wtorek, 19 kwietnia 2016

„Oblicza strachu” (1994)


Linda i Peter Pratmanowie wychowują autystycznego syna Adama, starając się stworzyć mu jak najlepsze warunki do rozwoju i mając nadzieję, że wkrótce zacznie mówić. Kiedy chłopiec ma cztery lata zaczyna interesować się przepełnionym przemocą programem telewizyjnym i spędza długie godziny na malowaniu krwawych obrazków. Ponadto jest dręczony przez inne dzieci, co skłania jego rodziców do opłacenia indywidualnych zajęć pod okiem nauczyciela doświadczonego w pracy z autystycznymi dziećmi. Mający zaczątki choroby Alzheimera i problemy z samodzielnym oddychaniem ojciec Lindy nie pała sympatią do wnuka, trwając w przekonaniu, że chłopiec nie jest niewinnym aniołkiem, za jakiego mają go rodzice. Wkrótce ludzie z otoczenia Adama zaczynają umierać.

Kanadyjski thriller George’a Mihalki, twórcy między innymi „Mojej krwawej walentynki”. Scenarzysta, Kurt Wimmer, dostosował fabułę do konwencji w latach 90-tych najszerzej rozpropagowanej przez filmy zatytułowane „Mikey” i „Synalek” (choć jeśli przypomnieć sobie choćby „The Bad Seed” z 1956 roku nie były one pierwszymi obrazami osadzonymi w podobnym schemacie), co każe sądzić, że twórcy „Oblicz strachu” liczyli na poniesienie swojego tworu na fali popularności tych dwóch produkcji, zwłaszcza bardziej znanego „Synalka”. Film Mihalki zrealizowany za dwa i pół miliona dolarów kanadyjskich w Polsce był rozpowszechniany pod dwoma tytułami: „Oblicza strachu” i „Zniewalający strach”, ale podobnie jak w innych krajach, w których był dystrybuowany nigdy nie cieszył się u nas wielkim zainteresowaniem opinii publicznej. Powodu ostracyzmu widzów można wypatrywać w lichej dystrybucji i braku chwytliwej kampanii reklamowej, bo raczej nie w rzeczywistej jakości filmu, gdyż problemem nie są liczne negatywne recenzje tylko zbyt mała liczba osób zaznajomionych z „Obliczami strachu”.

Scenariusz Kurta Wimmera w przeważającej mierze trzyma się ciasnych ram konwencji thrillerów o dzieciach z morderczymi skłonnościami. Nieco odstaje od najpopularniejszych obrazów z tego odłamu dreszczowców pochodzeniem głównego podejrzanego. Jak dotychczas najbardziej prawdopodobni zabójcy w tego typu produkcjach były albo biologicznymi potomkami małżeństw, na których skupiała się akcja, bądź zostali przez nich zaadoptowani. Z podmianką w szpitalu spotkałam się w „Omenie”, horrorze satanistycznym, nie dreszczowcu, przy czym w tymże kultowym dziele jedno z rodziców znało prawdę o pochodzeniu dziecka. W „Obliczach strachu” ani Linda, ani Peter nie zdają sobie sprawy z zaistnienia takiej sytuacji, choć kobietę często dręczą wątpliwości. Niemniej stara się je od siebie odsunąć i wychowywać synka, Adama, najlepiej jak potrafi, nawet wówczas, gdy staje się pewne, że chłopiec zmaga się z autyzmem. Twórcy „Oblicz strachu” nawet nie ukrywają prawdziwego pochodzenia chłopca, w prologu serwując nam sekwencję z agresywną kobietą (w tej roli znana wielbicielom kina grozy Denise Crosby), pozostającą pod okiem policji podczas porodu w sali sąsiadującej z pokojem, w którym przebywają spodziewający się dziecka Pratmanowie. Widzowie więc nie mają żadnych wątpliwości, że Adam nie jest biologicznym synem Lindy i Petera (znośna kreacja Darlanne Fluegel, ale partnerujący jej Martin Neufeld raził „kwadratową” dykcją), że jest potomkiem jakiejś niebezpiecznej kobiety. Sam ten fakt nie czyni jeszcze z dziecka „demona” (chyba, że do kogoś przemawia a la gowinowska teoria o resortowych dzieciach), choć każe domyślać się z jaką to konwencją będziemy mieć do czynienia. Po prologu akcja przeskakuje o cztery lata do przodu i scenariusz skłania się przez chwilę w stronę akcentowania alienacji milczącego chłopca. Widzimy jak na zajęciach w przedszkolu Adam staje się obiektem niewybrednego psikusa swoich rówieśników. Podczas, gdy oni brudzą jego twarz farbami chłopiec siedzi w bezruchu, jakby obojętny na działania innych dzieci. Pusty wzrok i kamienna twarz odtwórcy roli Adama Pratmana, znakomitego Matthew Dupuisa, przez większą część seansu będzie miała nieco demoniczny wydźwięk, ale w kilku ujęciach, również sekwencji znęcania się nad nim w przedszkolu przez równolatków stanowi najbardziej czytelną formę podkreślania tragedii chłopca. Adam nie do końca przebywa we własnym świecie, mimiką i zachowaniem niejednokrotnie dając swojemu otoczeniu do zrozumienia, że doskonale rozumie, co dzieje się wokół niego, nie potrafi jedynie wyartykułować swoich myśli i zazwyczaj nie angażuje się w życie przedszkolne i rodzinne. Niemożność bądź niechęć dostosowania się Adama do realiów, w których egzystuje, jego wyobcowanie generujące czyste okrucieństwo innych dzieci na początku stawia widzów po stronie chłopca - zagubionego, nieszczęśliwego i w gruncie rzeczy samotnego. Ale to się zmienia z chwilą pierwszego rzekomego wypadku, kiedy to jeden z dręczycieli Adama, chłopiec z sąsiedztwa, jakoby strzela sobie w głowę z broni ojca. Na oczach, jak zwykle milczącego Adama, którego rodzice zastają na miejscu tragedii z zakrwawioną twarzą. W tym momencie widzowie są zmuszeni inaczej ukierunkować swoje emocje, wyzbywając się współczucia do chłopca i zaczynając spoglądać na niego z podejrzliwością, celowo podsycaną przez scenarzystę w dalszych partiach filmu.

Każdy, kto w swoim życiu obejrzał chociaż jeden thriller o psychopatycznym dziecku będzie wiedział, jak rozegra się środkowa partia „Oblicz strachu”. Ludzie w otoczeniu Adama zaczną umierać i tylko nieliczni będą upatrywać w tym czegoś podejrzanego. Jamesa Brolina w roli detektywa Atwatera zaalarmują częste wypadki i rzekomo naturalne zgony w domu Pratmanów i w ich sąsiedztwie, ale mężczyzna skieruje swoje podejrzenia na Petera, nie jego syna. Jedynie dziadek chłopca nie będzie miał żadnych wątpliwości, co do prawdziwej natury Adama - jego opiekunka również nie darzy malca wielką sympatią, ale jej przekonania nie wybiegają tak daleko, jak teorie jej podopiecznego. Silną stroną „Oblicz strachu”, poza odtwórcą roli chłopca i osobowością tej postaci jest prosta, acz nacechowana emocjonalnym napięciem realizacja. Zapewne znajdą się widzowie, których uderzająca w telewizyjny sznyt, nieugładzona, miejscami nawet niechlujna strona techniczna odrzuci od tego obrazu, ale w moim pojęciu tylko potęgowała magiczną atmosferę kina grozy lat 90-tych. Przybrudzone, czasami nawet mroczne zdjęcia i nastrojowa fortepianowa ścieżka dźwiękowa, często wygrywana przez kompozytorkę Lindę i jej młodych uczniów wręcz mnie urzekły, sprawiając, że z czystą przyjemnością, chwilami nawet w stanie wzmożonego napięcia śledziłam losy rodziny Pratmanów. Oprawie audiowizualnej towarzyszącej poszczególnym zgonom nie mam absolutnie nic do zarzucenia, gdyż niezmiennie przekonują mnie takie nieskomplikowane narracje, pełne prostych trików, mających za zadanie przede wszystkim podnieść adrenalinę we krwi odbiorców (ale bez przesadnego dążenia do tego), jednak same mordy nieco mnie rozczarowały. Jako, że thrillery bazujące na konwencji o morderczych dzieciach rzadko szafują makabrą znikoma ilość krwi mnie nie ubodła - spodziewałam się jej i sumie zazwyczaj w tego typu filmach delikatna forma mi nie przeszkadza. Rozczarował mnie raczej pospolity wymiar zabójstw, bo poza mini windą spadającą na głowę kobiety o jakiejś zapadającej w pamięć pomysłowości w tej sferze mówić nie można. Choć bardzo ucieszyła mnie sekwencja niemająca nic wspólnego z morderczym procederem mającym miejsce w otoczeniu Pratmanów, która chyba miała być ukłonem w stronę „Ducha” z 1982 roku, kiedy to w nocy słyszymy hymn Stanów Zjednoczonych rozlegający się z telewizora, a kiedy wybrzmi widzimy Adama w skupieniu wpatrującego się w zaśnieżony ekran. To na tyle charakterystyczna dla „Ducha” scena, że raczej trudno mówić o zwykłym przypadku. Gwoli formalności pod koniec akcja na chwilę skręca w stronę dochodzenia Lindy do prawdy o swojej rodzinie, sfinalizowanego przewidywalnym wątkiem, ale wcześniej portretującego całkiem interesującą jednostkę psychotyczną. UWAGA SPOILER Zakończenie natomiast, choć zaskakujące, uważam za nazbyt naciągane, tak jakby Kurt Wimmer za wszelką cenę starał się odciąć od schematu, na którym bazował wcześniej, nawet kosztem naciągania stopnia prawdopodobieństwa (choć przy odrobinie dobrej woli widza niełamania go). Sytuację nieco ratuje ostatnie ujęcie - choć doprawdy prymitywne przynajmniej pozostawiło widza z odrobiną podejrzliwości, bez poczucia obcowania z przesłodzonym happy endem KONIEC SPOILERA.

Nie mogę powiedzieć, że „Oblicza strachu” to najlepszy thriller osadzony w konwencji filmów o dzieciach z morderczymi skłonnościami, bo „Mikey” i „Synalek” zdecydowanie plasują się o kilka klas wyżej, ale też nie mogę powiedzieć, że seans uważam za stratę czasu. Bo film ma w sobie coś, co mimo konwencjonalności, albo właśnie dzięki niej angażuje na tyle, żeby z zainteresowaniem śledzić losy małego Adama i jego rodziny. Pozbawiony odkrywczych, czy choćby zapadających w pamięć rozwiązań, ale ogólnie rzecz biorąc przyjemny w odbiorze. Jeśli komuś to wystarczy to zachęcam do zapoznania się z tą pozycją, natomiast fanów oryginalnych bądź ambitnych produkcji odsyłam pod inny adres.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz