sobota, 7 marca 2015

„Honeymoon” (2014)


Nowożeńcy, Bea i Paul, spędzają miesiąc miodowy w domku nad jeziorem, należącym do ojca dziewczyny. Ich beztroskie chwile zakłóca odwiedzenie miejscowej restauracji, należącej do wrogo nastawionego Willa i wyraźnie chorej Annie. W nocy po spotkaniu z tym małżeństwem Paul odnajduje Bea w lesie. Kobieta upiera się, że lunatykowała, ale jej zachowanie nazajutrz rano każe przypuszczać mężczyźnie, że za tym wydarzeniem kryje się coś więcej.

Debiut reżyserski Leigh Janiak, do którego napisała scenariusz wspólnie z również mało doświadczonym w branży filmowej Philem Graziadeiem. Premierowy pokaz „Honeymoon” miał miejsce na Festiwalu Filmowym South by Southwest w marcu 2014 roku, a w drugiej połowie roku trafił do szerokiej dystrybucji. Janiak twierdzi, że próbowała nakręcić film, który sprawdziłby, jak daleko można się posunąć, aby udowodnić tezę, że niewiele potrzeba, aby zniszczyć dobrze zapowiadające się małżeństwo. Niniejsza myśl wyjściowa scenariusza została jednak przykryta innymi treściami, które zadowoliły krytyków, ale rozczarowały większość masowych odbiorców.

W „Honeymoon” można odnaleźć echa horroru psychologicznego, body horroru i przy jednej z interpretacji elementy kina science fiction. Jeśli weźmie się pod uwagę minimalistyczne wykonanie takie przemieszanie różnych konwencji nie wywołuje wrażenia przekombinowania. Scenariusz płynnie przeskakuje z jednej stylistyki w drugą, udowadniając, że wypracowanymi przez lata schematami można eksperymentować, że jeden może być wypadkowym drugiego, jeśli tylko odrzuci się trawiącą kinematografię amerykańską przypadłość eksperymentowania na siłę, bez poszanowania logiki przyczynowo-skutkowej.

Początek „Honeymoon” przywodzi na myśl „W sidłach opętania” z 2003 roku. Mamy młode, szczęśliwe małżeństwo, które postanawia spędzić miesiąc miodowy w domku nad jeziorem w wyłącznie własnym towarzystwie. Choć nie można nie zauważyć miejscami za bardzo rozchwianego obrazu świadczącego o braku większego doświadczenia twórców ten mankament znacząco rekompensuje klimat. Delikatnie przybrudzony obraz potęgowany sporym ładunkiem emocjonalnym, wypływającym ze skomplikowanej relacji pomiędzy głównymi bohaterami. W pożyciu Bea i Paula początkowo widać sporą beztroskę, graniczącą z infantylnością. Żartobliwe przekomarzania, niezobowiązujące rozmowy i niemożliwe do powstrzymania, uporczywe pragnienie swoich ciał daje obraz małżeństwa doskonałego, dopiero wkraczającego w dorosłe życie, ale pozytywnie patrzącego we wspólną przyszłość. Scenariusz szybko streszcza relację pomiędzy głównymi bohaterami, ale niepotrzebnie tak mocno rozciąga wstęp w czasie. W ten sposób po parudziesięciu minutach zaczęło ogarniać mnie znużenie i irytacja coraz bardziej zdziecinniałymi zachowaniami szczególnie Bea. Postać Paula była nieco dojrzalsza, ale też jego odtwórca, Harry Treadaway, wypadł o wiele bardziej przekonująco. Partnerująca mu Rose Leslie postawiła na egzaltację – jej nienaturalne, przesadne wybuchy emocji i przerysowane uzewnętrznianie wesołości sprawiło, że z ulgą przyjęłam całkowitą zmianę charakteru Bea w następnej partii filmu. Po poznaniu chorującej na bliżej niesprecyzowaną przypadłość właścicielki miejscowej restauracji Paul odnajduje swoją żonę w nocy w lesie. Nazajutrz kobieta sprawia wrażenie „oderwanej od rzeczywistości”. Zapomina, jak przyrządzić śniadanie, enigmatycznie odpowiada na pytania zatroskanego jej stanem męża i wyraźnie sili się na dowcip, aby odwrócić jego uwagę od istoty rzeczy. Pożycie Paula i Bea w przeciągu jednego dnia zamienia się w typowo genderowski związek – mężczyzna przejmuje obowiązki gospodyni domowej. Tymczasem na udach Bea wykwitają drobne ranki, nieco przypominające „Wściekłość” Davida Cronenberga, a w nocy za oknami rozbłyskują rażące światła, każące Paulowi przypuszczać, że w ich egzystencję wkroczyła osoba trzecia. Od tego momentu akcja nabiera tempa, w całości angażując uwagę widza, pragnącego rozszyfrować tajemnicę kobiety. Janiak wyraźnie akcentuje szybko postępujący rozpad małżeństwa, dając do zrozumienia, że zatajanie czegoś przez jednego z partnerów może zniszczyć przyszłość kochającej się pary. Dramaturgię scenariusza dodatkowo potęguje coraz bardziej zagęszczająca się aura szaleństwa, nie tylko ze strony zagubionej, broniącej dostępu do swojego łona Bea, ale również obsesyjnie dążącego do odkrycia istoty problemu Paula. W pewnym momencie wręcz straciłam rozeznanie, kto tak naprawdę jest szalony – wyzbywająca się swojej tożsamości kobieta, czy próbujący ją ratować Paul. A takie zdezorientowanie widza jest doprawdy niełatwą sztuką, więc choćby za to należy się twórcom najwyższe uznanie.

Pomimo owianej aurą tajemnicy właściwej problematyki „Honeymoon” domyśliłam się końcówki. Scenariusz obfitował w sporo tropów, których odpowiednie odczytanie gwarantowało przedwczesne rozszyfrowanie fabuły, tym bardziej, że brakło akcentów, które odwracałby uwagę widza od właściwej interpretacji. UWAGA SPOILER Kiedy kamera skupia się na poranionych udach Bea skojarzenia z Cronenbergiem nasuwają się same. Natomiast wyraźny wstręt kobiety do stosunków seksualnych każą przypuszczać, że problem tkwi w jej łonie, a owe tropy już prostą drogą prowadzą do pamiętnych ujęć z „Potomstwa” i „Muchy” (tym bardziej, że w początkowej partii filmu bohaterowie nie bez powodu rozmawiają o dzieciach). Ale choć łatwo przewidzieć skręt scenariusza w stronę body horroru sam poród oślizgłego Obcego bądź konaru robi już mocno realistyczne, odstręczające wrażenie. Dysponując niewielkim budżetem twórcom udało się wypracować naturalistyczne aspekty gore. Zagadką natomiast pozostają ukryte przed wzrokiem widza, za rażącymi światłami tożsamości osób odpowiedzialnych za stan Bea. Tutaj twórcy pozostawiają nas z mało odkrywczymi odwołaniami do przybyszów z innych planet bądź zagarnięcia ciała kobiety przez Naturę. Domniemany gwałt przez drzewo (nawiązanie do „Martwego zła”, zresztą scenarzyści często nawiązują do innych horrorów, puszczając oko do widzów, oprócz wymienionych mamy jeszcze odniesienie do „Koszmaru z ulicy Wiązów”), urodzenie żywego konara, a nie Obcego – na co wskazywałaby zmiana stosunku Bea do polowań zaraz po incydencie z lunatykowaniem. Osobiście wolę tę drugą interpretację, ponieważ świadczyłaby o większej inwencji scenarzystów, ale pierwsza również idealnie pasuje KONIEC SPOILERA. Największą siłą „Honeymoon” obok wydźwięku psychologicznego jest realizm. Pozbawiona efektów komputerowych tragedia młodego małżeństwa, najbardziej zachwycająca finalną brutalnością i jakże dopracowaną odstręczającą charakteryzacją Bea. Widać, że przed Janiak rozciąga się świetlana przyszłość w kinie grozy, jeśli tylko nie porzuci minimalizmu i nie da się urzec denerwującym manierom wysokobudżetowych tworów, przykrywających brak inwencji sztucznymi CGI.

Przymykając oczy na kilka przestojów, szczególnie w pierwszej połowie projekcji, przewidywalne zakończenie i manieryczną Rose Leslie jestem zmuszona przyznać, że „Honeymoon” wyraźnie wybija się ponad poziom innych, powstałych w zbliżonym czasie horrorów. Niewymuszone eksperymentowanie z konwencjami, przytłaczająca atmosfera zaszczucia i szybko postępującego szaleństwa, postmodernistyczny wydźwięk scenariusza, pozostawiający pole do własnej interpretacji finał i wreszcie „swoista wisienka na torcie”, czyli realistyczny body horror. Czego chcieć więcej od kina grozy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz