czwartek, 28 kwietnia 2016

„Dzień tryfidów” (1963)


Zjawisko towarzyszące deszczowi meteorytów oślepia niemalże całą ludzkość, a wraz z nim na Ziemi pojawiają się niezwykłe rośliny, tryfidy, które atakują ludzi. Oficer marynarki, Bill Masen, jest jednym z nielicznych, którego ominęła osobliwa epidemia ślepoty, podobnie osierocona dziewczynka, Susan, którą spotyka próbując wydostać się z Londynu. Od tego momentu razem przemieszczają się z miasta do miasta w poszukiwaniu pomocy. Tymczasem w latarni morskiej naukowiec, Tom Goodwin, wraz ze swoją żoną, Karen, stara się wynaleźć środek chwastobójczy, zdolny unicestwić tryfidy, które wydają się nie mieć żadnych słabych punktów. Tom wie, że w obliczu rozprzestrzeniającej się liczby morderczych roślin i ślepoty niemalże całej ludzkości musi się śpieszyć, bo tryfidy wkrótce mogą stać się dominującym gatunkiem na Ziemi.

„Dzień tryfidów” to jeden z ważniejszych tytułów reprezentujących horrory science fiction, głównie za sprawą po raz pierwszy wydanej w 1951 roku kultowej już powieści Johna Wyndhama, autora między innymi poczytnych „Kukułczych jaj z Midwich” nie licząc jednego sequela dwukrotnie przenoszonych na ekran (pomijając mało znaną wersję z Tajlandii opartą na innej książce, która jednak ma wiele zbieżności z utworem Wyndhama) pod tytułem „Wioska przeklętych". Brytyjski film Steve’a Sekely’ego i Freddiego Francisa z 1963 roku jest pierwszą, acz nie ostatnią adaptacją „Dnia tryfidów”, w ogólnym rozrachunku dobrze przyjętą przez widzów, ale nie bez utyskiwań na liczne rozbieżności z literackim pierwowzorem, które według odbiorców książki (ja nie miałam jeszcze przyjemności jej przeczytać) złagodziły wydźwięk fabuły. Scenarzyści, Bernard Gordon i Philip Yordan, jakoby opuścili wiele ciekawych wątków, modyfikując również finał, ale nawet biorąc pod uwagę owe zmiany film i tak się obronił, głównie dzięki realizacji i Wyndhamowi, którego historia nawet w wersji mocno okrojonej i tak dostarcza multum emocji, co zauważyli również krytycy, kierujący wiele ciepłych słów pod adresem przedsięwzięcia Sekely’ego i Francisa.

„Dzień tryfidów” z punktu widzenia współczesnego widza rozpoczyna mocno kiczowata sekwencja deszczu meteorytów spadających na Ziemię w wielobarwnych rozbłyskach, które to wizualnie ocierają się o animację, podobnie jak kilkukrotne wstawki budynku spowitego pastelowymi kolorami. Efekt zdecydowanie nie przetrwał próby czasu – może byłoby inaczej, gdyby zdecydowano się zrealizować film w czerni i bieli, ale na szczęście w dalszych partiach twórcy nie uderzają już w tego rodzaju formę przekazu. Następna sekwencja jest jednym z najbardziej klimatycznych ustępów „Dnia tryfidów”, niosąc w sobie taki ładunek złowrogości i wręcz klaustrofobicznego wyobcowania, że aż nie sposób nie odczuć dyskomfortu, nadającego ton całej historii. Widzimy oficera marynarki, Billa Masena, który budzi się w szpitalu z zabandażowanymi oczami i próbuje przywołać kogoś z personelu. Kiedy nikt nie przychodzi mężczyzna zdejmuje opatrunek i po upewnieniu się, że nie stracił wzroku rusza na obchód placówki. W trakcie swojej powolnej wędrówki przez korytarze pełne zniszczonych przedmiotów coraz bardziej upewnia się w przekonaniu, że szpital z jakiegoś powodu opustoszał. Twórcy dosłownie przeładowali tę sekwencję atmosferą wyobcowania, do pewnego momentu sygnalizując widzom, że Masen jest ostatnim człowiekiem na Ziemi. Do czasu napotkania lekarza, który jak się okazuje w nocy podobnie jak większość przedstawicieli rasy ludzkiej stracił wzrok. Najbardziej prawdopodobnym winowajcą takiego stanu rzeczy było niezwykłe zjawisko towarzyszące deszczowi meteorytów, wielobarwne, rażące rozbłyski, których Bill ze względu na swój stan nie mógł obserwować. Z czasem staje się jasne, że epidemia ślepoty to nie jedyna tragedia, jaka spotkała ludzkość, że zagrożenie istnieje nadal, tyle, że płynie z zupełnie innej strony. Otóż, deszcz meteorytów poza pozbawieniem ludzi zmysłu wzroku sprowadził na nich niebezpieczeństwo w postaci tryfidów: morderczych, przemieszczających się roślin, błyskawicznie rozrastających się do monstrualnych rozmiarów. Twórcy efektów specjalnych „spłodzili” naprawdę przekonujące maszkary – pełne wijących się grubych pnączy i rozwartych paszczy roślinne monstra w realistyczny sposób wprawiane w ruch, ale największe wrażenie robiące podczas pełnych napięcia skrytych, powolnych zbliżeń do upatrzonej ofiary. Same momenty ataków najczęściej portretowano w formie szybkich migawek, bez bazowania na nadmiernym rozlewie krwi, choć w kilku kadrach można dostrzec oszczędne rany wykwitające na ciałach ofiar. Ale to wcale nie pomniejszało dramatyzmu i podskórnej zgrozy na myśl o potędze wrogo nastawionych do ludzkości, zdawać by się mogło wszędobylskich roślin. Tryfidy budzą lęk w bohaterach filmu nie tylko przez wzgląd na swoje rozmiary i zdolność poruszania się, ale również przez regenerację – ożywianie odciętych pędów, co znacząco redukuje sposoby walki z nimi (ja od razu pomyślałam o ogniu). Tak więc niebezpieczeństwo potęguje, jednocześnie wywołując w widzach wrażenie beznadziejności wszelkiego oporu, nie tylko ostanie się jedynie nielicznych widzących, władnych stawić czoła tryfidom, ale również ich odporność, stawiająca ludzkość ze względu na ich ułomną anatomię na straconej pozycji.

Poszczególne starcia z tryfidami rozgrywają się w postapokaliptycznej scenerii, bo choć ludzkość nie wyginęła w trakcie pamiętnego deszczu meteorytów ulice wielkich miast są niemalże całkowicie wyludnione i zanieczyszczone. Jedynie nieliczni po omacku snują się po ulicach szukając bezpiecznej przystani, a wszędzie jak okiem sięgnąć zalegają porozbijane pojazdy. Dzięki długim ujęciom owej nieprzyjaznej scenerii, wyglądającej niczym obraz jakiegoś kataklizmu naturalnego, operatorzy natchnęli wątek przewodni niezapomnianą aurą zagubienia i rychłego upadku ludzkości. W tych trudnych czasach pojedyncze jednostki, które zachowały zmysł wzroku stają się jedyną nadzieją dla swojej rasy, na co wskazuje już sekwencja mająca miejsce podczas pierwszej wędrówki Billa Masena po Londynie, kiedy to z pociągu nagle wylegają masy ociemniałych ludzi. Jeden z pasażerów na wieść o obecności widomej dziewczynki, Susan, wbrew jej woli zaczyna ciągnąć ją ze sobą. Na ratunek przychodzi Masen i od tego momentu wątek koncentrujący się na tej dwójce będzie osadzony w tradycji filmów drogi, poza licznymi atakami tryfidów, kładąc szczególny nacisk na przygnębiającą konieczność skazywania niewidomych na pewną śmierć, poświęcania jednostek w imię wyższej konieczności ocalenia ogółu. Równolegle z tymi wydarzeniami śledzimy równie elektryzujące, klimatyczne i diablo trzymające w napięciu losy małżeństwa Goodwinów, które zostało zmuszone do zabarykadowania się w latarni morskiej i odpierania coraz częstszych ataków tryfidów. Smaczku całej sytuacji przydają liczne wybuchy mężczyzny i uległa postawa jego żony, wskazująca, że w tym związku to Tom pełni dominującą rolę, że Karen całkowicie podporządkowuje się jego decyzjom. Odtwórcy ich ról Janette Scott i Kieron Moore, zadowolili mnie jeszcze bardziej, aniżeli aktor wcielający się w główną postać, Howard Keel (aczkolwiek i tak najlepiej wypadła młoda Susan, Janina Faye), chociaż nieco denerwujące było ciągłe podkreślanie nieprzydatności kobiety w sytuacjach skrajnych, na które reagowała jedynie przeszywającym wrzaskiem, jak zawsze zdając się na męża. Niemniej relacje pomiędzy tą dwójką, wespół z potęgującym atmosferę osobliwym wyścigiem z czasem, próbami wynalezienia środka chwastobójczego, zdolnego unicestwić tryfidy zanim wkroczą do środka angażowały w równie dużym stopniu, co bardziej urozmaicone przestrzennie oraz treściwie dramatyczne dzieje Masena i Susan.

„Dzień tryfidów” Steve’a Sekely’ego i Freddiego Francisa to zdecydowanie jeden z ciekawszych horrorów science fiction, jaki dotychczas obejrzałam. Na fabularny kształt filmu oczywiście najbardziej wpłynął literacki pierwowzór autorstwa Johna Wyndhama, ale znakomitą formę (wyłączając kiczowaty prolog) zawdzięczamy uzdolnionym twórcom, którzy nawet jeśli nieco zmodyfikowali pomysły pisarza to bez wątpienia zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby cała historia wypadła na ekranie nader interesująco i klimatycznie, jeśli nie dla absolutnie wszystkich widzów to przynajmniej sympatyków horrorów science fiction. I to głównie im gorąco polecam tę znakomitą pozycję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz