wtorek, 8 lipca 2014

„Animal” (2014)


Rodzeństwo, Alissa i Jeff, zabierają swoje sympatie, Mandy i Matta, oraz bliskiego przyjaciela, Seana, do lasu, do którego w dzieciństwie często udawali się z rodzicami. Kiedy dojeżdżają na miejsce zostawiają samochód przed szlabanem blokującym drogę i pieszo ruszają w głąb głuszy. Gdy zapada zmrok ich oczom ukazuje się agresywne zmutowane zwierzę, które zapędza ich do stojącej w środku lasu drewnianej chatki. W środku zastają dwóch mężczyzn i kobietę, którzy już od dłuższego czasu walczą o życie z łaknącym ludzkiego mięsa potworem.

Brett Simmons swoimi „Husk” i „Małpią łapą” dał widzom jasno do zrozumienia, że jego domeną jest kino klasy B – tanie, wtórne, niewymagające myślenia rąbanki, które może i ogląda się stosunkowo bezboleśnie, ale też nie mają w sobie nic, co na dłużej pozostałoby w pamięci widzów. W swoim najnowszym przedsięwzięciu zdecydował się na konwencję animal attack’ów, równocześnie próbując (bez powodzenia) wtłoczyć ją w survival’owy klimat. W efekcie wyszła z tego swego rodzaju „wydmuszka”, w której nie sposób odnaleźć czegoś, na czym jakikolwiek odbiorca mógłby na dłużej skupić uwagę.

Konwencjonalna fabuła „Animal” może i nie raziłaby tak bardzo, gdyby twórcy natchnęli ją choćby minimalną dawką napięcia, którego nie ma tutaj wcale. A to dziwne, bo już wybór miejsca akcji, gęstego lasu, w innych tego typu filmach determinował atmosferę wyalienowania. Choć Simmons nie dysponował dużym budżetem postarał się o w miarę profesjonalną pracę kamery, która początkowo mocno skupiała się na zachwycających zdjęciach Natury. Byłam przekonana, że owe zabiegi są wypadkową przyszłej, pełnej napięcia emocjonalnego, survival’owej przeprawy protagonistów, ale choć twórcy bardzo się starali niestety nie byli w stanie choćby o milimetr podnieść poziomu adrenaliny w mojej krwi. Kiedy moim oczom ukazała się zmutowana sylwetka przerośniętego zwierzęcia, którego lwią część twarzy zajmowała pełna wielkich zębisk paszcza liczyłam na być może nie niezapomnianą, ale przynajmniej przyzwoitą rozrywkę. W końcu moje obawy się nie ziściły – Simmons nie postawił na żałosne CGI a la Telewizja Puls tylko przekonujący kostium. Współcześni twórcy animal attack’ów (moim zdaniem niesłusznie) praktycznie całkowicie odeszli już od przekonujących wizualnie kostiumów na rzecz śmiesznych efektów komputerowych, więc przynajmniej w tej materii Simmons wykazał się wyczuciem realizmu. Zaskoczył też nieprzewidywalną kolejnością eliminacji poszczególnych bohaterów, którzy po wpadnięciu w łapy naszego potworka byli patroszeni w krwawych, acz sztucznych ujęciach. Ale na tym niespodzianki się kończyły – wszystko inne jest tak niesamowicie nudne i przewidywalne, że aż chwilami ciężko wytrzymać. Grupa walczących o życie, barykadujących się w drewnianej chatce osobników, której charakterologie mocno czerpią z innych tego typu rąbanek. Silna, zrównoważona Alissa, w zamyśle wymalowana ślicznotka (tylko w zamyśle, bo wybór nieurodziwej aktorki raczej przeczy tej insynuacji scenarzystów), altruistyczny twardziel, zniewieściały dowcipniś i wreszcie samolubny macho, który jest gotowy poświęcić każdego, aby przeżyć. Nie dość, że cała ta „wesoła gromadka” nie grzeszy ani jedną innowacyjną cechą to jeszcze odtwórcom ich ról daleko do choćby częściowego profesjonalizmu aktorskiego.

Drugą połowę filmu można podsumować kilkoma słowami: barykadowanie się w drewnianej chatce – próby ucieczki – walki ze zmutowanym zwierzęciem i… wymuszone rozterki egzystencjalne. Wprawni w survivalach reżyserzy wszystkie obyczajowe wstawki wtłaczają w pierwszą, wprowadzającą część filmu, natomiast w chwilach szczytowej akcji decydują się jedynie na krótkie opłakiwanie ofiar przez pozostałych przy życiu protagonistów. Simmons postawił na zawsze denerwujące mnie w tego typu obrazach zwolnienia akcji zaraz po kulminacjach tylko po to, aby bohaterowie mogli się nam zwierzyć. A to jedna jest w ciąży, a to drugi był biseksualistą – w zamyśle miało to urozmaicić prościutką fabułę, ale tylko w zamyśle, bo w efekcie wpędziło mnie w jeszcze większą senność połączoną z irytacją. Kiedy już przebrniemy przez tę mocno monotonną walkę z przerośniętym zwierzęciem przyjdzie pora na ostatni akt, który zaskakuje osobą final girl, ale tylko tym – pozostałe „rewelacje” rozszyfrowałam już w trakcie pierwszej połowy seansu, zresztą podobnie jak jakieś dziewięćdziesiąt procent całej tej liniowej fabuły.

„Animal” może dostarczyć całkiem niezłej rozrywki osobom piwkującym w większym gronie znajomych, bo jedynie zamroczony umysł oprze się bijącej z ekranu wszechobecnej nudzie. Simmons niestety nie potrafił w interesujący sposób podać znanego schematu i chyba głównie to jest przysłowiowym „gwoździem do trumny” tego dziełka, bo realizacja jak na niskobudżetówkę "nie pachnie" jakąś porażającą taniochą.  

5 komentarzy:

  1. Nie wiem, raczej nie oglądnę. A jest recenzje filmu "Laleczka Chucky" ?

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi się nawet podobał ale pewnie ze względu tylko na dwie aktorki które lubię Elizabeth i Keke, szczególnie Elizabeth, bo niestety owy potworek poraża sztucznością, od początku liczyłem żeby Mandy przeżyła, ale nie spodziewałem się że Allisa zginie bo była główną bohaterką, no i kolejność uśmiercania też mnie trochę zaskoczyła, jednak tylko obecność Elizabeth Gillies głównie spowodował że film mi sie spodobał, bo w porównaniu z innymi tego typu "horrorami" to ten stoi naprawdę nisko.

    OdpowiedzUsuń