Nowojorski
psycholog, Bill Capa, rezygnuje z dalszego wykonywania zawodu po
samobójstwie jednej ze swoich pacjentek. Udaje się do Los Angeles,
gdzie zatrzymuje się u swojego przyjaciela terapeuty, Boba Moore'a,
który wzbogacił się dzięki napisaniu poczytnej książki. Zaraz
po przyjeździe Bill na prośbę kolegi uczestniczy w spotkaniu z
jedną z jego grup terapeutycznych złożoną z pięciu osób:
Clarka, borykającego się z nerwicą natręctw, nimfomanki i
kleptomanki Sondry, masochisty Caseya, niepotrafiącego poradzić
sobie ze śmiercią żony i córki Bucka i zmagającego się z
socjofobią szesnastoletniego Richiego. Nazajutrz Bob zdradza
Billowi, że ktoś mu groził, a on ma powody przypuszczać, że jego
prześladowcą jest ktoś z grupy, którą mu przedstawił. Niedługo
potem Moore zostaje zamordowany. Prowadzący śledztwo w sprawie jego
śmierci detektyw Martinez i sami członkowie grupy terapeutycznej
proszą Billa, aby ją przejął. Ten pierwszy ma nadzieję, że
psychologowi uda się wytypować mordercę. Bill daje się w końcu
przekonać. Obejmuje pieczę nad problematyczną grupą, po czym
przystępuje do bacznego przyglądania się swoim nowym pacjentom.
Dużą część wolnego czasu spędza natomiast z nowo poznaną młodą
kobietą, Rose.
Zrealizowany
za czterdzieści milionów dolarów amerykański thriller w reżyserii
Richarda Rusha, „Barwy nocy”, okazał się finansową klapą.
Zresztą nie tylko tego rodzaju porażka go spotkała - dużą liczbą
pochlebnych opinii również nie mógł się poszczycić. Miażdżąca
większość krytyków i spora część zwykłych odbiorców nie
szczędziła nieżyczliwych słów pod adresem tej produkcji,
laureatki Złotej Maliny w kategorii „najgorszy film”,
nominowanej do tejże również w wielu innych kategoriach. Co prawda
kawałek muzyczny pojawiający się w filmie został nominowany do
Złotego Globu, ale zdecydowanie dominowały „akcenty piętnujące”
niniejsze dokonanie Richarda Rusha. A ja tymczasem pytam: o co
chodzi? Skąd aż taka nienawiść do „Barw nocy”, w mojej ocenie
klimatycznego thrillera opowiadającego tak ciekawą historię?
„Barwy
nocy” to wysokobudżetowy thriller, w którym jednak nie uwidacznia
się żaden przepych, chyba że za przejaw takowego uznać obecność
znanych aktorów na planie. Główna rola przypadła w udziale, jak
zawsze znakomitemu Bruce'owi Willisowi, ale mnie osobiście
najbardziej ucieszył udział Lance'a Henriksena. Jedną z mniejszych
ról powierzono także dobrze znanemu opinii publicznej Bradowi
Dourifowi, a jedne z większych pól do popisu mieli Ruben Blades,
kreujący barwną postać nadpobudliwego detektywa Martineza i
partnerująca Willisowi Jane March. Scenariusz autorstwa Matthew
Chapmana i Billy'ego Raya koncentruje się na psychologu, Billu
Capie, który obwinia się za samobójstwo jednej z pacjentek.
Wyrzuty sumienia zmuszają go do porzucenia nowojorskiej praktyki i
wyjazdu do Los Angeles. Gdzie nie zamierza realizować się w
dotychczasowym zawodzie, ponieważ jak zdradza zaprzyjaźnionemu
terapeucie, u którego się zatrzymał, Bobowi Moore'owi, stracił
wiarę w to, co robił. Zmienia zdanie po morderstwie wspomnianego
kolegi. Przejmuje jedną z grup terapeutycznych Boba w nadziei, że
uda mu się znaleźć w tym gronie sprawcę i ze zwykłej chęci
niesienia chorym pomocy. Obawia się, że może im zaszkodzić, ale
sami pacjenci przekonują go, że jest najodpowiedniejszą osobą do
prowadzenia ich grupy. Pierwsze zabójstwo pojawiające się w
„Barwach nocy” i trzymająca w napięciu sekwencja je
poprzedzająca spokojnie mogłyby być wykorzystane w jakimś
slasherze. Pojawienie się za drzwiami tajemniczego oprawcy, z
gardła którego wydobywa się upiorny śmiech, raptowny skok na
ofiarę, który zmusił mnie do lekkiego uniesienia się z fotela i
finalizujący całość widok zakrwawionych zwłok mężczyzny, a
wszystko to podane w odpowiednio mrocznej oprawie, przed laty podczas
pierwszego seansu „Barw nocy” kazały mi sądzić, że będę
miała do czynienia z thrillerem obfitującym w trzymające w
napięciu sceny mordów, osiągającym taki poziom drastyczności,
jakim uraczyło mnie większość obejrzanych przeze mnie slasherów.
Ale na drugi atak mordercy przyszło mi długo czekać – zamiast
skupić się na zbrodniczej działalności tajemniczego mordercy,
zamiast zaoferować mi spodziewany proces eliminacji członków grupy
terapeutycznej obecnie prowadzonej przez Billa Capę, scenarzyści
woleli pochylić się nad jego amatorskim śledztwem, romansem z nowo
poznaną młodą kobietą, Rose, i próbami niesienia pomocy nowym
pacjentom. W tym pierwszym zajęciu głównego bohatera wspiera
detektyw prowadzący sprawę morderstwa jego przyjaciela, Martinez,
który zachowuje się tak jakby coś brał. Jego hałaśliwy sposób
bycia, zmienne nastroje i zabawne odzywki, którymi często raczy
swoich słuchaczy znacznie uprzyjemniają seans. Akcenty
humorystyczne przebijające z tej barwnej sylwetki w najmniejszym
nawet stopniu nie przykrywają aury niebezpieczeństwa spowijającej
właściwie wszystkie postacie, nie obniżają mrocznego wydźwięku
„Barw nocy”. Ale niestety nie mogę tego samego powiedzieć o
płaszczyźnie romantycznej. Docenione przez magazyn „Maxim”
sceny erotyczne z udziałem Bruce'a Willisa i Jane March niemalże
odrzucały mnie od ekranu i bynajmniej nie za sprawą sfery wizualnej
tylko dźwiękowej. Skomponowana przez Dominica Frontiere'a muzyka
przez większość czasu nie wzbudzała we mnie absolutnie żadnych
emocji – nie zwracałam na nią uwagi, za wyjątkiem scen seksu,
które za jej sprawą jawiły się niczym kawałki wprost wyjęte z
jakiejś telenoweli opowiadającej historię przesłodzonego do
granic możliwości, płomiennego romansu mężczyzny i kobiety.
Poetyckie monologi, którymi Bill niemalże za każdym razem wita
swoją kochankę to kolejna składowa tego irytująco sportretowanego
wątku, doprawiona taką warstwą cukru, że autentycznie mnie
zemdliło – podejrzewam, że gdyby kazano mi słuchać tego dłużej
pod moimi nogami pojawiłaby się kałuża wymiocin...
Ale
„Barwy nocy” to nie tylko zapis romansu mężczyzny z młodszą
od niego mieszkanką Los Angeles. A nawet nie przede wszystkim,
ponieważ scenarzyści zdecydowanie więcej miejsca poświęcają
pozostałym, nieporównanie lepiej poprowadzonym wątkom silnie
osadzonym w konwencji dreszczowca. Moim zdaniem najlepszym,
najbardziej intrygującym pomysłem scenarzystów była grupa
terapeutyczna. Zawężenie listy podejrzanych do grona złożonego z
pięciu pacjentów Boba Moore'a, raz w tygodniu spotykających się
na terapii grupowej. Każdy z nich boryka się z innym problemem,
portret osobowości każdego z nich przyciąga uwagę i każdy wydaje
się stanowić idealny materiał na filmowego mordercę - wybór
scenarzystów może paść na absolutnie każdego nowego pacjenta
Billa Capy, nikt nie wydaje się tak mało prawdopodobny, żeby można
było szybko wykluczyć go z grona podejrzanych. To znaczy ja nie
potrafiłam tego uczynić podczas pierwszej projekcji „Barw nocy”,
ale niewykluczone, że gdybym po raz pierwszy sięgnęła po niego
teraz to zdołałabym przewidzieć przynajmniej niektóre, te co
bardziej pomysłowe, elementy składające się na unaoczniony zwrot
akcji. Oglądając ten film ponowie, z pozycji osoby już oświeconej,
miałam wrażenie, że szczegóły naprowadzające widzów na, może
nie całościowe, ale na pewno częściowe rozwiązanie zagadki aż
nazbyt rzucają się oczy. UWAGA SPOILER Wybór aktorki z tak
charakterystycznymi jedynkami (zębami) moim zdaniem był wielce
ryzykowny KONIEC SPOILERA. Przy zasadności tego osądu nie
będę się jednak upierać, całkiem bowiem możliwe, że wspomniany
detal za drugim podejściem odznaczał się tak wyraźnie, bo
wiedziałam już, czemu powinnam się dokładnie przyjrzeć. Zanim
jednak scenarzyści przystąpią do odkrywania tajników całej
intrygi, zanim zaserwują nam może i nieodznaczające się
porażającą innowacyjnością, ale moim zdaniem dobrze przemyślane
i odpowiednio posklejane elementy składające się na dla niektórych
pewnie mocno zdumiewające rozwiązanie zagadki kryminalnej,
przeprowadzą widzów przez nieoszpecone niepotrzebnym efekciarstwem,
w zdecydowanej większości klimatyczne przeżycia Billa Capy w Los
Angeles. Najczęściej urozmaicane wstawkami z życia paru jego
aktualnych pacjentów. Miłośnicy dynamicznych thrillerów pełnych
wymyślnych efektów specjalnych zapewne będą rozczarowani
podejściem Richarda Rusha – powolnym rozwojem akcji (film trwa
trochę ponad dwie godziny), znacznym ograniczeniem liczby trupów i
trzymających w napięciu manifestacji tajemniczego oprawcy na rzecz
nieśpiesznej eksploracji płaszczyzny psychologicznej i kryminalnej
– przy czym, ten drugi aspekt dotyczy głównie rozwoju śledztwa
detektywa Martineza, w które zostaje zaangażowany psycholog Bill
Capa tj. mozolnego podążaniu głównie przez tego drugiego za
paroma tropami, na które natrafia. Za wyjątkiem ustępów
romantycznych i erotycznych film spowija frapująca aura złowrogiej
tajemnicy, która zapewne nie wywierałaby takiego wrażenia, gdyby
nie ciemne, a nawet lekko przybrudzone kadry i ciężar, jaki twórcy
„Barw nocy” położyli na grupę terapeutyczną, nad którą
pieczę dosyć szybko objął bohater pierwszoplanowy. Jeśli szybko
nie zdoła się znaleźć odpowiedzi na najważniejsze pytania
postawione w scenariuszu to właściwie nie sposób nie reagować na
to grono złożone z pięciu borykających się z problemami
psychicznymi osobników z ogromną nieufnością. Właściwie to
łatwo poczuć się ogłoszonym pokaźnym ładunkiem złowieszczości
bijącym z tej grupy, dać się zelektryzować atmosferze
przyczajonego zagrożenia, bo twórcy wprost przesycają nią
dosłownie każde ich spotkanie. Ale na tym nie kończy się proces
tworzenia klimatu tajemniczości, bo z równie dużą siłą rzeczony
pierwiastek unaocznia się również w scenach z prywatnego życia
Billa Capy, zwłaszcza po pokazaniu widzom fragmentu z życia jednej
z jego pacjentek. Wówczas trybiki w głowie oglądającego
prawdopodobnie zaczną kręcić się z niewyobrażalną prędkością,
zmuszając go do jeszcze większego główkowania niż chwilę
wcześniej. Pod warunkiem oczywiście, że do tego czasu nie uda mu
się co nieco przewidzieć.
„Barwy
nocy” Richarda Rusha to thriller, na którym doprawdy niewielu
amerykańskich krytyków litościwie postanowiło pozostawić chociaż
jedną suchą nitkę. To laureat Złotej Maliny, który nie może się
pochwalić dużą liczbą fanów również wśród zwykłych
odbiorców. A teraz, po
przekazaniu tych informacji, pragnę zarekomendować ten obraz
każdemu miłośnikowi klimatycznych dreszczowców, w których
najważniejsza jest fabuła i bohaterowie, nie zaś widowiskowe
efekty specjalne i pędząca na łeb na szyję akcja, w której
brakuje należycie zarysowanych wątków. Nie wiem, czy film będzie
w stanie zaskoczyć wielu długoletnich wielbicieli gatunku, ale
myślę, że przynajmniej ci z nich, którzy zasilają zarysowaną
przed chwilą grupę odbiorców będą śledzić tę historię z
sukcesywnie narastającym napięciem i całkiem dużym
zainteresowaniem.
Nigdy nie słyszałam jeszcze o tym filmie, a całkiem podoba mi się jego fabuła, więc myślę, że w wolnej chwili obejrzę.
OdpowiedzUsuńUwielbiam ten film. To takie trochę babskie porno :D. Czuć ten klimat.
OdpowiedzUsuń