Nowożeńcy, Bea i Paul, spędzają miesiąc miodowy w domku nad jeziorem,
należącym do ojca dziewczyny. Ich beztroskie chwile zakłóca odwiedzenie
miejscowej restauracji, należącej do wrogo nastawionego Willa i wyraźnie chorej
Annie. W nocy po spotkaniu z tym małżeństwem Paul odnajduje Bea w lesie.
Kobieta upiera się, że lunatykowała, ale jej zachowanie nazajutrz rano każe
przypuszczać mężczyźnie, że za tym wydarzeniem kryje się coś więcej.
Debiut reżyserski Leigh Janiak, do którego napisała scenariusz wspólnie z
również mało doświadczonym w branży filmowej Philem Graziadeiem. Premierowy
pokaz „Honeymoon” miał miejsce na Festiwalu Filmowym South by Southwest w marcu
2014 roku, a w drugiej połowie roku trafił do szerokiej dystrybucji. Janiak
twierdzi, że próbowała nakręcić film, który sprawdziłby, jak daleko można się
posunąć, aby udowodnić tezę, że niewiele potrzeba, aby zniszczyć dobrze
zapowiadające się małżeństwo. Niniejsza myśl wyjściowa scenariusza została
jednak przykryta innymi treściami, które zadowoliły krytyków, ale rozczarowały
większość masowych odbiorców.
W „Honeymoon” można odnaleźć echa horroru psychologicznego, body horroru i przy jednej z
interpretacji elementy kina science fiction. Jeśli weźmie się pod uwagę
minimalistyczne wykonanie takie przemieszanie różnych konwencji nie wywołuje
wrażenia przekombinowania. Scenariusz płynnie przeskakuje z jednej stylistyki w
drugą, udowadniając, że wypracowanymi przez lata schematami można
eksperymentować, że jeden może być wypadkowym drugiego, jeśli tylko odrzuci się
trawiącą kinematografię amerykańską przypadłość eksperymentowania na siłę, bez
poszanowania logiki przyczynowo-skutkowej.
Początek „Honeymoon” przywodzi na myśl „W sidłach opętania” z 2003 roku.
Mamy młode, szczęśliwe małżeństwo, które postanawia spędzić miesiąc miodowy w
domku nad jeziorem w wyłącznie własnym towarzystwie. Choć nie można nie
zauważyć miejscami za bardzo rozchwianego obrazu świadczącego o braku większego
doświadczenia twórców ten mankament znacząco rekompensuje klimat. Delikatnie
przybrudzony obraz potęgowany sporym ładunkiem emocjonalnym, wypływającym ze
skomplikowanej relacji pomiędzy głównymi bohaterami. W pożyciu Bea i Paula
początkowo widać sporą beztroskę, graniczącą z infantylnością. Żartobliwe przekomarzania,
niezobowiązujące rozmowy i niemożliwe do powstrzymania, uporczywe pragnienie
swoich ciał daje obraz małżeństwa doskonałego, dopiero wkraczającego w dorosłe
życie, ale pozytywnie patrzącego we wspólną przyszłość. Scenariusz szybko
streszcza relację pomiędzy głównymi bohaterami, ale niepotrzebnie tak mocno
rozciąga wstęp w czasie. W ten sposób po parudziesięciu minutach zaczęło
ogarniać mnie znużenie i irytacja coraz bardziej zdziecinniałymi zachowaniami
szczególnie Bea. Postać Paula była nieco dojrzalsza, ale też jego odtwórca,
Harry Treadaway, wypadł o wiele bardziej przekonująco. Partnerująca mu Rose
Leslie postawiła na egzaltację – jej nienaturalne, przesadne wybuchy emocji i
przerysowane uzewnętrznianie wesołości sprawiło, że z ulgą przyjęłam całkowitą
zmianę charakteru Bea w następnej partii filmu. Po poznaniu chorującej na
bliżej niesprecyzowaną przypadłość właścicielki miejscowej restauracji Paul
odnajduje swoją żonę w nocy w lesie. Nazajutrz kobieta sprawia wrażenie
„oderwanej od rzeczywistości”. Zapomina, jak przyrządzić śniadanie,
enigmatycznie odpowiada na pytania zatroskanego jej stanem męża i wyraźnie sili
się na dowcip, aby odwrócić jego uwagę od istoty rzeczy. Pożycie Paula i Bea w
przeciągu jednego dnia zamienia się w typowo genderowski związek – mężczyzna
przejmuje obowiązki gospodyni domowej. Tymczasem na udach Bea wykwitają drobne
ranki, nieco przypominające „Wściekłość” Davida Cronenberga, a w nocy za oknami
rozbłyskują rażące światła, każące Paulowi przypuszczać, że w ich egzystencję
wkroczyła osoba trzecia. Od tego momentu akcja nabiera tempa, w całości
angażując uwagę widza, pragnącego rozszyfrować tajemnicę kobiety. Janiak
wyraźnie akcentuje szybko postępujący rozpad małżeństwa, dając do zrozumienia,
że zatajanie czegoś przez jednego z partnerów może zniszczyć przyszłość
kochającej się pary. Dramaturgię scenariusza dodatkowo potęguje coraz bardziej
zagęszczająca się aura szaleństwa, nie tylko ze strony zagubionej, broniącej
dostępu do swojego łona Bea, ale również obsesyjnie dążącego do odkrycia istoty
problemu Paula. W pewnym momencie wręcz straciłam rozeznanie, kto tak naprawdę
jest szalony – wyzbywająca się swojej tożsamości kobieta, czy próbujący ją
ratować Paul. A takie zdezorientowanie widza jest doprawdy niełatwą sztuką,
więc choćby za to należy się twórcom najwyższe uznanie.
Pomimo owianej aurą tajemnicy właściwej problematyki „Honeymoon” domyśliłam
się końcówki. Scenariusz obfitował w sporo tropów, których odpowiednie
odczytanie gwarantowało przedwczesne rozszyfrowanie fabuły, tym bardziej, że
brakło akcentów, które odwracałby uwagę widza od właściwej interpretacji. UWAGA SPOILER Kiedy kamera skupia się
na poranionych udach Bea skojarzenia z Cronenbergiem nasuwają się same.
Natomiast wyraźny wstręt kobiety do stosunków seksualnych każą przypuszczać, że
problem tkwi w jej łonie, a owe tropy już prostą drogą prowadzą do pamiętnych
ujęć z „Potomstwa” i „Muchy” (tym bardziej, że w początkowej partii filmu
bohaterowie nie bez powodu rozmawiają o dzieciach). Ale choć łatwo przewidzieć
skręt scenariusza w stronę body horroru
sam poród oślizgłego Obcego bądź konaru robi już mocno realistyczne,
odstręczające wrażenie. Dysponując niewielkim budżetem twórcom udało się
wypracować naturalistyczne aspekty gore.
Zagadką natomiast pozostają ukryte przed wzrokiem widza, za rażącymi światłami
tożsamości osób odpowiedzialnych za stan Bea. Tutaj twórcy pozostawiają nas z
mało odkrywczymi odwołaniami do przybyszów z innych planet bądź zagarnięcia
ciała kobiety przez Naturę. Domniemany gwałt przez drzewo (nawiązanie do „Martwego zła”,
zresztą scenarzyści często nawiązują do innych horrorów, puszczając oko do
widzów, oprócz wymienionych mamy jeszcze odniesienie do „Koszmaru z ulicy Wiązów”), urodzenie żywego konara, a nie Obcego – na co wskazywałaby zmiana
stosunku Bea do polowań zaraz po incydencie z lunatykowaniem. Osobiście wolę tę
drugą interpretację, ponieważ świadczyłaby o większej inwencji scenarzystów,
ale pierwsza również idealnie pasuje KONIEC
SPOILERA. Największą siłą „Honeymoon” obok wydźwięku psychologicznego jest
realizm. Pozbawiona efektów komputerowych tragedia młodego małżeństwa,
najbardziej zachwycająca finalną brutalnością i jakże dopracowaną odstręczającą
charakteryzacją Bea. Widać, że przed Janiak rozciąga się świetlana przyszłość w
kinie grozy, jeśli tylko nie porzuci minimalizmu i nie da się urzec
denerwującym manierom wysokobudżetowych tworów, przykrywających brak inwencji
sztucznymi CGI.
Przymykając oczy na kilka przestojów, szczególnie w pierwszej połowie
projekcji, przewidywalne zakończenie i manieryczną Rose Leslie jestem zmuszona
przyznać, że „Honeymoon” wyraźnie wybija się ponad poziom innych, powstałych w
zbliżonym czasie horrorów. Niewymuszone eksperymentowanie z konwencjami,
przytłaczająca atmosfera zaszczucia i szybko postępującego szaleństwa,
postmodernistyczny wydźwięk scenariusza, pozostawiający pole do własnej
interpretacji finał i wreszcie „swoista wisienka na torcie”, czyli realistyczny
body horror. Czego chcieć więcej od
kina grozy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz