Meg Hamilton dostaje dobrze płatne zlecenie od Amerykanina, właściciela
wiktoriańskiej posiadłości, niszczejącej na brytyjskich wrzosowiskach. Kobieta
ma przywrócić domowi jego pierwotny wygląd. W tym celu tymczasowo wprowadza się
wraz z mężem i dwójką dzieci do posiadłości, nie bacząc na jej złą sławę.
Mieszkańcy okolicznego miasteczka utrzymują, że dom jest nawiedzony przez
pierwotnych właścicieli domu, alchemika Radcliffe’a i jego żonę, którą jakoby
zamordował. Meg początkowo lekceważy te plotki, ale niepokojące wydarzenia,
którym świadkuje ona i jej rodzina wkrótce zmuszą ją do zweryfikowania swoich
sceptycznych poglądów na życie pozagrobowe.
Brytyjska ghost story Nicka
Willinga na podstawie jego własnego scenariusza. Film miał premierę pod koniec
2014 roku w brytyjskiej telewizji – w Stanach Zjednoczonych ukazał się na DVD w
2015 roku. Amerykanie chłodno przyjęli produkcję Willinga, zarzucając fabule
między innymi zbyt dużo zapożyczeń z innych straszaków oraz irracjonalne zachowania
bohaterów. Nie mogę się nie zgodzić z niektórymi krytycznymi opiniami, choć
znalazłam też w niniejszej produkcji elementy warte uwagi.
Miejsce akcji – wrzosowiska rozciągające się pod zachmurzonym niebem i
wielki, niszczejący wiktoriański dom, pełen ukrytych pomieszczeń i mistycznych
symboli. Operatorom udało się należycie wykorzystać potencjał, drzemiący w
lokacji, dzięki wyrazistym, posępnym zdjęciom uzyskanym za pomocą niespiesznych
najazdów kamer na wszystkie fragmenty scenerii. Jesienna pora roku dodatkowo
potęguje klimat niesamowitości, podobnie jak delikatne, nienachalne tony
muzyczne. Podziwiając te posępne widoczki, aż trudno uwierzyć, że są wypadkową
tak miałkiego scenariusza. Film, co prawda był wyświetlany w brytyjskiej
telewizji, ale nie uświadczymy tutaj amatorskiej realizacji, czy nieznajomości
Willinga reguł gatunku. Minimalizm owszem, ale nie brak profesjonalizmu w
budowaniu napięcia i pracy operatorskiej. Więc co sprawiło, że tak pięknie
opakowana produkcja okazała się niemalże pusta w środku? Przede wszystkim mała inwencja
twórcza Willinga. Brytyjczyk wiedział, jak zbudować delikatny klimat grozy, ale
brakło mu charakterystycznych pomysłów na zdynamizowanie akcji. Postawił raczej
na typową brytyjską powściągliwość – groza wynika tutaj z subtelności, a nie
dosłowności. Jump scen nie ma prawie
wcale, a scenariusz osadzony jest w znanym wielbicielom ghost stories schemacie. Tak, więc mamy rodzinę Hamiltonów
świadkującą dziwnym wydarzeniom w owianym złą sławą domostwie, mamy niechlubną
historię tego miejsca sięgającą XIX wieku oraz szczerze mówiąc nudny już motyw
opętania głowy rodziny przez złośliwego ducha. Willing, pewnie zdając sobie
sprawę z banalności swojego scenariusza, urozmaicił go odniesieniami do
alchemii i różokrzyżowców, które jednak zamiast dodawać fabule smaczku
sprawiały wrażenie wtłaczania na siłę, bez dbałości o jakieś elementy
zaskoczenia. Od początku wiadomo, jak to wszystko się potoczy, tajemnicą dla
wprawnych w ghost stories widzów nie
będzie nawet finał, więc te drobne rzadko eksponowane w kinie grozy motywy nie
wywiązują się należycie ze swojego, w domyśle komplikującego akcję zadania.
Jak to zwykle w ghost stories
bywa początkowo ingerencja sił nadprzyrodzonych w egzystencję rodziny Hamiltonów
jest subtelna, ale co ciekawe właśnie niewyszukany, wręcz konwencjonalny wstęp
jest najciekawszy. Nastoletnia córka Meg, Penny, widzi na zdjęciu ducha
kobiety, która w nocy nachodzi ją w jej pokoju (znakomicie zmontowana scena z
nakładającymi się na siebie obrazami). I choć zjawa oprócz bladego oblicza
niczym nie różni się od żyjących mroczna kolorystyka w chwilach jej pojawiania
się na ekranie całkiem przyzwoicie generuje aurę niezdefiniowanego zagrożenia.
Strachu tutaj na pewno nie uświadczymy, ale napięcie przy odrobinie dobrej woli
jest wyczuwalne. Tymczasem głowa rodziny, Alec, zaczyna rzeźbić podobiznę
nagiej kobiety, będąc w swoistym transie mieszając glinę z własną krwią.
Zagadkowe zachowanie Aleca, choć przewidywalne, jest zdecydowanie najciekawszym
wątkiem pierwszej połowy seansu – wygrywa nawet w starciu ze spotkaniem Meg z
człowiekiem, który z czasem okazuje się być duchem. Ale choć fabule nie brak
kilku mało odkrywczych, acz interesujących scen ogólne wrażenia ciągle psuje
zachowawcze podejście Willinga do scenariusza. Kiedy już myślimy, że coś
przerażającego objawi swoją obecność, kiedy stopniowanie napięcia dobiega końca
i następują momenty, aż proszące się o mocne kulminacje… samoistnie zamykają
się drzwi, albo okazuje się, że biegnącą ku Penny postacią nie była zjawa tylko
jej brat Harper. W paranormalnych horrorach takie mylące zabiegi są jak
najbardziej pożądane, ale na przemian z manifestacjami przerażających wizualnie
duchów. Kiedy twórcy jedynie z rzadka i to na ułamek sekundy pokazują nam
nadnaturalną siłę, która w dodatku nie odznacza się zapadającą w pamięć
charakteryzacją, pozostałe kulminacje oddając w tak niezadowalającym stylu to
widzowie mają pełne prawo się zirytować. Mnie to zniechęciło – na tyle, abym
drugą połowę projekcji przyjmowała już z całkowitą obojętnością, tym bardziej,
że aktorzy nie wzbudzili mojej sympatii. Męska część obsady, Matthew Modine i młodociany
Adam Thomas Wright, spisali się odrobinę bardziej przekonująco (choć na pewno
nie idealnie), aniżeli „drewniana” Olivia Williams i niewyobrażalnie
manieryczna Antonia Clarke.
„Altar” to typowy przeciętniak, który łatwo „wchodzi”, ale szybko się o nim
zapomina. Nie ma tutaj nic, co na dłużej zapadłoby w pamięć, brakuje dosłownego
straszenia i jakichś super innowacyjnych motywów. Jest prosta, niczym
niewyróżniająca się historyjka, jakich wiele, która zachwyca scenerią, ale
rozczarowuje fabułą. Można obejrzeć z braku innych pozycji filmowych, ale bez
wygórowanych oczekiwań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz