Jason i Mick planują spędzić dwa dni na tak zwanej Farmie Charliego, gdzie
w 1980 roku kilku mieszkańców pobliskiego miasteczka odkryło okrutnie
okaleczone ciała. Za zbrodnie odpowiadali opiekunowie wówczas małego,
opóźnionego w rozwoju i zdeformowanego Charliego, których w odwecie zabito, ale
chłopcu udało się zbiec. Od tego czasu farma niszczeje, z rzadka będąc
odwiedzana przez żądnych przygód turystów, pragnących przenocować w tym rzekomo
nawiedzonym miejscu. Jason i Mick zabierają ze sobą dziewczynę tego pierwszego,
Natashę i przyjaciółkę Melanie, nie informując ich jaki jest cel podróży.
Dopiero w drodze zostają zmuszeni do wyjawienia dziewczętom swoich planów.
Natasha jest niechętnie nastawiona do tego pomysłu, ale ostatecznie przystaje na
propozycję chłopców. Młodzi ludzie nie są jeszcze świadomi, że na farmie ukrywa
się Charlie, który bynajmniej nie jest przyjaźnie nastawiony do przyjezdnych.
Australijski slasher Chrisa Suna,
na podstawie jego własnego scenariusza, który wcześniej nakręcił dwa filmy,
również horrory, zatytułowane „Come and Get Me” i „Daddy’s Little Girl”,
natomiast na ten rok zaplanowano premierę jego czwartego straszaka pt. „Boar”. Na
„Charlie’s Farm” Sun przeznaczył trzy miliony dolarów, co powinno wystarczyć do
stworzenia nieprzekombinowanego, przyzwoitego slashera, ale jak się okazało opinia publiczna raczej chłodno
przyjęła jego trzecie filmowe przedsięwzięcie. Scenariusz Sun spisał w zgodzie
z tradycją podgatunku, poruszając doskonale znane jego fanom motywy, miejscami
z lekkim przymrużeniem oka, tak jakby sugerował, że próbuje obśmiać niektóre
wątki. Delikatnie, bez silnego postanowienia kręcenia parodii, czy choćby
horroru komediowego, ale wystarczająco dostrzegalnie dla co poniektórych widzów.
Jednak nie to najbardziej rozczarowało spragnionych mocnych wrażeń odbiorców –
częściej utyskiwano na konwencjonalny scenariusz i stronę techniczną i o ile za
to pierwsze jestem Sunowi wdzięczna, o tyle realizacja znacząco zaważyła na
moim odbiorze „Charlie’s Farm”.
Z roku na rok slasherów kręci się
coraz mniej, tak jakby do twórców powoli docierało, że nie są w stanie przywrócić
świetności temu nurtowi, dorównać jego przedstawicielom z lat 70-tych i 80-tych.
Możliwe również, że ewolucja preferencji filmowych masowych odbiorców zniechęca
ich do częstego uciekania w stronę obrazów slash,
wszak ostatnimi czasy większą popularnością cieszą się produkcje przynależące
do nurtu home invasion. W każdym
razie era slasherów dobiegła końca,
najprawdopodobniej bezpowrotnie, i obecnie tylko z rzadka możemy zobaczyć
nieśmiałe próby wskrzeszenia tego podgatunku. „Charlie’s Farm” można
rozpatrywać w kategoriach próby przypomnienia estetyki slasherów, sentymentalnej podróży w przeszłość, ale jedynie w
warstwie fabularnej. Czworo młodych ludzi wybierających się na wycieczkę do
owianego złą sławą miejsca, położonego z dala od cywilizacji to jeden z
najczęściej spotykanych w slasherach
motywów, ale na tym nie kończą się ukłony Suna w stronę konwencji. Kiedy protagoniści
robią sobie przerwę w podróży rozpalają ognisko, przy którym pod osłoną nocy
raczą się krwawą, rzekomo prawdziwą historią farmy, będącej ich punktem docelowym.
Zarówno „straszna” opowieść przy ognisku, jak jej treść (w jednym miejscu -
zapowiedzi kolacji złożonej z ludzkiego mięsa - bezpośrednio nawiązująca do „Teksańskiej
masakry piłą mechaniczną”) odnoszą się do niegdyś często poruszanych przez
twórców filmów slash wątków. Ponadto krwawe
wydarzenia, które miały miejsce na feralnej farmie w 1980 roku, wyłuszczane
przez Micka w prosty sposób wzbogacają akcję pożądaną, złowieszczą aurą
rychłego zagrożenia. Którą Sun niepotrzebnie, zbyt nachalnie dodatkowo
akcentuje słowami domniemanej final girl,
Natashy, nazbyt teatralnie zdradzającej przyjaciołom, że ma złe przeczucia, ale
mimo to będzie im towarzyszyć. Wyłączając prolog jedyne krwawe ustępy
pojawiające się podczas pierwszej godziny seansu pokazano w retrospekcjach, w
których to na użytek widzów rozsnuto opowiastkę o zdegenerowanej parce
farmerów, wychowujących niedorozwiniętego, oszpeconego chłopca Charliego i w
wolnych chwilach ćwiartujących turystów. Okaleczone zwłoki niedawno zamordowanej,
uprzednio zgwałconej przez „głowę rodziny” dziewczyny ukazane w dużym zbliżeniu
wypadają całkiem wiarygodnie, ale jak się okazuje owe ujęcie musi wystarczyć
spragnionym dynamicznej rąbanki widzom na najbliższe kilkadziesiąt minut. Bo po
powrocie do czasów współczesnych twórcy jeszcze przez długi czas nie będą
podejmować makabrycznej tematyki. Zamiast tego, bez powodzenia zmierzą się z
dawkowaniem napięcia, równocześnie starając się stworzyć niepokojącą aurę
wyalienowania i zagrożenia między innymi poprzez akcentowanie bytności kogoś
wrogo nastawionego do ludzi, który z ukrycia przygląda się poczynaniom młodych
protagonistów, czym tylko uwodnili, że umiejętne generowanie klimatu grozy jest
im całkowicie obce. Ale gwoli sprawiedliwości muszę przyznać, że scenerię
rozległej, zdziczałej farmy i podupadającej chatki, która jak zauważa Mick może
przywodzić na myśl „The Blair Witch Project” sportretowano całkiem przyzwoicie,
przy okazji wydobywając nieokiełznane piękno z australijskiej przyrody. Tematyka,
którą Sun podjął na początku pobytu młodych ludzi na farmie obraca się wokół
miłosnych podchodów Micka do Melanie, straszenia dziewcząt, zasilenia ich grona
przez parkę turystów i oczywiście artykułowania przez chłopców swojego zamiłowania
do horrorów. Wspomnienie Jasona Voorheesa, Freddy’ego Kruegera i „Halloween”
jest wyraźnym formą uświadomienia widzom, że „Charlie’s Farm” ma być swoistym
ukłonem w stronę sztandarowych reprezentantów nurtu slash, czym do pewnego momentu jawi się niczym kolejny horror podpinający
się pod osiągnięcia innych, nie mając niczego ciekawego do zaoferowania od
siebie. Do pewnego momentu, bo z czasem Sun udowadnia, że miał przynajmniej
pomysł na makabryczną warstwę scenariusza.
Biorąc pod uwagę niebyt profesjonalną, acz jakoś potężnie nieuderzającą po
oczach daleko idącą amatorką i zupełnie niewiarygodny warsztat odtwórców
poszczególnych ról, wyłączając Kane’a Hoddera (który w kinie grozy zasłynął
kreacją Jasona w kilku częściach „Piątku trzynastego”), ale z Tarą Reid
włącznie, której zauważalnie nie leżała pierwszoplanowa rola domniemanej final girl, można domniemywać, że lwią
część budżetu przeznaczono na krwawe efekty specjalne - miejscami wspomagane
komputerem, ale na tyle subtelnie, żeby zachować jako taki realizm. Dosyć
śmiałe podejście do makabry, nieukrywanie niczego przed wzrokiem widza w
połączeniu z często pomysłowymi sposobami eliminacji bohaterów wreszcie po
nudnawej godzinie rozbudziło moje zainteresowanie. Szkoda tylko, że Charlie
przypuścił atak tak późno, przez co nie tylko niemiłosiernie dłużył mi się
monotonny wstęp, ale również odniosłam wrażenie, że ostatnie pół godziny było
nazbyt dynamiczne. Szybko następujące po sobie mordy jawiły się niczym swoisty
wyścig z czasem, bez pożądanego stopniowania napięcia. Sposoby eliminacji
protagonistów same w sobie w większości były bardzo ciekawe (obcięcie penisa,
wyrwanie dołu szczęki, zgniecenie głowy kołem od traktora), ale mam wrażenie,
że zyskałyby na atrakcyjności, gdyby rąbankę zaczęto nieco wcześniej
rozkładając ją w czasie w towarzystwie mrocznej atmosfery rychłego zagrożenia
oraz gdyby zrezygnowano z zamiaru humorystycznego ujęcia jednego z morderstw,
kiedy to Charlie w zwolnionym tempie podrzuca swoją ofiarę, który wypadł raczej
żałośnie, niźli zabawnie.
Może i „Charlie’s Farm” miał potencjał, uwidaczniający się głównie w
pomysłach na eliminację niektórych bohaterów oraz dostosowania się do ciasnych ram konwencji slasherów, za którymi to wprost
przepadam, ale wydaje mi się, że Chrisowi Sunowi brakło doświadczenia bądź predyspozycji
do przekucia koncepcji w godne uwagi widowisko. Nie udało mu się zrównoważyć
statecznego wstępu z dynamiką, nazbyt rozciągając w czasie to pierwsze i podlać
tego wszystkiego odpowiednio mroczną atmosferą, przez co seans w przeważającej
mierze przyjmowałam całkowicie beznamiętnie. Sporo zabrakło do stworzenia może
nie znakomitego, ale przynajmniej przyzwoitego slashera, ale być może znajdą
się widzowie, którym takie ujęcie tematu przypadnie do gustu.
Robiłam do niego podchody wczoraj, ale usnęłam:( Nie poddam się jednak, wieczorem druga runda.
OdpowiedzUsuńilsa
A gdyby nie udało Ci się wytrwać do końca to w mojej ocenie i tak niewiele stracisz;)
Usuń