej nic się nie ukryje: ani góra, ani dół) wpleciono w tę opowieść tylko po to, by „rozświetlić scenę” nagością. Wcześniej też coś tam mignie – scena pod prysznicem, poza tym Jessie nie zwykła nosić stanika, więc... sami sobie dopowiedzcie – ale toż to przecież za mało jak na szanujący się horror. Wincej golizny! Będzie, będzie jeszcze seks, ale to już tak na szybko, bo Zło, które zalęgło się na tym kawałku ziemi, ma już dość czekania. Wreszcie uderzy i nie powiem, nareszcie się trochę ożywiłam. Niezła, minimalistyczna charakteryzacja. I jeszcze ten gruby głos. Brr! W sumie wcześniej też jakieś upiorności się przewijały. Migawki: a to zjawa w lustrze, a to spalone ofiary. Najlepsze (i najgorsze) przyszło jednak na koniec tego niemiłosiernie dłużącego mi się seansu UWAGA SPOILER o demonie, co to raz jest w lalce, raz w dziewczynce. W scenie egzorcyzmów to nieszczęsne dziecko, łudząco przypomina Regan MacNeil w wykonaniu Lindy Blair, oczywiście z „Egzorcysty” Williama Friedkina. Skoro to opowieść o opętaniu człowieka przez istotę z Piekła, to nie mogło wszak zabraknąć, tym razem nieskutecznej, próby przepędzenia tego demonicznego intruza, podjętej przez specjalistę w tym zakresie. Duchownego, który miał przy sobie – niekoniecznie jednak zdawał sobie z tego sprawę – najprawdziwszego anioła. Stróża. Pod koniec zahaczymy (takie tam muśnięcie) też o slasher. A co będziemy sobie żałować. Co za dużo to przecież zdrowo KONIEC SPOILERA. Jak się skończyło, to aż z ulgą odetchnęłam. Zmęczyłam mnie ta topornie snuta, nieprawnie zrealizowana, bez większego pomyślunku, niewygodnie posklejana opowieść o młodej pisarce, której zachowanie zapewne nie wszystkim wyda się logiczne. Wie, że coś się dzieje, płacze, że tkwi w tym zupełnie sama, ale nawet przez myśl jej nie przechodzi, żeby wrócić tam skąd przyszła. Do domu, do miasta. Takich kwiatków jest więcej, ale wspomnę jeszcze tylko jedną rzecz, która mnie osobiście najbardziej męczy: dlaczego Jessie wolała skorzystać z podwózki obcego mężczyzny, niż przyjechać własnym samochodem? To w końcu bardzo przydatna rzecz na takim bezludziu, gdy do cywilizacji droga nie najkrótsza. O! Już wiem! Jessie pewnie nie miała prawa jazdy. Takie to proste.

Schowała się pewna pani w lesie w poszukiwaniu natchnienia. A że pracowała nad powieścią grozy, to dobrze się złożyło, bo ona sama też była bohaterką horroru. Niedrogiego, mało znanego straszaka w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Bretta Donowho. Konwencjonalnej opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych zachodzących w leśnej głuszy. I o sennym amerykańskim miasteczku, w którym nasza pani czuje się cokolwiek nieswojo. O małej dziewczynce i jej upiornej lalce. O duchach, demonach, czy innych groźnych istotach. Mocno przewidywalna, beznamiętna, nieklimatyczna, drętwa historyjka, przez którą ledwo przeszłam. A już myślałam, że „polegnę na placu boju”. Plusy też znalazłam. Albo raczej plusiki. Tak czy owak, marna to rekompensata. Fatalny wybór na filmowy wieczorek. Mój błąd. Ten nieszczęsny „The Sacred”. Nieszczęsny dla mnie, nie mówię, że dla wszystkich. Co to to nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz