sobota, 16 kwietnia 2016

„Fobos. Klub strachu” (2010)


Żenia zleca przekształcenie części byłego sowieckiego schronu przeciwlotniczego w klub noszący nazwę Fobos. Żeby obejrzeć efekty dotychczasowej pracy młodych zleceniobiorców pewnego wieczora przyjeżdża skontrolować obiekt wraz ze swoją narzeczoną Juliją. Podczas, gdy Żenia robi obchód konsultując się z koordynatorem prac, Romanem, przyszły DJ Mike niechcący uruchamia mechanizm zamykający drzwi wyjściowe. Na domiar złego Żenia nieopatrznie odcina dopływ prądu. Nie widząc innej drogi ucieczki młodzi ludzie decydują się rozbić jedyną ceglaną ścianę, oddzielającą ich od dalszych pomieszczeń w bunkrze. Okazuje się, że w sąsiadujących pokojach KGB przed laty torturował i zabijał więźniów, zastawiając schron licznymi śmiercionośnymi pułapkami. Mimo to młodzi ludzie postanawiają kontynuować poszukiwania wyjścia, nie wiedząc jeszcze, że bunkier opanował tajemniczy byt, żywiący się ich strachem.

Rosyjsko-estoński horror Olega Assadulina, oparty na scenariuszu Aleksandra Shevtsova. Szacuje się, że w przeliczeniu na dolary twórcy „Fobos. Klubu strachu” dysponowali budżetem opiewającym na dwa i pół miliona, co powinno wystarczyć do stworzenia godnego uwagi straszaka. Powinno, ale choć rosyjski reżyser dysponował całkiem pomysłowym zarysem fabuły nie potrafił oddać go na ekranie na tyle dobrze, żeby zyskać przychylność większej grupy odbiorców. Na rynek wypuszczono również grę, będącą prequelem filmu, zatytułowaną „1953 – KGB Unleashed” / „Phobos 1953”, ale nawet ten typ promocji nie przyciągnął przed ekrany rzeszy spragnionych mocnych wrażeń odbiorców. W efekcie wpływy nawet w połowie nie pokryły budżetu przeznaczonego na realizację „Fobos. Klubu strachu”, a produkcja osiadła w pewnej niszy, budząc zainteresowanie nielicznych widzów.

Wspomniałam już, że scenariusz Aleksandra Shevtsova opierał się na pomysłowych motywach i rzeczywiście tematyka, jaką obrał w kinie grozy jest całkiem chwytliwa, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że na papierze udało się absolutnie wszystko. Shevtsov bowiem miał dziwną manierę wtłaczania w usta bohaterów w zamyśle dowcipnych kwestii, które raz, że jawiły się nazbyt wymuszenie, żeby mnie rozbawić, a dwa padały również w sytuacjach niesprzyjających żartom, kłócąc się z aktualnymi wątkami. Poziom merytoryczny scenariusza zaniżały również prowadzące donikąd, długie konwersacje protagonistów, które szczególnie jeśli chodzi o roztrząsanie osobistych problemów w samym sercu koszmaru chyba próbowały dostosować się do często spotykanego, denerwującego hollywoodzkiego sznytu. Na obronę scenariusza w małym stopniu przemawia fakt, że poszczególne kwestie nie wydawałyby się aż tak pretensjonalne, gdyby nie egzaltowani aktorzy bez krztyny talentu i nieudolny montaż, nierzadko bazujący na raptownych przeskokach z dyskusji w sam środek koszmaru. Owy koszmar w głównej mierze zasadza się na niemożności wydostania się z rozległego, obskurnego, starego sowieckiego schronu, pełnego przemyślnych pułapek i rzecz jasna na złośliwym bycie terroryzującym bohaterów. Wystarczy sobie przypomnieć chociażby popularny „Bunkier” Nicka Hamma, żeby skonstatować, że tego rodzaju miejsce akcji nie jest żadną innowacją w kinie grozy, ale ze schronem w charakterze dawnej siedziby KGB chyba jeszcze w horrorze się nie spotkałam. Z bunkrem nazistów tak, w „Eksperymencie SS”, ale nie podziemną siedzibą resortu ZSRR. Inna sprawa, że jakoś szczególnie nie umiłowałam sobie odniesień do tego konkretnego odcinka historycznego, więc konfrontacja z owocami minionej działalności KGB szczególnie mnie nie ucieszyła. Nieporównanie bardziej byłam kontenta z odniesień do ludzkich fobii, mało odkrywczych w kontekście kina grozy (za przykład niech posłuży choćby „Boogeyman 2”), ale w połączeniu z okrutnym procederem Sowietów i rolą, jaką owe lęki odgrywają w fabule można mówić o jako takiej pomysłowości. Co ważniejsze informacja, że w feralnym bunkrze zagnieździł się byt, żywiący się ludzkim strachem, a więc starający się przede wszystkim przerazić młodych więźniów, natchnęła scenariusz odrobiną uroku – treścią nie formą, bo Assadulin konsekwentnie bazował na daleko posuniętej amatorszczyźnie. Nie brakło oczywiście logicznych niedociągnięć, jak na przykład wypływająca nagle, bez żadnych wcześniejszych sygnałów, informacja, że Żenia, cierpi na mizofobię. Ciekawe, że jego lęk dochodzi do głosu dopiero z chwilą wpadnięcia do dołu pełnego ludzkich kości, ale nie uwidaczniał się wcześniej w otoczeniu brudnych wnętrz. Wyglądało to tak, jakby spisując scenariusz w pewnym momencie Shevtsov wpadł na pomysł urozmaicenia akcji odniesieniami do fobii bohaterów, ale już nie chciało mu się poprawiać wcześniejszych partii.

Na plus muszę odnotować charakterystykę paru bohaterów, bo nawet biorąc pod uwagę zdawać by się mogło usilne starania aktorów, celem podkopania ich wiarygodności, nie pozostałam ślepa na walory urozmaicające warstwę dramatyczną. Najciekawiej prezentowała się dla mnie relacja Żeni i Julijii (pirofobia), przez wzgląd na trudny charakter chłopaka. Bogaty, przekonany o własnej wyższości Żenia niezmiennie przypomina stłamszonej dziewczynie, że jest od niego zależna, gdyż jedynie on jest w stanie sfinansować jej naukę i leczenie siostry Julijii. Jego wybranka przez większą część seansu ogranicza się jedynie do przytakiwania narzeczonemu i cichego popłakiwania po kątach, ale z czasem zwraca uwagę na budowlańca, Saszę (cierpiącego na filofobię), co generuje ciekawy konflikt w tym trójkącie. Z kolei tak typowa dla teen hororów rola żartownisia przypadła w udziale Mike’owi (atelofobia), ale akurat jego infantylne wybiegi na moim przykładzie nie przyniosły zamierzonego skutku, zamiast bawić jedynie żenując. Poza Żenią i Juliją w bunkrze znajduje się jeszcze jedna para: borykający się z nekrofobią Roman i jego jasnowłosa wybranka Ira (skolesofobia), która prezentowała sobą kolejny pospolity w kinie grozy typ elegantki z niskim IQ. Tak więc najlepszą reprezentantką płci pięknej okazała się Wika (akwafobia), zafascynowana czarną magią Gotka, służąca za swoisty przewodnik po sferze nadnaturalnej, która uwidacznia się głównie w pnączopodobnym wzorku wykwitającym na ścianach, ilekroć byt gnieżdżący się w bunkrze straszy, któregoś z więźniów. Był to sposób obrazowania konsumpcji ludzkiego strachu, który w zamyśle miał potęgować atmosferę zagrożenia, może nawet niepokoić odbiorców, ale jak już niejasno nadmieniłam reżyser „Fobos. Klubu strachu” nie miał pojęcia, jak należycie budować klimat grozy, o straszeniu czymkolwiek już nie wspominając. Nawet dysponując tak nośnym w horrorze miejscem akcji, które przecież winno generować iście klaustrofobiczną aurę nie zdołał wykrzesać jakiejkolwiek wizualnej widowiskowości dla osób preferujących nastrojowe straszaki. Wydawać by się więc mogło, że skoro Assadulin nie wykazuje żadnych zdolności w kierunku klimatycznego horroru o podłożu nadprzyrodzonym to sprawdzi się chociaż w warstwie gore, wszak jak można się tego spodziewać wkrótce protagoniści będą sukcesywnie eliminowani przez… coś gnieżdżące się w starym schronie. A jednak nie, jednak twórcy „Fobos. Klubu strachu” postanowili uderzyć w jedną stylistykę, ograniczając rozlew krwi do absolutnego minimum. W ten oto sposób jedynymi elementami, które utrzymywały mnie przed ekranem były fobie głównych bohaterów i ich wzajemne relacje, czyli prawie nic, jeśli idzie o gatunek horroru. Za to zakończenie scenarzyście się udało, przynajmniej w kontekście elementu zaskoczenia, bo tak na dobrą sprawę nie jest to żadne novum.

Rosyjsko-estoński eksperyment w reżyserii Olega Assadulina właściwie mnie nie rozczarował, bo też nie spodziewałam się po nim niczego godnego uwagi. Kilka elementów nawet miło mnie zaskoczyło, ale to zdecydowanie za mało, żebym uważała seans „Fobos. Klubu strachu” za udany. Drobne poprawki w scenariuszu i zmiana ekipy na taką, która potrafi wczuć się w estetykę horroru być może przyczyniłyby się do stworzenia naprawdę wartościowego widowiska, ale w takim wydaniu pozostaje mi jedynie przekonanie o zaprzepaszczonym potencjale.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz