piątek, 14 lipca 2017

„Barwy nocy” (1994)

Nowojorski psycholog, Bill Capa, rezygnuje z dalszego wykonywania zawodu po samobójstwie jednej ze swoich pacjentek. Udaje się do Los Angeles, gdzie zatrzymuje się u swojego przyjaciela terapeuty, Boba Moore'a, który wzbogacił się dzięki napisaniu poczytnej książki. Zaraz po przyjeździe Bill na prośbę kolegi uczestniczy w spotkaniu z jedną z jego grup terapeutycznych złożoną z pięciu osób: Clarka, borykającego się z nerwicą natręctw, nimfomanki i kleptomanki Sondry, masochisty Caseya, niepotrafiącego poradzić sobie ze śmiercią żony i córki Bucka i zmagającego się z socjofobią szesnastoletniego Richiego. Nazajutrz Bob zdradza Billowi, że ktoś mu groził, a on ma powody przypuszczać, że jego prześladowcą jest ktoś z grupy, którą mu przedstawił. Niedługo potem Moore zostaje zamordowany. Prowadzący śledztwo w sprawie jego śmierci detektyw Martinez i sami członkowie grupy terapeutycznej proszą Billa, aby ją przejął. Ten pierwszy ma nadzieję, że psychologowi uda się wytypować mordercę. Bill daje się w końcu przekonać. Obejmuje pieczę nad problematyczną grupą, po czym przystępuje do bacznego przyglądania się swoim nowym pacjentom. Dużą część wolnego czasu spędza natomiast z nowo poznaną młodą kobietą, Rose.

Zrealizowany za czterdzieści milionów dolarów amerykański thriller w reżyserii Richarda Rusha, „Barwy nocy”, okazał się finansową klapą. Zresztą nie tylko tego rodzaju porażka go spotkała - dużą liczbą pochlebnych opinii również nie mógł się poszczycić. Miażdżąca większość krytyków i spora część zwykłych odbiorców nie szczędziła nieżyczliwych słów pod adresem tej produkcji, laureatki Złotej Maliny w kategorii „najgorszy film”, nominowanej do tejże również w wielu innych kategoriach. Co prawda kawałek muzyczny pojawiający się w filmie został nominowany do Złotego Globu, ale zdecydowanie dominowały „akcenty piętnujące” niniejsze dokonanie Richarda Rusha. A ja tymczasem pytam: o co chodzi? Skąd aż taka nienawiść do „Barw nocy”, w mojej ocenie klimatycznego thrillera opowiadającego tak ciekawą historię?

„Barwy nocy” to wysokobudżetowy thriller, w którym jednak nie uwidacznia się żaden przepych, chyba że za przejaw takowego uznać obecność znanych aktorów na planie. Główna rola przypadła w udziale, jak zawsze znakomitemu Bruce'owi Willisowi, ale mnie osobiście najbardziej ucieszył udział Lance'a Henriksena. Jedną z mniejszych ról powierzono także dobrze znanemu opinii publicznej Bradowi Dourifowi, a jedne z większych pól do popisu mieli Ruben Blades, kreujący barwną postać nadpobudliwego detektywa Martineza i partnerująca Willisowi Jane March. Scenariusz autorstwa Matthew Chapmana i Billy'ego Raya koncentruje się na psychologu, Billu Capie, który obwinia się za samobójstwo jednej z pacjentek. Wyrzuty sumienia zmuszają go do porzucenia nowojorskiej praktyki i wyjazdu do Los Angeles. Gdzie nie zamierza realizować się w dotychczasowym zawodzie, ponieważ jak zdradza zaprzyjaźnionemu terapeucie, u którego się zatrzymał, Bobowi Moore'owi, stracił wiarę w to, co robił. Zmienia zdanie po morderstwie wspomnianego kolegi. Przejmuje jedną z grup terapeutycznych Boba w nadziei, że uda mu się znaleźć w tym gronie sprawcę i ze zwykłej chęci niesienia chorym pomocy. Obawia się, że może im zaszkodzić, ale sami pacjenci przekonują go, że jest najodpowiedniejszą osobą do prowadzenia ich grupy. Pierwsze zabójstwo pojawiające się w „Barwach nocy” i trzymająca w napięciu sekwencja je poprzedzająca spokojnie mogłyby być wykorzystane w jakimś slasherze. Pojawienie się za drzwiami tajemniczego oprawcy, z gardła którego wydobywa się upiorny śmiech, raptowny skok na ofiarę, który zmusił mnie do lekkiego uniesienia się z fotela i finalizujący całość widok zakrwawionych zwłok mężczyzny, a wszystko to podane w odpowiednio mrocznej oprawie, przed laty podczas pierwszego seansu „Barw nocy” kazały mi sądzić, że będę miała do czynienia z thrillerem obfitującym w trzymające w napięciu sceny mordów, osiągającym taki poziom drastyczności, jakim uraczyło mnie większość obejrzanych przeze mnie slasherów. Ale na drugi atak mordercy przyszło mi długo czekać – zamiast skupić się na zbrodniczej działalności tajemniczego mordercy, zamiast zaoferować mi spodziewany proces eliminacji członków grupy terapeutycznej obecnie prowadzonej przez Billa Capę, scenarzyści woleli pochylić się nad jego amatorskim śledztwem, romansem z nowo poznaną młodą kobietą, Rose, i próbami niesienia pomocy nowym pacjentom. W tym pierwszym zajęciu głównego bohatera wspiera detektyw prowadzący sprawę morderstwa jego przyjaciela, Martinez, który zachowuje się tak jakby coś brał. Jego hałaśliwy sposób bycia, zmienne nastroje i zabawne odzywki, którymi często raczy swoich słuchaczy znacznie uprzyjemniają seans. Akcenty humorystyczne przebijające z tej barwnej sylwetki w najmniejszym nawet stopniu nie przykrywają aury niebezpieczeństwa spowijającej właściwie wszystkie postacie, nie obniżają mrocznego wydźwięku „Barw nocy”. Ale niestety nie mogę tego samego powiedzieć o płaszczyźnie romantycznej. Docenione przez magazyn „Maxim” sceny erotyczne z udziałem Bruce'a Willisa i Jane March niemalże odrzucały mnie od ekranu i bynajmniej nie za sprawą sfery wizualnej tylko dźwiękowej. Skomponowana przez Dominica Frontiere'a muzyka przez większość czasu nie wzbudzała we mnie absolutnie żadnych emocji – nie zwracałam na nią uwagi, za wyjątkiem scen seksu, które za jej sprawą jawiły się niczym kawałki wprost wyjęte z jakiejś telenoweli opowiadającej historię przesłodzonego do granic możliwości, płomiennego romansu mężczyzny i kobiety. Poetyckie monologi, którymi Bill niemalże za każdym razem wita swoją kochankę to kolejna składowa tego irytująco sportretowanego wątku, doprawiona taką warstwą cukru, że autentycznie mnie zemdliło – podejrzewam, że gdyby kazano mi słuchać tego dłużej pod moimi nogami pojawiłaby się kałuża wymiocin...

Ale „Barwy nocy” to nie tylko zapis romansu mężczyzny z młodszą od niego mieszkanką Los Angeles. A nawet nie przede wszystkim, ponieważ scenarzyści zdecydowanie więcej miejsca poświęcają pozostałym, nieporównanie lepiej poprowadzonym wątkom silnie osadzonym w konwencji dreszczowca. Moim zdaniem najlepszym, najbardziej intrygującym pomysłem scenarzystów była grupa terapeutyczna. Zawężenie listy podejrzanych do grona złożonego z pięciu pacjentów Boba Moore'a, raz w tygodniu spotykających się na terapii grupowej. Każdy z nich boryka się z innym problemem, portret osobowości każdego z nich przyciąga uwagę i każdy wydaje się stanowić idealny materiał na filmowego mordercę - wybór scenarzystów może paść na absolutnie każdego nowego pacjenta Billa Capy, nikt nie wydaje się tak mało prawdopodobny, żeby można było szybko wykluczyć go z grona podejrzanych. To znaczy ja nie potrafiłam tego uczynić podczas pierwszej projekcji „Barw nocy”, ale niewykluczone, że gdybym po raz pierwszy sięgnęła po niego teraz to zdołałabym przewidzieć przynajmniej niektóre, te co bardziej pomysłowe, elementy składające się na unaoczniony zwrot akcji. Oglądając ten film ponowie, z pozycji osoby już oświeconej, miałam wrażenie, że szczegóły naprowadzające widzów na, może nie całościowe, ale na pewno częściowe rozwiązanie zagadki aż nazbyt rzucają się oczy. UWAGA SPOILER Wybór aktorki z tak charakterystycznymi jedynkami (zębami) moim zdaniem był wielce ryzykowny KONIEC SPOILERA. Przy zasadności tego osądu nie będę się jednak upierać, całkiem bowiem możliwe, że wspomniany detal za drugim podejściem odznaczał się tak wyraźnie, bo wiedziałam już, czemu powinnam się dokładnie przyjrzeć. Zanim jednak scenarzyści przystąpią do odkrywania tajników całej intrygi, zanim zaserwują nam może i nieodznaczające się porażającą innowacyjnością, ale moim zdaniem dobrze przemyślane i odpowiednio posklejane elementy składające się na dla niektórych pewnie mocno zdumiewające rozwiązanie zagadki kryminalnej, przeprowadzą widzów przez nieoszpecone niepotrzebnym efekciarstwem, w zdecydowanej większości klimatyczne przeżycia Billa Capy w Los Angeles. Najczęściej urozmaicane wstawkami z życia paru jego aktualnych pacjentów. Miłośnicy dynamicznych thrillerów pełnych wymyślnych efektów specjalnych zapewne będą rozczarowani podejściem Richarda Rusha – powolnym rozwojem akcji (film trwa trochę ponad dwie godziny), znacznym ograniczeniem liczby trupów i trzymających w napięciu manifestacji tajemniczego oprawcy na rzecz nieśpiesznej eksploracji płaszczyzny psychologicznej i kryminalnej – przy czym, ten drugi aspekt dotyczy głównie rozwoju śledztwa detektywa Martineza, w które zostaje zaangażowany psycholog Bill Capa tj. mozolnego podążaniu głównie przez tego drugiego za paroma tropami, na które natrafia. Za wyjątkiem ustępów romantycznych i erotycznych film spowija frapująca aura złowrogiej tajemnicy, która zapewne nie wywierałaby takiego wrażenia, gdyby nie ciemne, a nawet lekko przybrudzone kadry i ciężar, jaki twórcy „Barw nocy” położyli na grupę terapeutyczną, nad którą pieczę dosyć szybko objął bohater pierwszoplanowy. Jeśli szybko nie zdoła się znaleźć odpowiedzi na najważniejsze pytania postawione w scenariuszu to właściwie nie sposób nie reagować na to grono złożone z pięciu borykających się z problemami psychicznymi osobników z ogromną nieufnością. Właściwie to łatwo poczuć się ogłoszonym pokaźnym ładunkiem złowieszczości bijącym z tej grupy, dać się zelektryzować atmosferze przyczajonego zagrożenia, bo twórcy wprost przesycają nią dosłownie każde ich spotkanie. Ale na tym nie kończy się proces tworzenia klimatu tajemniczości, bo z równie dużą siłą rzeczony pierwiastek unaocznia się również w scenach z prywatnego życia Billa Capy, zwłaszcza po pokazaniu widzom fragmentu z życia jednej z jego pacjentek. Wówczas trybiki w głowie oglądającego prawdopodobnie zaczną kręcić się z niewyobrażalną prędkością, zmuszając go do jeszcze większego główkowania niż chwilę wcześniej. Pod warunkiem oczywiście, że do tego czasu nie uda mu się co nieco przewidzieć.

„Barwy nocy” Richarda Rusha to thriller, na którym doprawdy niewielu amerykańskich krytyków litościwie postanowiło pozostawić chociaż jedną suchą nitkę. To laureat Złotej Maliny, który nie może się pochwalić dużą liczbą fanów również wśród zwykłych odbiorców. A teraz, po przekazaniu tych informacji, pragnę zarekomendować ten obraz każdemu miłośnikowi klimatycznych dreszczowców, w których najważniejsza jest fabuła i bohaterowie, nie zaś widowiskowe efekty specjalne i pędząca na łeb na szyję akcja, w której brakuje należycie zarysowanych wątków. Nie wiem, czy film będzie w stanie zaskoczyć wielu długoletnich wielbicieli gatunku, ale myślę, że przynajmniej ci z nich, którzy zasilają zarysowaną przed chwilą grupę odbiorców będą śledzić tę historię z sukcesywnie narastającym napięciem i całkiem dużym zainteresowaniem.

2 komentarze:

  1. Nigdy nie słyszałam jeszcze o tym filmie, a całkiem podoba mi się jego fabuła, więc myślę, że w wolnej chwili obejrzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam ten film. To takie trochę babskie porno :D. Czuć ten klimat.

    OdpowiedzUsuń