Pośrednik w obrocie nieruchomościami, Kent McCoy, znajduje w jednym z domów
do sprzedaży kostium klauna. Przywdziewa go na urodziny swojego syna, Jacka. Po
przyjęciu odkrywa, że nie jest w stanie zdjąć stroju, a od jego poprzedniego
właściciela, Karlssona, dowiaduje się, że na kostiumie cięży klątwa. McCoy z
czasem zamieni się w demonicznego klauna, łaknącego dziecięcego mięsa.
Slasher Jona Wattsa,
wyprodukowany między innymi przez Eliego Rotha. Twórca „Hostela” wyznał, że
postanowił dać szansę początkującemu w kinie grozy reżyserowi, bo w „Clownie” dostrzegł
potencjał. Roth ma nadzieję, że wsparcie finansowe pozwoli Wattsowi rozwinąć
skrzydła, bo jak podkreślał istnieje duża szansa, że „Clown” przerazi widzów.
Nie wiem, czy opinia publiczna może spodziewać się strachu, ale w pozostałych
punktach podzielam ocenę Rotha. W moim mniemaniu „Clown” to jeden z najlepszych
slasherów ostatnich lat.
Nie sposób nie zauważyć, że współczesne filmy slash są plastikowe – pastelowe kolory, rozbierane sceny,
wypacykowani aktorzy i dopieszczona, często posiłkująca się pikselową krwią
realizacja. Nie tędy droga zdaje się mówić Watts, który zauważalnie bardziej
wzorował się na slasherach z lat
80-tych. Zabrakło oczywiście charakterystycznego ziarna, ale obraz utrzymano w
mrocznym, miejscami przybrudzonym klimacie, z umiejętnie dawkowanym, celowym
kiczem. Sam pomysł wyjściowy scenariusza autorstwa Jona Wattsa i Christophera
D. Forda jest absurdalny i twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Scena, w
której przerażony Kent próbuje przeciąć materiał jest zamierzenie przezabawna,
ale (co świadczy o wyczuciu gatunku twórców) dowcip przeplata się w niej z
napięciem – czekamy z uczuciem trwogi, aż Kentowi omsknie się nóź i zagłębi w
ciele. Akcja zawiązuje się bardzo szybko, właściwie od pierwszych scen, i
początkowo cały czas oscyluje pomiędzy czarnym humorem i napięciem. McCoy
wędruje po mieście w kolorowej peruce, z czerwonym nosem i fikuśnym strojem
klauna, pod okiem zdumionych dorosłych i rozradowanych dzieci. Poważny człowiek
sukcesu w takiej sytuacji musi bawić, ale gdzieś w podtekście twórcy dają nam
też do zrozumienia, że komizm wkrótce zastąpi tragedia. Moment, w którym żona
Kenta, ciężarna Meg, odrywa mu nos klauna wraz ze skórą, pozostawiając w tym
miejscu krwawą dziurę jest sygnałem dla odbiorców, że żarty się skończyły i
przyszła pora na pełnokrwisty slasher.
Kiedy McCoy kontaktuje się z właścicielem przeklętego kostiumu, celowo
przerysowanym Karlssonem, ten informuje go, że strój jest obłożony klątwą. Jeśli
Kent nie da obciąć sobie głowy zamieni się w demona, pożerającego dzieci. Mężczyzna
oczywiście nie przystaje na tę „jakże zachęcającą” propozycję, dochodząc do
wniosku, że musi istnieć inny sposób na pozbycie się kostiumu i on go znajdzie.
W slasherach granica pomiędzy dobrem
i złem zwykle jest wyraźnie zarysowana. Ale w „Clownie” początkowo sprawa jest
bardziej skomplikowana. Dopóki McCoy nie krzywdzi dzieci wyraźnie można odczuć
jego przymusową alienację i zagubienie. Mężczyzna izoluje się od rodziny, nie chcąc
wyrządzić im krzywdy i próbuje ignorować uporczywe dopominanie się organizmu o
pożywienie. Z czasem pozbawiony wszelkiej nadziei przystępuje do prób
samobójczych, ale dopiero wówczas, gdy demonowi udaje się zawłaszczyć część
jego jestestwa. Krwawe sceny w większości są zamierzenie kiczowate. W ujęciach
mordów małoletnich bohaterów filmu widzimy jedynie ich krew i zauważalnie
sztuczne tkanki bryzgające po ścianie. Konsumpcja Kenta zostaje nam oszczędzona
- dopiero po jego posiłku twórcy pokazują nam kilka kości. I biorąc pod uwagę
charakter ofiar taki zabieg akurat w tym przypadku był dla mnie pożądany. Watts
i tak wykazał się wielką odwagą stawiając na mordy dzieci, gdyby w najdrobniejszych
szczegółach ukazywał ich wstrząsający koniec „Clown” przekształciłby się w tani
szoker, nachalnie dążący do zniesmaczenia widzów po linii najmniejszego oporu.
Tyle drastyczności zupełnie wystarczało tym bardziej, że współgrała ona z
mrocznym klimatem i przede wszystkim charakteryzacją. Początkowo zabawny wygląd
głównego bohatera pod koniec jest już autentycznie demoniczny. Degeneracja
ciała i pogrubienie głosu mordercy zostały oddane tak przekonująco, że aż
zaczęłam się zastanawiać, jak wypadłby body
horror autorstwa Wattsa, wszak w finalnej postaci McCoy niczym nie ustępuje
maszkarom Clive’a Barkera.
Gdybym koniecznie miała wskazać słabszy moment projekcji byłby to finał.
Sceny w sklepowym placu zabaw, który staje się miejscem żerowania demonicznego
klauna oraz późniejszy trudny wybór Meg niewyobrażalnie trzymają w napięciu –
zupełnie nie jak lwia część współczesnych, plastikowych slasherów. Ale sama końcówka pozostawia już sporo do życzenia.
Scenarzyści mieli rzadko spotykaną okazję zaserwowania widzom prawdziwie
wstrząsającego zamknięcia tej historii, ale niestety aż taką odwagą się nie
wykazali. UWAGA SPOILER Pewnie bali
się, że zabójstwo Jacka przysporzy im rzeszy antyfanów ze strony masowych
odbiorców, nieoptujących za takimi skrajnościami KONIEC SPOILERA. Abstrahując jednak od zakończenia muszę
przyklasnąć twórcom za efekt końcowy i aktorom również. Jestem przekonana, że
gdyby nie tak przekonujące kreacje Andy’ego Powersa, Laury Allen, Christiana
Distefano i przede wszystkim Petera Stormare’a produkcja Wattsa stałaby się
parodią samej siebie. A nie o to reżyserowi chodziło.
Moim zdaniem Jon Watts chciał w tym filmie pokazać, jak zdawałoby się
najbardziej absurdalny pomysł można przekształcić w prawdziwie trzymającą w
napięciu, makabryczną, ale też przygnębiającą historię. Strój klauna, którego
nie sposób zdjąć? Może się to wydać niemożliwe, ale ja kupiłam to w całości,
uwierzyłam twórcom i naprawdę znakomicie bawiłam się podczas seansu. Eli Roth
ma nosa do talentów, nie mam, co do tego żadnych wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz