wtorek, 29 grudnia 2015

„The Green Inferno” (2013)


W Nowym Jorku studentka Justine dołącza do grupy młodych aktywistów, kierowanych przez charyzmatycznego Alejandro, którzy wybierają się do peruwiańskiej dżungli amazońskiej, celem nagłośniania problemu niszczenia tamtejszych terenów przez korporacje, próbujące pozyskać cenne złoża. Młodzi idealiści mają nadzieję, że przeprowadzenie strajku i udostępnienie go w Internecie ocali rdzenne plemiona i zniechęci do dalszych eksploracji tych terenów. Po dotarciu na miejsce Alejandro wykorzystuje Justine, zdając sobie sprawę, że fakt, iż jest córką prawnika z ONZ dodatkowo zbulwersuje opinię publiczną, doprowadzając do sytuacji bezpośrednio zagrażającej jej życiu. Fortel udaje się i zgodnie z zamysłem studentów internauci dostają skandaliczny materiał, o którym z miejsca robi się głośno. Upojeni sukcesem młodzi aktywiści szybko wsiadają w samolot, zamiarem wydostania się z dżungli, ale w trakcie lotu dochodzi do awarii maszyny, na skutek której kilkoro z nich ginie na miejscu. Pozostali zostają porwani przez plemię kanibali.

„The Green Inferno” z powodu problemów finansowych przez dwa lata krążył po różnego rodzaju festiwalach filmowych, czekając na szerszą dystrybucję. Reżyser filmu, Eli Roth, podsycał zainteresowanie widzów zapewnieniami, że produkcja powstała z myślą o włoskim kinie kanibalistycznym z lat 70-tych i 80-tych, mając być swego rodzaju hołdem złożonym temu nurtowi kina exploitation. Żeby jeszcze bardziej rozbudzić apetyt szczególnie oddanych fanów tych obecnie stanowczo niedocenianych produkcji, Roth wykorzystał roboczy tytuł „Cannibal Holocaust”. Niektórym to wystarczało, aby poczytywać „The Green Inferno” w kategoriach ukłonu w stronę włoskiego kina kanibalistycznego. Z recenzji widzów i niektórych krytyków (wśród których większość była raczej rozczarowana filmem) przebijała teza, że „The Green Inferno” przywołuje skojarzenia szczególnie z „Cannibal Holocaust”, szokującym dziełem Ruggero Deodato, którym to jeśli wierzyć reżyserowi twórcy szczególnie się inspirowali. Roth spisał scenariusz wespół ze swoim ostatnio częstym współpracownikiem, Guillermo Amoedo. W efekcie ich współdziałania powstał film z mojego punktu widzenia niemający wiele wspólnego z legendarnym podgatunkiem kina exploitation.

„Zapomniany świat kanibali”, „Cannibal Holocaust” („Nadzy i rozszarpani”), „Cannibal Ferox – Niech umierają powoli”, „Zjedzeni żywcem”, „Góra boga kanibali" – to reprezentanci włoskiego kina kanibalistycznego z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, z którymi dotychczas udało mi się zapoznać. I zapałać wielką miłością do ich specyfiki. Skoro, więc forsuje się jakiś współczesny film, jako hołd złożony czy to jednemu z nich, czy całemu podgatunkowi to chyba mam prawo spodziewać się jakichkolwiek nawiązań stylistycznych… Okazuje się jednak, że padłam ofiarą manipulacji przemyślnego marketingu, bo poza wyjazdem protagonistów do dżungli, w której grasuje plemię kanibali nie znalazłam tutaj absolutnie nic, co nasunęłoby mi skojarzenia z dokonaniami Włochów. „The Green Inferno” odebrałam raczej, jako twór podpinający się pod motyw rozpropagowany w latach 70-tych i 80-tych tylko po to, żeby oddać go we współczesnej, lekko groteskowej stylistyce. Bez choćby grama naturalizmu, z którego słynęły włoskie horrory o kanibalach, bez odrobiny brudu, który niegdyś dosłownie oblepiał zdjęcia. Za to z wszelkim poszanowaniem współczesnego, plastikowego sznytu. Zamiast ziarnistych, przybrudzonych lokacji, z których przebijałaby aura zdefiniowanego zagrożenia mamy pastelowe, wypieszczone krajobrazy mieniące się rażącymi kolorami w pełnym peruwiańskim słońcu. Z realizacji zamiast pełnej swobody i zrozumienia, że z amatorki może narodzić się prawdziwie dusząca aura ekstremalnego zdegenerowania przebija wręcz obsesyjny perfekcjonizm, „wzbogacony” współczesnymi, jakże sztucznymi sposobami szokowania. Aż nie chce mi się wierzyć, że ktoś, kto potrafił w XXI wieku nakręcić film („Śmiertelną gorączkę”) klimatem zbliżony do horrorów z lat 70-tych i 80-tych tak dalece sfuszerował w tym konkretnym przypadku. Później podobny zabieg (na zasadzie skontrastowania fabuły z pastelowymi barwami) Roth wykorzystał w thrillerze "Kto tam?", ale w tym przypadku poszczególne elementy zamiast przyjemnie, acz paradoksalnie się dopełniać, pogrywać z przyzwyczajeniami widzów, jedynie się "gryzły". Plastik zamiast brudu? I to ma być kino kanibalistyczne stworzone z potrzeby złożenia hołdu dawnym reprezentantom owego prądu? To chyba jakiś żart.

Dopóki jeszcze nic zajmującego się nie dzieje, dopóki zapoznajemy się z bohaterami „The Green Inferno” nie jest jeszcze tragicznie. Plastik ze szczególną mocą przebijał z ekranu nieco później, zaś wprowadzenie we właściwą akcję poprowadzono nieporównanie lepiej. W roli głównej wystąpiła Lorenza Izzo, która dwa lata później ponownie podjęła współpracę z Elim Rothem w jego „Kto tam?” z o wiele lepszym skutkiem (jej filmowego ojca kreował Richard Burgi, który z kolei niegdyś grał w rothowskim „Hostelu 2”). W „The Green Inferno” była nieco toporna, jakby niejaką trudność sprawiało jej okazywanie silniejszych emocji. Jednak jej postać nie wzbudziła we mnie większej sympatii nie tyle przez niedostatki warsztatowe Izzo, co charakter Justine. Wyciszone, naiwne kobietki pragnące zmienić świat, ale nie w pojedynkę, bo na to brakuje im odwagi, jakoś nigdy mnie nie zachwycały. I tak też jest w przypadku Justine, która po usłyszeniu na wykładzie o praktykowaniu obrzezania wśród niektórych rdzennych plemion świata (niektórym potrzebne są studia, aby mogli posiąść taką wiedzę…) dołącza do grupy aktywistów, której przewodzi charyzmatyczny, buńczuczny Alejandro. Studenci planują wyjazd do peruwiańskiej dżungli amazońskiej celem nagłośnienia problemu eksploracji tamtejszych terenów. Jak się z czasem okaże wszyscy, poza jedną osobą, są pełni idealistycznych, godnych podziwu przekonań. Kieruje nimi altruistyczna potrzeba ratowania Natury i ochrony życia rdzennych plemion. I nawet jeśli jedyne, co mogą zrobić to nagłaśnianie tych problemów poprzez przypinanie się do drzew i buldożerów pod okiem czujnych kamerek w telefonach to nie wahają się czynić chociaż tego, w nadziei, że uda im się odrobinę zaburzyć owy brutalny porządek świata. Ironią jest, że młodzi aktywiści z czasem staną się więźniami ludzi, w obronie których wystąpili (jeszcze raz podkreślam: poza jednym z nich). Zostaną zniewoleni przez plemię, którego sposób bycia tak szanowali (no, może poza obrzezaniem). Nie wiedzieli tylko (bo skąd amerykańscy studenci mieli to wiedzieć?), że mieszkańcy tych terenów rozsmakowali się w ludzkim mięsie. Liczebność protagonistów, pomimo plastikowej oprawy wizualnej, wzbudziła we mnie niejakie nadzieje na zajmujące rozwinięcie tej historii. Jednak już katastrofa samolotu znacząco przesiała tę pokaźną grupkę, przez co jedynie kilkoro z nich trafiło w ręce wysmarowanego czerwonym barwnikiem, zabawnie się prezentującego kanibalistycznego plamienia. Protagoniści zostali przeniesieni do ich wioski i wtrąceni do klatki skleconej z bambusa, z której to mogli obserwować zwyczaje tubylców. Ich preferencje kulinarne unaoczniła im już scena mająca miejsce zaraz po ich uwięzieniu. Tragicznie sfilmowane, na dużym zbliżeniu w formie migawek, wycinanie oczu i języka i pożeranie owych części ciała na surowo oraz pozbawienie kończyn i spijanie krwi tryskającej z szyi. To właściwie jedyna dobitna antropofagiczna sekwencja, co wydaje się niepojęte w przypadku horroru kanibalistycznego. W dodatku przez swoją rozproszoną formę i rażąco czerwoną, niebywale sztuczną posokę wielce rozczarowująca. Pozostałe drastyczne sceny są niestety jeszcze mniej pomysłowe, pobieżnie sfilmowane i co gorsza tak samo plastikowe, a największą żałość wzbudza ujęcie z mrówkami… Pod kątem makabryczności Eli Roth dosłownie osiadł w sztampie, serwując mi takie „kwiatki”, jak standardowe podrzynanie gardła, czy wyrywanie zębami mięsa z ramienia wrzeszczącego mężczyzny. Oczywiście, fragmentarycznie, bo twórcom zabrakło odwagi, autentyzmu i pomysłowości, którymi to cechowało się niegdysiejsze kino kanibalistyczne. W połączeniu z tymi niewywołującymi zniesmaczenia, beznamiętnymi scenami gore, ukazane odrobinę groteskowo plemię i pastelowe barwy dają naprawdę wbijający się w pamięć horror. Toż, takiej "profanacji" najprawdopodobniej nigdy nie zapomnę… Chociaż gwoli sprawiedliwości przyznaję, że sekwencja z wypróżnianiem się nawet mnie rozbawiła, a taki chyba był zamiar scenarzystów.

Nie wiem, jak „The Green Inferno” odbiorą osoby niezaznajomione w włoskim kinem kanibalistycznym z lat 70-tych i 80-tych. Nie wiem, czy sama nie potrafiłabym spojrzeć przychylnym okiem na to dzieło, gdybym nie znała paru wcześniejszych dokonań Włochów na tym polu. Może i byłabym łaskawsza, ale jak już to tylko odrobinę, bo plastikowa oprawa, a co za tym idzie brak dosadnego klimatu grozy, na które naprawdę nie sposób przymknąć oczu są dla mnie nie do zaakceptowania. Podobnie, jak sztuczne sceny mordów. Niebywałe, że to film Eliego Rotha, po prostu nie chce się w to wierzyć. Ale za to nie dziwią mnie problemy z dystrybucją… Ciekawe, czy plany dokręcenia sequela się sprawdzą. Ze wstępnych zapowiedzi twórców wynika, że druga część ma nosić tytuł „Beyond the Green Inferno”, ale jeszcze nie wiadomo, czy obraz na pewno powstanie. W każdym razie jeśli tak to nie popełnię tego samego błędu i nie podejdę do kontynuacji „The Green Inferno” równie entuzjastycznie, jak do pierwszej odsłony.

1 komentarz:

  1. Aniu, to świetnie, że w końcu udało Ci się zapoznać z tym filmem.
    Niestety ja również nie bawiłem się przednio...
    Pomysł na fabułę dobry, ale kompletnie niewykorzystany. Przez
    pierwsze 40 minut kompletnie nic się nie dzieje, nudy totalne!!!
    Zdjęcia rozczarowują, nie udało się odkryć potencjału, jaki kryje
    w sobie peruwiańska dżungla. Aktorstwo kuleje - jedni grają średnio,
    inni słabo, zwłaszcza ta blondyna, którą udział w tym projekcie najwyraźniej
    bawił. Żarty w ogóle nieśmieszne, a wręcz żenujące, zwłaszcza ten z pająkiem i pistoletem...
    Nie wiem, czy Roth chciał kręcić horror, czy głupkowatą, amerykańską komedyjkę
    dla nastolatków. I to jest moim zdaniem największa wada tego filmu, ten cały
    plastik! Klimatu zero, atmosfery zero, słabe dialogi, bohaterowie są jacyś sztuczni, komercyjni
    w złym guście (mimika, płaskie dialogi, zero głębi). Kiedy twórcy filmowi nauczą się, że ta
    idiotyczna maniera do horroru
    w ogóle nie pasuje?! Co prawda bohaterowie Hostelu też święci i mądrzy nie byli, ale z tamtymi
    jakoś lepiej mi się obcowało, byli lepiej rozpisani, a i klimat Słowacji robił
    swoje. Tutaj nic takiego nie ma, zbyt często miałem wrażenie, że oglądam nieudolny, nieautentyczny film
    na poziomie telewizji MTV.
    Green Inferno ma dwie mocne zalety. Po pierwsze, charakteryzacja kanibali, zwłaszcza
    tego na plakacie filmu. Szkoda, że tak mało dowiadujemy się o ich obyczajach.
    Po drugie, świetna pierwsza scena dekapitacji i rozerwania ciała, zaraz po pojmaniu.
    Gdy to oglądałem, zaraz przypomniały mi się klasyczne włoskie pozycje z tego nurtu, niestety
    to był jedynie przebłysk w morzu tandety. Reszta to jakiś żart, bardzo się zawiodłem. Nie dało
    się chyba bardziej tego zepsuć.

    OdpowiedzUsuń