Z
laboratorium genetycznego ucieka kot doświadczalny kryjący w swoim
wnętrzu agresywnego mutanta. Zwierzę trafia w ręce młodej
kobiety, która wraz ze swoją przyjaciółką została zaproszona
przez majętnego Waltera Graham na jego jacht, który zmierza na
Karaiby. Oprócz znalezionego na przystani kota dziewczęta zabierają
ze sobą trzech nowo poznanych chłopców. Szemrane interesy zmuszają
Grahama do pośpiesznego opuszczenia miasta, nie może jednak pozbyć
się młodych pasażerów przez wzgląd na niewystarczającą ilość
czasu na skompletowanie zaufanej załogi. Początkowo podróż
przebiega gładko, ale wkrótce z pokładu znika jeden z pracowników
Waltera. Przekonany, że zamroczony alkoholem mężczyzna upił się
i wypadł za burtę Graham wraz ze swoją „prawą ręką” Mikiem
Harvey'em ukrywają ten fakt przed panią kapitan, Rachel. Mężczyźni
wiedzą, że kobieta natychmiast wszczęłaby poszukiwania, a ze
względu na służby, które ich ścigają nie mogą pozwolić sobie
przestój. Z czasem zostają jednak do niego zmuszeni, bo silnik
jachtu ulega uszkodzeniu. Ale postój na pełnym morzu to nie ich
jedyny kłopot. Na domiar złego muszą mierzyć się z kotem
ukrywającym w swoim ciele potwora, którego nawet jedno ugryzienie
skutkuje bolesną śmiercią.
Greydon
Clark to amerykański reżyser i scenarzysta, który rozpoczął
swoją karierę w pierwszej połowie lat 70-tych XX wieku i trwała
ona do końcówki lat 90-tych. Spektakularna nie była – Clark
upodobał sobie (bądź został skazany) na niskobudżetowe kino,
również z gatunku horroru. Nakręcił między innymi takie mniej
znane produkcje, jak „Satan's Cheerleaders”, „Without Warning”,
„Out of Sight, Out of Mind”, „Makabryczny taniec” i właśnie
„Uninvited”, w Polsce rozpowszechniony pod intrygującym tytułem
„Śmierć w miękkim futerku”. Ten ostatni wpisuje się w poczet
kina grozy klasy B. Jego scenariusz Greydon Clark napisał sam, a
jedną z ról powierzył nieżyjącemu już George'owi Kennedy'emu.
Nie
mogę powiedzieć, że takie kuriozum jak kot, w którego ciele
zagnieździł się mutant wprawiło mnie w osłupienie, bo widziałam
już na ekranie dużo większe dziwactwa. Pomysłowości Greydonowi
Clarkowi odmówić jednak nie można – zamiast iść na łatwiznę
i obsadzić w roli czarnego charakteru jakiegoś aktora, którego
oblicze przesłaniałaby fantazyjna maska, scenarzysta postawił na
słodkiego kocura, będącego nosicielem agresywnej szkarady, której
ugryzienie skutkuje skażeniem krwi ofiary. Gdy dany nieszczęśnik
zostaje już w ten oto sposób skaleczony jego skóra w paru
miejscach zaczyna się wybrzuszać – na jego ciele powstają
pulsujące gule, a niektóre z nich na naszych oczach pękają
zalewając ofiarę gęstą posoką. Twórcy „Śmierci w miękkim
futerku” nie oszczędzają widzom tych umiarkowanie makabrycznych
widoków. Pozwalają im dobrze przyjrzeć się praktycznym efektom
specjalnym, nie należy jednak sądzić, że omawiany twór
przekracza granice dobrego smaku. Nie radzę spodziewać się mocno
krwawego obrazu, co chwilę wywołującego odruchy wymiotne, bo
poziom brutalności aż tak wysoki nie jest. Innymi słowy, filmowcy
nie pozostawili wiele wyobraźni widza, ale też nie zalali planu
hektolitrami sztucznej posoki i nie porywali się na bardzo długie
sekwencje okaleczania ciał protagonistów. Pokazali jednak na tyle
dużo, abym nie wyrobiła w sobie przekonania, że poruszano się po
linii najmniejszego oporu. A wręcz przeciwnie: doszłam do wniosku,
że twórcy „Śmierci w miękkim futerku” (uwielbiam ten tytuł)
w tym aspekcie nie pozwolili, aby niski budżet stanowił poważną
przeszkodę – niedostatki finansowe nie wymusiły ograniczenia
makabry do absolutnego minimum. W omawianej produkcji Graydona Clarka
znajdziemy motywy, które można przypisać do kilku różnych
konwencji kina grozy, zmiksowane w taki sposób, żeby nie mieć
wrażenia niekompatybilności. Laboratorium genetyczne poddające
zwierzęta dziwacznym eksperymentom, z którego w prologu ucieka kot
doświadczalny jest wątkiem nawiązującym do tradycji horroru
science fiction. Wspomniany zbiegły zwierzak, a ściślej mutant
gnieżdżący się w jego ciele to z kolei ukłon w stronę monster
movie – miejscami kiczowato się prezentujący, ale jest to
tego rodzaju kicz, który wprost chwyta mnie za serce, nie zaś
irytująco tandetny pokaz CGI, których mnóstwo we współczesnych
horrorach. Stworek co jakiś czas wyłaniający się z pyszczka
swojego nosiciela do najszkaradniejszych nie należy - z pewnością
nikogo nie przerazi, ani nie zniesmaczy, ale został pomyślany i
wykonany tak, że nie miałam poczucia rażenia mojego wzorku
niestrawną tandetą. Nadmienione już skutki ugryzienia przez owe
monstrum utrzymano natomiast w stylistyce body horroru, która
to moim zdaniem stanowi największą siłę płaszczyzny gore.
Scenka ze skórą wybrzuszającą się na szyi kobiety, która chwilę
potem pęka zalewając jej ciało krwią, ale też widok tychże
wypukleń u mężczyzny chwilę przedtem poważnie okaleczonego przez
nieustępliwego potworka w mojej ocenie wypadają najlepiej. I
bynajmniej nie dlatego, że mogą pochwalić się najbardziej
realistycznym wykonaniem, bo inne eliminacje bohaterów również nie
porażają sztucznością tylko z powodu swojego najbardziej
widowiskowego charakteru. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby co
poniektórzy oddali tutaj palmę pierwszeństwa sekwencji zdzierania
skóry z kostki mężczyzny, bo i ta cechuje się sporą
pomysłowością. Większą niż poparzenie parą twarzy chłopaka,
która jako swego rodzaju krwisty ochłap mięsa wkrótce wypełni
ekran albo odgryzienie palców u rąk przez szkaradne stworzenie
żerujące na jachcie.
Gdybym
potrafiła rozpatrywać tego typu kino grozy jedynie pod kątem
obmyślenia i wykonania scen okaleczania i eliminacji protagonistów
to czułabym nieporównanie większą satysfakcję podczas projekcji
„Śmierci w miękkim futerku”. Bo niektóre z pozostałych
elementów znacznie zaniżają poziom tego obrazu. Lwią część
akcji osadzono na pełnym morzu, gdzie utknął luksusowy jacht
należący do bogatego impertynenta, Waltera Grahama, u boku którego
tkwi Mike Harvey (wykreowany przez George'a Kennedy'ego) gotowy
unieszkodliwić każdego, kto spróbuje skrzywdzić jego aroganckiego
szefa. Pomysł zacny, bo obiecujący przytłaczającą atmosferę
wyalienowania, pozostawania w pułapce bez wyjścia w towarzystwie
morderczego stworzenia. Szkoda tylko, że twórcy nie starali się
podkręcić emocji należycie mrocznymi, przybrudzonymi zdjęciami
osnutymi mrożącą krew w żyłach ścieżką dźwiękową, bo
wyblakłe kolory i doprawdy irytujące tony muzyczne nie zawsze
dobrze zsynchronizowane z obrazem nie wywołują efektu
przytłoczenia. Inny słowy atmosfera została za bardzo
ugrzeczniona, przez co wspomniane poczucie zagubienia i zagrożenia
nie było tak silne, jakbym tego chciała. Drugą równie istotną
bolączką „Śmierci w miękkim futerku” jest podejście
scenarzysty do niektórych bohaterów. Zarówno postać, jak i
aktorska kreacja (Toni Hudson) Rachel, kapitan jachtu, który niegdyś
należał do niej oraz rys psychologiczny obecnego właściciela tego
obiektu, Waltera Grahama, nieprzyjemnego typka przekonanego o własnej
wyjątkowości znacznie uprzyjemniły mi seans. Interakcje w jakie
wchodzi ta skonfliktowana dwójka bohaterów filmu wprost deklasuje
wszystkie pozostałe relacje na pokładzie. Szkoda tylko, że scen z
udziałem młodych gości Waltera jest więcej, bo owe postacie
przedstawiono z taką beznamiętnością, z takim deficytem uwagi, że
poziom mojego zaangażowania w tę historię nieodmiennie drastycznie
spadał, ilekroć się przy nich zatrzymywano (z wyłączeniem
sekwencji śmierci). Ponadto dobrze by było, gdyby twórcy potrafili
wykrzesać więcej napięcia ze scenek poprzedzających ataki
mutanta, bo choć do niektórych z nich podeszli z należytą
powolnością, bez denerwującego dynamizmu, to niestety ani razu nie
zdołali poprowadzić kamery w sposób zmuszający mnie do zaciskania
pięści w oczekiwaniu na rychłe uderzenie. Sam epilog natomiast
przypadł mi do gustu, przy czym mająca miejsce chwilę wcześniej
finalizacja tego feralnego rejsu niepotrzebnie została nacechowana
takim komizmem – z gruntu tych bardziej żałosnych niźli
śmiesznych.
„Śmierć
w miękkim futerku” to B-klasowiec, którego nie potrafię poddać
jednoznacznej ocenie. Znalazłam w nim więcej minusów niż plusów,
ale obmyślenie i wykonanie umiarkowanie krwawych scen oraz czarnego
charakteru, wybór miejsca akcji i ciekawa interakcja dwóch
interesujących postaci uprzyjemniały mi seans na tyle, żebym nie
musiała walczyć z przemożnym pragnieniem przerwania projekcji.
Jakichś niezapomnianych wrażeń to ten film na pewno mi nie
dostarczył, ale też nie przyniósł mi takich mąk, żebym chciała
zniechęcać do seansu długoletnich wielbicieli B-klasowych rąbanek.
Zachwyceni może nie będą, ale myślę, że „Śmierć w miękkim
futerku” ma szansę dostarczyć co poniektórym z nich jako takiej
rozrywki. A to już coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz