niedziela, 17 kwietnia 2016

„Dead Mary” (2007)


Grupa przyjaciół przyjeżdża do domku w lesie nieopodal jeziora, celem spędzenia we wspólnym gronie długiego weekendu. Przybytek należy do wujka jednego z nich, Teda, który z jakiegoś powodu nie dotarł na miejsce. Atmosferę trochę psuje niedawny rozpad długoletniego związku Kim i Matta z inicjatywy mężczyzny. Po kolacji, wczasowicze przypominają sobie zabawę z nastoletnich czasów, jakoby przywołującą Martwą Mary i kilkoro z nich podejmuje grę. W nocy jeden z mężczyzn zostaje zamordowany i wraca do życia z demoniczną osobowością. Pozostali podpalają go, ale doskonale zdają sobie sprawę, że pośród nich mogą ukrywać się inni uzurpatorzy. Próbują się więc zabezpieczyć przed sobą nawzajem, jednocześnie szukając sposobów na sprowadzenie pomocy.

Kanadyjsko-amerykański, drugi po „Warriors of Terra” horror Roberta Wilsona, dystrybuowany głównie na płytach DVD. Scenariusz Petera Sheldricka i Christophera Warre’a Smetsa zainspirowała popularna legenda o Krwawej Mary – początkowo film miał nawet nosić taki tytuł, ale przeformułowano go ze względu na trwające przygotowania do wypuszczenia innego filmu pod tym tytułem. Poza odniesieniami do podań o Krwawej Mary w fabule można dopatrzeć się drobnych zbieżności z „Martwym złem” Sama Raimiego, ale trudno orzec, czy scenarzyści czerpali natchnienie bezpośrednio z owego arcydzieła horroru, czy zwyczajnie dostosowali się do często eksploatowanej w kinie grozy konwencji. W pierwotnej wersji akcja miała bazować na tytułowej Martwej / Krwawej Mary, przywołanej przez lekkomyślnych młodych ludzi, a następnie terroryzujących ich, ale reżyser zdecydował się nieco odejść od tak silnie nawiązujących do znanej legendy wątków, poprzestając na motywie kojarzącym się z „Martwym złem”, aczkolwiek odrobinę zmodyfikowanym. Efekt starań całej ekipy spotkał się ze wzmożoną krytyką opinii publicznej. „Dead Mary” zarzucano między innymi konwencjonalność i nieudolne wykonanie (!), ale akurat ja bawiłam się przednio.

Wielokrotnie już wspominałam, że rąbanki zapoczątkowane motywem grupy przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża mają u mnie duże fory, bo to jeden z moich ulubionym motywów kina grozy. Oczywiście, niejeden horror w ten sposób zawiązujący akcję szybko osunął się w otchłań absurdu bądź monotonności, więc poruszenie owego wątku jeszcze nie gwarantuje mojego uznania. Rozstrzygające są środkowe partie filmu, które jak wynika z moich obserwacji stanowią swoiste wyzwanie dla tych twórców, których nadrzędnym celem nie jest zanudzenie odbiorców. Jeśli już, to właśnie wówczas akcja „osiada na mieliźnie”, dręcząc widzów monotematycznością i wycofaną formą, dlatego mimo zawiązania akcji uwielbianym przeze mnie motywem przygotowałam się na niedostatki w kolejnych scenach. Jak się okazało zupełne niepotrzebnie, bo Wilson z niespodziewaną zręcznością nakręcił naprawdę solidnego reprezentanta współczesnych rąbanek, bazującego na konwencjonalnych częściach składowych, za którymi to wprost przepadam. Najpierw trochę miejsca poświęcił miejscu docelowemu: chatce usytuowanej w lesie nieopodal jeziora, w której grupa zaprzyjaźnionych młodych ludzi planuje beztrosko spędzić długi weekend. Na początku głównym wątkiem snutym w owym malowniczym otoczeniu jest rozpad związku Matta i Kim, z inicjatywy tego pierwszego, ale miejscami infantylne zachowania kobiety w połączeniu z topornym warsztatem Dominique Swain sprawiły, że jeśli chodzi o ten duet bardziej sympatyzowałam z dojrzalszym mężczyzną. Niechęć do Kim zaskoczyła mnie, bo nieczęsto się zdarza, żeby główna bohaterka umiarkowanie krwawych horrorów wzbudzała, aż taką awersję, rzadko scenarzyści wykazują tak niewielką chęć uprzyjemnienia widzom „przebywania w towarzystwie” czołowej postaci. Biorąc pod uwagę rys psychologiczny najmłodszej Lily (nieporównanie lepsza kreacja Maggie Castle), która dopiero wkroczyła w to grono za sprawą przynależącego do niego swojego chłopaka, Bakera, mniemam, że niechęć do Kim była wynikiem celowego zabiegu twórców, że zastosowali przewrotny zabieg zamiany ról, obdarzając cechami typowymi dla final girl postać z drugiego planu. Poza wspomnianymi w chatce nad jeziorem przebywają jeszcze dwie kobiety – przebojowa Eve i jakby przebywająca we własnym świecie, melancholijna Amber. Mężczyźni w tym gronie, poza Mattem, zdecydowanie nie mogą pochwalić się tak silnie zaakcentowanymi osobowościami. Dasha sprowadzono do roli lowelasa, notorycznie zdradzającego Amber, a Bakera przedstawiono, jako zakochanego w Lily, oddanego przyjaciołom (do pewnego momentu) racjonalistę. Innymi słowy mamy pospolite osobowości, z których jednak można wyłonić osoby godne naszej sympatii, głównie dzięki lekkości z jaką twórcy podeszli do charakterystyk większości postaci, bez niepotrzebnych komplikacji.

Po skrótowym sportretowaniu relacji międzyludzkich, wieczorem twórcy przechodzą do pierwszej sygnalizacji nieznanego, starającego się zakłócić ich pobyt w malowniczym zaciszu, z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Protagoniści sami, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji swoich działań przywołują zło w postaci demona zdolnego jednocześnie zawłaszczać dowolną liczbę ciał. Wszystko zaczyna się od zabawy w nawoływanie Martwej Mary, polegającej na trzykrotnym wypowiedzeniu przed lustrem, ze świeczką w dłoni tego miana. Zasady takie same, jak w popularnej grze z Krwawą Mary, tylko przymiotnik inny. Scenarzyści nie wypierali się swojej inspiracji, w konwersację protagonistów wtłaczając kwestie wyraźnie zdradzające, że ich zabawę natchnęła owa legenda, z tą różnicą, że ich wersja jest o wiele bardziej ryzykowna. Jak się okazuje mają absolutną rację, gdyż po naprawdę silnie trzymających w napięciu ujęciach przywoływania Martwej Mary w małej łazience skąpanej w atramentowych ciemnościach przychodzi pora na ofensywę upiora. Pierwszy incydent z zakrwawioną Lily wpadającą w nocy do domku i wrzeszczącą, że Matt został zamordowany przez Eve cechuje się dosyć ważkimi superlatywami. Po pierwsze scenarzyści wyraźne odcinają się od konwencji eliminując jedną z ważniejszych postaci, co wskazuje, że kolejność umierania nie będzie łatwa do przewidzenia. I po drugie, ważniejsze, generuje osobliwy konflikt pomiędzy ostałymi przy życiu bohaterami. Lily utrzymuje, że winną zbrodni jest Eve i my jej wierzymy, ale znajomi uznają, że bezpieczniej będzie unieruchomić tę kobietę, która wpadła do chatki skąpana we krwi. Scenarzyści nie ukrywają, że pod skórą Eve drzemie demon, wypatrujący okazji do przypuszczenia zdecydowanego ataku i ten zabieg właśnie przez niewiedzę protagonistów, co do jej prawdziwej natury, a nasze doinformowanie wyczerpuje zasady budowania suspensu, ale twórcy popełniają istotny błąd w procesie przekazywania demonicznej osobowości pozostałym postaciom. Na wyjawieniu prawdziwego oblicza Eve powinni poprzestać, charakter pozostałych utrzymując w sekrecie, co naturalną koleją rzeczy tworzyłoby elektryzującą, tajemniczą aurę zwiastującą zagrożenie, ale bez możliwości wykoncypowania, z którego kierunku. Zamiast tego, nie zawsze wprost, ale niezmiennie bardzo czytelnie uświadamiali widzom, komu nie można ufać, kto kryje pod skórą krwiożerczego demona, któremu marzy się Apokalipsa. Choć nad sferą psychologiczną na miejscu scenarzystów trochę dłużej bym popracowała to niczego nie zmieniałabym w portrecie demona. Zdecydowanie najkrwawszą i najwięcej mówiącą o koszmarze, z jakim przyszło zmierzyć się protagonistom jest sekwencja eliminacji Matta. Kiedy zaalarmowani krzykami Lily przyjaciele mężczyzny odnajdują go w lesie, jak stwierdza jeden z nich ofiara przypomina przeżute przez dzikie zwierzęta truchło. Twórcy efektów specjalnych zadbali o daleko idący realizm, szczególnie zachwycając charakteryzacją częściowo odartej ze skóry twarzy, ale pamiętając również o czarnej w świetle księżyca krwi. A scenarzyści odcięli się odrobinę od „Martwego zła” dając do zrozumienia (w czym dopomogły wiarygodne efekty specjalne), że po jakimś czasie okaleczone teraz ciało Matta wróciłoby do pierwotnej postaci, co utrudniłoby pozostałym odróżnienie imitacji od oryginału. Ostali przy życiu młodzi ludzie szybko uświadamiają sobie, że jedynym sposobem na unicestwienie danego wcielenia demona jest spalenie zawłaszczonego przez niego ciała, gdyż ilekroć obierają inny sposób zwalczenia go, rany szybko się zabliźniają. Co najdobitniej widać w scenie torturowania innego „zarażonego”, celem wydobycia od niego informacji, kiedy to w naprawdę dopracowanym ujęciu Baker harata jego twarz narzędziem ogrodowym. Niedługo potem mężczyzna może się już pochwalić gładką, nieskalaną twarzą. Entuzjaści skrajnie makabrycznych horrorów zapewne będą zawiedzeni, bo to właściwie jedyne sekwencje obficie podlane krwią, ale biorąc pod uwagę konsekwentnie podtrzymywany, oddany w ciemnej kolorystyce, trzymający w napięciu klimat zagrożenia, oraz dynamiczną akcję w środkowej i końcowej partii „Dead Mary” nieliczne aspekty gore w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzały. A nawet przyjęłam je z ulgą, bo jak nauczył mnie już ten gatunek mnogość makabry często osuwa się w otchłań groteski. A szkoda byłoby zepsuć tak doskonałą pracę twórców efektów specjalnych, unaocznioną w niniejszych dwóch sekwencjach. I oczywiście fragmentach, w których demom w przebłyskach pokazuje swoje prawdziwe oblicze, czy to zaczynając władać twardym, charczącym głosem (a la opętana Regan MacNeil), czy to pokazując światu swoją szkaradną paszczę. Gwoli formalności wspomnę jeszcze, że w scenariuszu „Dead Mary” nie brakło dowcipnych kwestii, czym poniekąd twórcy celowo bądź nie znowu nasunęli mi skojarzenia z trylogią „Martwego zła” i paradoksalnie jedynie spotęgowali wrażenia z seansu, nie uderzając w wymuszone tony, a ostatnim zdaniem wyartykułowanym tuż przed napisami końcowymi, nawet wywołując mój serdeczny śmiech.

Jeśli przepadasz za konwencjonalnymi, umiarkowanie drastycznymi rąbankami o młodych ludziach na wyjeździe to „Dead Mary” powinna być idealną propozycją dla ciebie. Solidnie nakręcony, niewymagający myślenia, bazujący zarówno na nastrojowości, jak i aspektach gore horror przeznaczony dla wąskiej grupy odbiorców, odnajdujących się w popularnych w krwawym odłamie horroru motywach. Nic odkrywczego, nic zjawiskowego, ale zrealizowanego w taki sposób, że wprost nie mogłam nie cieszyć się z niemalże każdego kadru. Inna sprawa, że brakuje mi zgrabnych, wciągających rąbanek w XXI-wiecznej kinematografii, więc pewnie to w dużym stopniu przyczyniło się do rozbudzenia we mnie takiego entuzjazmu względem „Dead Mary”. To w połączeniu z innymi z subiektywnego punktu widzenia walorami owej produkcji, w moim odczuciu świadczącymi o wrodzonych zdolnościach Roberta Wilsona w kierunku tego rodzaju, niesławnych horrorów.

2 komentarze:

  1. Dobra, wyczerpująca recenzja. Fajnie, że tu trafiłam. Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Film bardzo przyjemnie się oglądało. Nie jest to wielkie dzieło, ale bardzo przyjemny horror z ciekawymi scenami.

    OdpowiedzUsuń