Edynburg, 1831 rok. Wybitny lekarz, Wolfe ‘Toddy’ MacFarlane, przygotowuje
studentów medycyny do zawodu. Jego nowym asystentem zostaje najlepszy uczeń,
Donald Fettes, który szybko odkrywa odrażający proceder z udziałem swojego
mentora. MacFarlane zleca dorożkarzowi Johnowi Gray’owi wykopywanie z cmentarzy
świeżych zwłok i transportowanie ich na uczelnię, gdyż tylko w ten sposób może
pozyskać materiał dydaktyczny dla swoich studentów. Fettes daje się jednak
przekonać MacFarlane’owi, że to wyższa konieczność, która w przyszłości może
uratować życie wielu ludziom. Sytuacja komplikuje się, gdy kontrola na
cmentarzach zostaje wzmożona. Wówczas John Gray postanawia zarabiać na życie dostarczając
MacFarlane’owi zwłoki zamordowanych przez siebie ludzi.
Robert Wise skradł moje serce „Nawiedzonym domem”, prawdziwą perłą kinematografii
grozy, godną swojego literackiego pierwowzoru, wspaniałej powieści Shirley Jackson.
„Porywacz ciał” powstał dużo wcześniej, ale już wówczas reżyser błysnął
ogromnym talentem, niejako wyprzedzając swoją epokę. Scenariusz autorstwa
Philipa MacDonalda i Vala Lewtona oparto na opowiadaniu Roberta Louisa
Stevensona pod tym samym tytułem, z odniesieniami do rzeczywistych wydarzeń –
sprawy Williama Burke’a i Williama Hare’a, którzy w 1828 roku w Edynburgu
mordowali ludzi i sprzedawali ciała doktorowi Robertowi Knoxowi, który
korzystał z nich podczas swoich wykładów z anatomii. Jak można się domyślać problematyka
horroru Wise’a zaszokowała ówczesną opinię publiczną, nienawykłą do poruszania
na ekranie takich odrażających tematów tabu. Ekspansja szokujących horrorów
miała miejsce w latach 70-tych i 80-tych XX wieku, ale już wcześniej nieliczni,
odważniejsi twórcy podejmowali się owych kontrowersyjnych wyzwań (np. „Dziwolągi”
i „Psychoza”) – bardzo rzadko, przez co można wysunąć śmiały wniosek, że Robert
Wise zasilił grono twórców wyprzedzających swoją epokę. W „Porywaczu ciał” widzowie
po raz ostatni zobaczyli na ekranie legendarnych aktorów, którzy zasłynęli niezapomnianymi
rolami w horrorach, zwłaszcza Draculi i potwora Frankensteina. Beli Lugosiemu
przypadła w udziale mała rólka (zbyt mała!) Josepha, członka personelu
problematycznej uczelni, który przypadkiem odkrywa tajemnicę Johna Gray’a.
Borisowi Karloffowi bardziej się poszczęściło, bo powierzono mu tytułową rolę, dzięki
której mógł udowodnić wszystkim niedowiarkom, że nawet bez przerażającego
makijażu potrafi wykreować naprawdę demoniczną jednostkę.
Scenariusz „Porywacza ciał” porusza ważne, uniwersalne zagadnienie natury
moralnej, przeciwstawiające sferę duchową nauce. Doktor MacFarlane (genialna kreacja
Henry’ego Daniella) wychodzi z założenia, że podtrzymywana przez władzę
tradycja pochówku w obliczu niedostatecznych materiałów niezbędnych w nauce
trudnej sztuki medycznej jest zwykłym marnotrawstwem. Studenci medycyny jego
zdaniem lepiej wykształcą się na prawdziwych zwłokach, aniżeli manekinach, dlatego
w obliczu zmniejszającej się liczby legalnie pozyskanych ciał decyduje się
zawiązać współpracę z dorożkarzem Johnem Gray’em, „hieną cmentarną”, która
wykopuje dla niego zwłoki z cmentarzy. Scenarzyści zauważalnie opowiedzieli się
po stronie duchowości i pielęgnowania tradycji, która przecież wielu krewnym
ukochanych zmarłych przynosi pociechę. Jeśli chodzi o moją własną osobę to jestem
zdecydowana wziąć udział w świadomej donacji zwłok, bo podzielam pogląd
MacFarlane’a, ale równocześnie w przeciwieństwie do niego szanuję wybór innych
ludzi. Dlatego też konsekwencje jego zmowy z Johnem Gray’em dalece mnie oburzyły,
czyli w moim przypadku Robert Wise’a osiągnął swój główny cel. Twórcy „Porywacza
ciał” najdobitniej akcentują bezduszność pierwszoplanowego duetu historią
ubogiej staruszki, której zmarł ukochany syn. Jego pies z tęsknoty za panem nie
opuszcza miejsca pochówku chłopaka, z czego kobieta jest wielce rada, gdyż nie
stać jej na stróża, który strzegłby grobu przed „hienami cmentarnymi”. Robert
Wise z przeogromnym uczuciem portretuje tragedię starowinki, zaznaczając, jaką
pociechę czerpie z możliwości odwiedzania grobu syna i w niezwykle wzruszającej
sekwencji obrazując odebranie jej miejsca, które nieco łagodziło przytłaczające
poczucie straty. Po interwencji Gray’a widzimy zalaną łzami starowinkę wynoszącą
z cmentarza zwłoki psa jej syna i łamiącym się głosem wyznającą obserwującemu
to Fettesowi, że nie oszczędzili nawet zwierzęcia. Całą swoją postawą kobieta
daje odczuć widzowi ciężar swojej straty, dając do zrozumienia, że nie zostało
jej już nic, dla czego warto by żyć. Popłakałam się, jak na to patrzyłam i zapewne
zgodnie z zamysłem scenarzystów znienawidziłam Gray’a i MacFarlane’a,
jednocześnie całkowicie opowiadając się za strzeżeniem tradycji pochówku dla
ludzi, którym jest to nieodzowne do poradzenia sobie z nieodwracalną stratą
bliskiej osoby, nawet kosztem nauki.
Żeby nieco złagodzić demoniczną stronę kalania wszelkich świętości w imię
nauki scenarzyści wtłoczyli we właściwą akcję wątek niemogącej chodzić małej
dziewczynki, rezolutnej Georginy Marsh, której matka skłania Fettesa, aby
namówił doktora MacFarlane’a do przeprowadzenia zabiegu, który może przywrócić
jej czucie w nogach. Wybitny lekarz dawno nie praktykował i zauważalnie nie
czuje się pewnie, jeśli chodzi o ten konkretny przypadek, ale w końcu ulega,
dając dowód na konieczność jak najlepszego kształcenia studentów medycyny,
którzy przecież w przyszłości dzięki temu mogą dokonać jeszcze wspanialszych
cudów. To usprawiedliwienie jego czynów nie przykrywa losów nieszczęsnej
staruszki, która straciła syna – a przynajmniej w moim odbiorze nie było w
stanie zniwelować złych stron wykradania ludzkich zwłok z cmentarzy. O
morderstwach już nie wspominając, gdyż z czasem John Gray zostaje zmuszony do
takich skrajności, w jego przypadku nie w imię nauki tylko z czystej chciwości
i z potrzeby pognębienia sławnego lekarza. W ten oto sposób i tak już napięta
relacja pomiędzy doktorem MacFarlanem i dorożkarzem jeszcze bardziej się
zagęszcza i na pierwszy plan wysuwa się warstwa psychologiczna scenariusza.
Niezwykle realistyczna scenografia, pełna zacienionych, działających na
wyobraźnię kątów przy akompaniamencie niezmiennie potęgującej dramaturgię
ścieżki dźwiękowej w dalszych partiach filmu zostaje wzbogacona o przemyślne
triki Wise’a mające na celu nieco zaniepokoić widza. Z nagła wyłaniające się z
cienia kamienne oblicze Henry’ego Daniella, bladolica twarz zanurzonego w
zbiorniku z wodą trupa, czy wreszcie niezwykle nastrojowa końcówka, obrazująca
osuwanie się w otchłań szaleństwa ze złowieszczym szeptem Gray’a w tle – to wszystko
i jeszcze więcej miało za zadanie i to z pozytywnym skutkiem, oddziaływać na
widza aurą nieustannego zagrożenia, wymuszając na nim ciągłą czujność w przeczuciu
rychłej wizualizacji niebezpieczeństwa, czy zdecydowanych form straszenia.
Znamy źródło zagrożenia, ale nie sposób przewidzieć momentu, w którym się
ujawni, a sytuację dodatkowo ubarwia wewnętrzny konflikt MacFarlane’a, który
sprawia, że tak naprawdę nie wiemy, czego się po nim spodziewać. Wszak lekarz zauważalnie
uzależnił się od Gray’a – zdaje sobie sprawę, że dorożkarz ma na niego niszczący
wpływ, ale czy to z poczucia obowiązku odwdzięczenia się za dawną przysługę,
czy z czystej trwogi zaciera ślady jego zbrodni, przyjmując zwłoki pozyskane z
aktów morderstwa. Najbardziej charakterystyczne w tym konflikcie są sekwencje
burzliwych konwersacji pomiędzy dwoma znakomitymi aktorami: Borisem Karloffem i
Henrym Daniellem, pełne takie ekspresji, rozbuchanej emocjonalności, że wprost
nie sposób „nie utonąć” w ich retoryce. Rozchwiany jest również Donald Fettes
(nieco egzaltowana kreacja Russella Wade’a), który tak samo, jak jego mentor
musi wybierać pomiędzy dobrem medycyny a poszanowaniem praw społeczeństwa i
duchowym wymiarem tradycji, ale u niego dodatkowo dochodzi do głosu zwykła
lojalność względem szanowanego wykładowcy, od którego przecież jeszcze wiele
może się nauczyć oraz pragnienie wymuszenia na nim pomocy małej Georginie, do
której zapałał wielką sympatią, podobnie zresztą, jak do jej matki. Wszystkie
te wątki Robert Wise z właściwą sobie błyskotliwością, empatią i wyczuciem
prawideł, jakimi rządzi się kino grozy oddał na ekranie w sposób wręcz
niepowtarzalny i diablo angażujący uwagę widza. Moim zdaniem twórcy popełnili
błąd jedynie w finale, niepotrzebnie rozwiązując zagadkę. Problematyka scenariusza
pozostawiała pole do dwojakiej interpretacji: szaleństwo bądź ingerencja sił
nadprzyrodzonych, ale nie uznano za konieczne pozostawić widza w niepewności,
co do właściwej natury zagrożenia. A szkoda, bo przecież kilka lat później
Robert Wise dobitnie udowodni, że czuje się znakomicie w niejednoznacznościach,
tworząc „Nawiedzony dom”.
„Porywacz ciał” to solidny horror, którego nie sposób przyjąć beznamiętnie.
Poza finałem wszystko tutaj znajduje się na swoim miejscu, każdy element jest
dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a dostarczający różnych emocji
scenariusz, opowiadający naprawdę interesującą historię z wykorzystaniem paru
utalentowanych aktorów wciąga już od pierwszego ujęcia, zmuszając do głębokich
przemyśleń i dostarczając elektryzującej rozrywki, aż do napisów końcowych.
Arcydzieło kina grozy? Moim zdaniem tak!
Zdecydowanie moje klimaty. Dzięki.
OdpowiedzUsuńIlsa