środa, 26 lipca 2017

„Śmierć w miękkim futerku” (1988)

Z laboratorium genetycznego ucieka kot doświadczalny kryjący w swoim wnętrzu agresywnego mutanta. Zwierzę trafia w ręce młodej kobiety, która wraz ze swoją przyjaciółką została zaproszona przez majętnego Waltera Graham na jego jacht, który zmierza na Karaiby. Oprócz znalezionego na przystani kota dziewczęta zabierają ze sobą trzech nowo poznanych chłopców. Szemrane interesy zmuszają Grahama do pośpiesznego opuszczenia miasta, nie może jednak pozbyć się młodych pasażerów przez wzgląd na niewystarczającą ilość czasu na skompletowanie zaufanej załogi. Początkowo podróż przebiega gładko, ale wkrótce z pokładu znika jeden z pracowników Waltera. Przekonany, że zamroczony alkoholem mężczyzna upił się i wypadł za burtę Graham wraz ze swoją „prawą ręką” Mikiem Harvey'em ukrywają ten fakt przed panią kapitan, Rachel. Mężczyźni wiedzą, że kobieta natychmiast wszczęłaby poszukiwania, a ze względu na służby, które ich ścigają nie mogą pozwolić sobie przestój. Z czasem zostają jednak do niego zmuszeni, bo silnik jachtu ulega uszkodzeniu. Ale postój na pełnym morzu to nie ich jedyny kłopot. Na domiar złego muszą mierzyć się z kotem ukrywającym w swoim ciele potwora, którego nawet jedno ugryzienie skutkuje bolesną śmiercią.

Greydon Clark to amerykański reżyser i scenarzysta, który rozpoczął swoją karierę w pierwszej połowie lat 70-tych XX wieku i trwała ona do końcówki lat 90-tych. Spektakularna nie była – Clark upodobał sobie (bądź został skazany) na niskobudżetowe kino, również z gatunku horroru. Nakręcił między innymi takie mniej znane produkcje, jak „Satan's Cheerleaders”, „Without Warning”, „Out of Sight, Out of Mind”, „Makabryczny taniec” i właśnie „Uninvited”, w Polsce rozpowszechniony pod intrygującym tytułem „Śmierć w miękkim futerku”. Ten ostatni wpisuje się w poczet kina grozy klasy B. Jego scenariusz Greydon Clark napisał sam, a jedną z ról powierzył nieżyjącemu już George'owi Kennedy'emu.

Nie mogę powiedzieć, że takie kuriozum jak kot, w którego ciele zagnieździł się mutant wprawiło mnie w osłupienie, bo widziałam już na ekranie dużo większe dziwactwa. Pomysłowości Greydonowi Clarkowi odmówić jednak nie można – zamiast iść na łatwiznę i obsadzić w roli czarnego charakteru jakiegoś aktora, którego oblicze przesłaniałaby fantazyjna maska, scenarzysta postawił na słodkiego kocura, będącego nosicielem agresywnej szkarady, której ugryzienie skutkuje skażeniem krwi ofiary. Gdy dany nieszczęśnik zostaje już w ten oto sposób skaleczony jego skóra w paru miejscach zaczyna się wybrzuszać – na jego ciele powstają pulsujące gule, a niektóre z nich na naszych oczach pękają zalewając ofiarę gęstą posoką. Twórcy „Śmierci w miękkim futerku” nie oszczędzają widzom tych umiarkowanie makabrycznych widoków. Pozwalają im dobrze przyjrzeć się praktycznym efektom specjalnym, nie należy jednak sądzić, że omawiany twór przekracza granice dobrego smaku. Nie radzę spodziewać się mocno krwawego obrazu, co chwilę wywołującego odruchy wymiotne, bo poziom brutalności aż tak wysoki nie jest. Innymi słowy, filmowcy nie pozostawili wiele wyobraźni widza, ale też nie zalali planu hektolitrami sztucznej posoki i nie porywali się na bardzo długie sekwencje okaleczania ciał protagonistów. Pokazali jednak na tyle dużo, abym nie wyrobiła w sobie przekonania, że poruszano się po linii najmniejszego oporu. A wręcz przeciwnie: doszłam do wniosku, że twórcy „Śmierci w miękkim futerku” (uwielbiam ten tytuł) w tym aspekcie nie pozwolili, aby niski budżet stanowił poważną przeszkodę – niedostatki finansowe nie wymusiły ograniczenia makabry do absolutnego minimum. W omawianej produkcji Graydona Clarka znajdziemy motywy, które można przypisać do kilku różnych konwencji kina grozy, zmiksowane w taki sposób, żeby nie mieć wrażenia niekompatybilności. Laboratorium genetyczne poddające zwierzęta dziwacznym eksperymentom, z którego w prologu ucieka kot doświadczalny jest wątkiem nawiązującym do tradycji horroru science fiction. Wspomniany zbiegły zwierzak, a ściślej mutant gnieżdżący się w jego ciele to z kolei ukłon w stronę monster movie – miejscami kiczowato się prezentujący, ale jest to tego rodzaju kicz, który wprost chwyta mnie za serce, nie zaś irytująco tandetny pokaz CGI, których mnóstwo we współczesnych horrorach. Stworek co jakiś czas wyłaniający się z pyszczka swojego nosiciela do najszkaradniejszych nie należy - z pewnością nikogo nie przerazi, ani nie zniesmaczy, ale został pomyślany i wykonany tak, że nie miałam poczucia rażenia mojego wzorku niestrawną tandetą. Nadmienione już skutki ugryzienia przez owe monstrum utrzymano natomiast w stylistyce body horroru, która to moim zdaniem stanowi największą siłę płaszczyzny gore. Scenka ze skórą wybrzuszającą się na szyi kobiety, która chwilę potem pęka zalewając jej ciało krwią, ale też widok tychże wypukleń u mężczyzny chwilę przedtem poważnie okaleczonego przez nieustępliwego potworka w mojej ocenie wypadają najlepiej. I bynajmniej nie dlatego, że mogą pochwalić się najbardziej realistycznym wykonaniem, bo inne eliminacje bohaterów również nie porażają sztucznością tylko z powodu swojego najbardziej widowiskowego charakteru. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby co poniektórzy oddali tutaj palmę pierwszeństwa sekwencji zdzierania skóry z kostki mężczyzny, bo i ta cechuje się sporą pomysłowością. Większą niż poparzenie parą twarzy chłopaka, która jako swego rodzaju krwisty ochłap mięsa wkrótce wypełni ekran albo odgryzienie palców u rąk przez szkaradne stworzenie żerujące na jachcie.

Gdybym potrafiła rozpatrywać tego typu kino grozy jedynie pod kątem obmyślenia i wykonania scen okaleczania i eliminacji protagonistów to czułabym nieporównanie większą satysfakcję podczas projekcji „Śmierci w miękkim futerku”. Bo niektóre z pozostałych elementów znacznie zaniżają poziom tego obrazu. Lwią część akcji osadzono na pełnym morzu, gdzie utknął luksusowy jacht należący do bogatego impertynenta, Waltera Grahama, u boku którego tkwi Mike Harvey (wykreowany przez George'a Kennedy'ego) gotowy unieszkodliwić każdego, kto spróbuje skrzywdzić jego aroganckiego szefa. Pomysł zacny, bo obiecujący przytłaczającą atmosferę wyalienowania, pozostawania w pułapce bez wyjścia w towarzystwie morderczego stworzenia. Szkoda tylko, że twórcy nie starali się podkręcić emocji należycie mrocznymi, przybrudzonymi zdjęciami osnutymi mrożącą krew w żyłach ścieżką dźwiękową, bo wyblakłe kolory i doprawdy irytujące tony muzyczne nie zawsze dobrze zsynchronizowane z obrazem nie wywołują efektu przytłoczenia. Inny słowy atmosfera została za bardzo ugrzeczniona, przez co wspomniane poczucie zagubienia i zagrożenia nie było tak silne, jakbym tego chciała. Drugą równie istotną bolączką „Śmierci w miękkim futerku” jest podejście scenarzysty do niektórych bohaterów. Zarówno postać, jak i aktorska kreacja (Toni Hudson) Rachel, kapitan jachtu, który niegdyś należał do niej oraz rys psychologiczny obecnego właściciela tego obiektu, Waltera Grahama, nieprzyjemnego typka przekonanego o własnej wyjątkowości znacznie uprzyjemniły mi seans. Interakcje w jakie wchodzi ta skonfliktowana dwójka bohaterów filmu wprost deklasuje wszystkie pozostałe relacje na pokładzie. Szkoda tylko, że scen z udziałem młodych gości Waltera jest więcej, bo owe postacie przedstawiono z taką beznamiętnością, z takim deficytem uwagi, że poziom mojego zaangażowania w tę historię nieodmiennie drastycznie spadał, ilekroć się przy nich zatrzymywano (z wyłączeniem sekwencji śmierci). Ponadto dobrze by było, gdyby twórcy potrafili wykrzesać więcej napięcia ze scenek poprzedzających ataki mutanta, bo choć do niektórych z nich podeszli z należytą powolnością, bez denerwującego dynamizmu, to niestety ani razu nie zdołali poprowadzić kamery w sposób zmuszający mnie do zaciskania pięści w oczekiwaniu na rychłe uderzenie. Sam epilog natomiast przypadł mi do gustu, przy czym mająca miejsce chwilę wcześniej finalizacja tego feralnego rejsu niepotrzebnie została nacechowana takim komizmem – z gruntu tych bardziej żałosnych niźli śmiesznych.

„Śmierć w miękkim futerku” to B-klasowiec, którego nie potrafię poddać jednoznacznej ocenie. Znalazłam w nim więcej minusów niż plusów, ale obmyślenie i wykonanie umiarkowanie krwawych scen oraz czarnego charakteru, wybór miejsca akcji i ciekawa interakcja dwóch interesujących postaci uprzyjemniały mi seans na tyle, żebym nie musiała walczyć z przemożnym pragnieniem przerwania projekcji. Jakichś niezapomnianych wrażeń to ten film na pewno mi nie dostarczył, ale też nie przyniósł mi takich mąk, żebym chciała zniechęcać do seansu długoletnich wielbicieli B-klasowych rąbanek. Zachwyceni może nie będą, ale myślę, że „Śmierć w miękkim futerku” ma szansę dostarczyć co poniektórym z nich jako takiej rozrywki. A to już coś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz