niedziela, 30 lipca 2017

„The Unseen” (1980)

Reporterka, Jennifer Fast, przyjeżdża do Solvang w Kalifornii, aby nakręcić materiał dla telewizji. Towarzyszy jej siostra Karen i ich przyjaciółka Vicki Thompson. Przez właśnie trwający festyn w hotelach nie ma wolnych pokoi, ale właściciel małego muzeum, Ernest Keller, oferuje im nocleg w swoim domu na prowincji. Po przyjeździe na miejsce przedstawia im swoją nieśmiałą, strachliwą żonę Virginię, po czym lokuje je na piętrze. Jennifer i Karen niedługo potem wyruszają z powrotem do Solvang, aby stworzyć materiał o festynie, natomiast Vicki z powodu złego samopoczucia decyduje się zaczekać na nie w domu Kellerów. Tymczasem Virginia próbuje uświadomić mężowi, że sprowadzenie gości było złym pomysłem, ale sprawujący niepodzielną władzę w tym domu Ernest w ogóle nie zamierza brać pod uwagę jej obiekcji. Osobliwe zachowanie tej pary nie wzbudza podejrzeń u miastowych kobiet. Nawet przez myśl im nie przechodzi, że Kellerowie mogą skrywać przed światem jakąś przerażającą tajemnicę.

„The Unseen” to drugi film nieżyjącego już amerykańskiego reżysera i scenarzysty Danny'ego Steinmanna i zarazem jego pierwszy horror (drugim i ostatnim jest „Piątek trzynastego V: Nowy początek”). Pierwszą wersję fabuły „The Unseen” opracowali Michael L. Grace, Kim Henkel i Nancy Rifkin, ale w późniejszych etapach w ich opowieść wprowadzono tyle zmian, że ich nazwisk nie zdecydowano się nawet uwzględnić w czołówce filmu. Pomysłodawcami drugiej, zaaprobowanej wersji tej historii byli Stan Winston, Thomas R. Burman i właśnie Danny Steinmann, który już w pojedynkę przelał ją na karty scenariusza. Kiedy obraz był gotowy jego reżyser i zarazem scenarzysta postanowił „ukryć się” pod pseudonimem Peter Foleg, dlatego że nie był zadowolony z efektu końcowego tego przedsięwzięcia.

„The Unseen” zdecydowanie nie jest filmem, którego z czystym sumieniem można by polecać osobom nieakceptującym minimalistycznego podejścia do procesu tworzenia. Nie jestem też do końca przekonana, czy powinno się rekomendować ten horror ludziom niepotrafiącym odnaleźć się w nieśpiesznie rozwijających się historiach, bo choć Danny Steinmann nie czekał z rozpędzeniem akcji, aż do ostatniej partii filmu to obawiam się, że sceny poprzedzające rzeczony zwrot i niektóre sekwencje następujące po nim utrudnią wspomnianej grupie widzów odbiór tego obrazu. Ale tym kinomaniakom, którzy podzielają moje preferencje pewnie będzie o wiele łatwiej zaangażować się w tę opowieść. W produkcję, której daleko do ideału, ale moim zdaniem bynajmniej nie z powodu spowalniania tempa. Szacuje się, że na realizację „The Unseen” przeznaczono dwa miliony dolarów i moim zdaniem bardzo dobrze je spożytkowano. Skompletowano ekipę, która potrafiła stworzyć tak solidną oprawę wizualną, że doprawdy trudno utyskiwać na rażące oczy nadszarpnięcie zębem czasu. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Michaela J. Lewisa pozostaje nieco w tyle za zdjęciami Roberto A. Quezady - nie odgrywa żadnej roli w potęgowaniu napięcia, chociaż wiele momentów, aż prosi się o szarpiące nerwy dźwięki w miejscu owego muzycznego stonowania. Innymi słowy oprawa dźwiękowa nie wyróżnia się niczym szczególnym, cierpi na kompletny brak chwytliwej agresji, silnej intensywności, ale prawdę powiedziawszy mogło być gorzej – mogła przyczyniać się do obniżania napięcia, czego moim zdaniem nie robiła. Zadanie budowania klimatu spadło więc na barki operatorów i oświetleniowców. Musieli oni zrekompensować mi braki w płaszczyźnie muzycznej, co w sumie uczynili. Na tyle, na ile mogli, bo niedoróbek w scenariuszu przeskoczyć się nie dało. Dostałam przyblakłe zdjęcia zacisznego zakątka Stanów Zjednoczonych, gdzie stoi zgrabny dom należący do niejakich Kellerów - jego schludne wnętrza i otaczające go pustkowie za dnia skąpane w gorących promieniach słonecznych, a nocą „kąpiące się” w ciemnościach, rozpraszanych przez sztuczne oświetlenie w takim stopniu, żeby nie mieć wrażenia całkowitego wyparcia złowieszczego mroku i problemów z wypatrzeniem wszystkich detali. Koncepcja scenarzysty wymagała stworzenia atmosfery tajemniczości. Powolna praca kamer, ponure zdjęcia i wprowadzająca poczucie wyalienowania naturalna sceneria rzeczywiście natchnęły pierwsze partie „The Unseen” hipnotyzującą tajemniczością emanującą bardzo wyraźną groźbą. Ale klimat moim zdaniem zbyt szybko został przeformułowany. Zmienił swój charakter i bynajmniej nie za sprawą świadomego działania członków ekipy technicznej tylko przez posunięcia scenarzysty. Danny Steinmann od początku daje nam do zrumienia, że z Ernestem Kellerem i jego żoną Virginią coś jest nie tak – już podczas ich rozmowy telefonicznej nabieramy pewności, że główna bohaterka Jennifer Fast i jej dwie towarzyszki nie mają do czynienia z altruistami, dobrotliwym małżeństwem, które bezinteresownie wspomaga je w potrzebie. Niebawem dowiadujemy się, że Virginia boi się swojego męża – że jest zastraszoną, podległą swojemu partnerowi kobietą, która negatywnie zapatruje się na pomysł wpuszczania obcych do ich domu. Przez wzgląd na fakt, że to Ernest (mężczyzna lubiący pajacować, ewidentnie zmuszający się do przesłodzonej uprzejmości i starający się całkowicie podporządkować sobie małżonkę) od początku wzbudza największą nieufność w widzach, zachowanie jego żony zapewne przez wielu widzów będzie poczytywane w kategoriach dążenia do niedopuszczenia do jakiejś tragedii. Do koszmaru, który jak przeczuwamy nieuchronnie się zbliża. Nie wiemy tylko kto lub co będzie jego sprawcą. To dla przynajmniej większości odbiorców „The Unseen” powinno stać się jasne w trakcie „rozmowy Kellera z jego ojcem”, która pojawia się stanowczo za wcześnie. Danny Steinmann za szybko obnaża przed widzami tajniki całej intrygi – film sporo by zyskał na utrzymywaniu widza w dłuższej niepewności, na pozostawieniu najważniejszych składników owej intrygi jego domysłom, aż do ostatniej partii. Pewnie wówczas i tak przedwcześnie ułożyłabym sobie w głowie całą tę opowieść, ale przynajmniej nie mogłabym mieć co do tego stuprocentowej pewności. Jak to niestety było w tym przypadku.

Barbara Bach... mmm... żeby była jasność, jestem heteroseksualistką, ale aparycja tej aktorki wręcz mnie urzekła. A skoro ja tak na nią zareagowałam to już wyobrażam sobie jak przyjmą ją niektórzy panowie – już widzę ich maślane, szeroko otwarte oczy wbite w ekran;) Ale uroda to i tak sprawa drugorzędna, jeśli idzie o aktorów i aktorki, a przynajmniej dla mnie nie ma takiego znaczenia, jak ich warsztat. Barbara Bach pokazała mi tutaj swoje dwa oblicza. Jedno nasuwało mi na myśl filmy Alfreda Hitchcocka. Ten legendarny reżyser starał się powściągać ekspresję u zatrudnionych aktorów z korzyścią dla swoich filmów (mniej znaczy więcej) – oczywiście to nie oznacza, że wszystkim im udawało się przez cały unikać egzaltacji, ona też się pojawiała, ale wydaje mi się, że najczęściej twarze, zwłaszcza kobiet przypominały niemalże kamienną maskę. Niemalże, bo uważne wpatrywanie się w ich pozornie nieprzeniknione oblicza częstokroć procentowało wychwyceniem przejawów całej gamy emocji kłębiących się pod widomą powierzchnią. Aż do ostatniego, w mojej ocenie niepotrzebnie przeciągniętego „aktu” „The Unseen” Barbara Bach obiera właśnie taki warsztat i wychodzi jej to wprost wspaniale. Znikoma mimika Bach i jednostajny ton jej głosu mają w sobie doprawdy potężną moc przyciągania, również z powodu trudnych do przeoczenia „diabelskich iskierek” strzelających z jej oczu. Danny Steinmann daje nam do zrozumienia, że kreowana przez nią postać Jennifer Fast odbiega od modelu final girl. Jej nieprzejednana natura, nieznoszące sprzeciwu postanowienia, innymi słowy wchodzenie w rolę szefa swojej przyjaciółki i własnej siostry każą nam sądzić, że nie mamy tutaj do czynienia z klasycznym rysem psychologicznym pierwszoplanowej kobiecej postaci, która albo przeżyje, albo zginie jako ostatnia. Final girls kojarzone są głównie ze slasherami, choć faktem jest że ten typ postaci jest wykorzystywany przez twórców różnych nurtów horrorów. „The Unseen” stricte slasherem nie jest – posiada parę elementów kojarzących się z tym podgatunkiem, ale wydaje mi się, że Danny Steinmann był bardziej zainteresowany nakręceniem nastrojowego horroru z motywami psychologicznymi, nie zaś standardowej rąbanki, którą można by streścić w zdaniu „zamaskowany / okaleczony / zdeformowany morderca poluje na grupkę młodych ludzi, która utknęła na prowincji”. Wyszło mu to całkiem nieźle, nawet pomimo „kłód” jakie rzucił pod nogi swojej ekipie w postaci złego wyważenie środków ciężkości. O jednym już wspomniałam, ale w „The Unseen” zobaczymy jeszcze dwa istotne przejawy pogubienia się w konstrukcji tekstu. Pierwsza dotyczy zbyt krótkiego odstępu czasowego pomiędzy pierwszym i drugim mordem. Oba nie szafują odstręczającą makabrą, ale widok odciętej jednej głowy i pomysłowe rozbicie drugiej o kratę w podłodze (jak tylko kobieta uświadomiła sobie, że coś ciągnie za jej szalik zaczęłam drzeć się na cały regulator, żeby go zdjęła... no, ale jak zwykle bohaterka filmu nie chciała mnie słuchać) całkowicie mi wystarczyły – nie wymagałam absolutnie niczego bardziej krwawego, czy wymyślnego, tj. byłam absolutnie usatysfakcjonowana zaprezentowanymi koncepcjami i wykonaniem. Ale nie wspomnianą odległością pomiędzy nimi, bo moim zdaniem z dłuższych wspólnych (a nie samotnych) poszukiwań pierwszej ofiary taka utalentowana ekipa na pewno wycisnęłaby mnóstwo napięcia. W takim kształcie też się go odczuwa, ale gdyby nie wymienione irytujące zagranie scenarzysty bez wątpienia byłoby ono dużo większe. Ostatnia partia „The Unseen”, czyli dynamiczna, miejscami zabawna, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, końcówka filmu również nie dostarcza nam takich wrażeń, jak powinna za sprawą niezbyt dobrej pracy scenarzysty. Steinmann tak ją porozwlekał, w dodatku upierając się przy kilkukrotnym unieszkodliwianiu różnych postaci tego „dramatu” i ich powrotach do świadomości, że miałam wrażenie, jakby składał pokłon monotematyczności, jakby widział coś wspaniałego w swego rodzaju zapętlaniu akcji – coś, czego ja pomimo usilnych starań nie potrafiłam dostrzec. W tym ostatnim akcie Barbara Bach pokazuje widzom swoje drugie, wyżej wspomniane oblicze – warsztat o wiele bardziej ekspresyjny niż ten poprzedni, w którym delikatnie mówiąc odnajduje się znacznie gorzej. Chyba że ktoś lubi tak przesadne demonstrowanie czystego przerażenia, że aż ocierające się o groteskę... UWAGA SPOILER Ale w zamian zobaczymy w mojej ocenie znakomity popis aktorski innej osoby, Stephena Fursta, wcielającego się w zdeformowany „owoc” kazirodczego związku Kellerów KONIEC SPOILERA.

„The Unseen” współczesnym widzom zapewne wyda się horrorem niezbyt odkrywczym, podejmującym tematykę, która obecnie uznawana jest za mocno wyeksploatowaną i która posiada kilka istotnych niedociągnięć natury konstrukcyjnej. To drugie trochę obniżyło moje ogólne wrażenia z całości, ale brak większej pomysłowości z racji moich osobistych zapatrywań na kino grozy w żadnym razie mi nie przeszkadzał. Obawiam się jednak, że dla co poniektórych może być przeszkodą, tak samo zresztą, jak zbyt szybkie odarcie tego obrazu z intrygującej tajemnicy nakreślonej we wstępnej partii „The Unseen”. Ale jeśli cenią sobie oni może nie maksymalnie, ale bardziej minimalistyczne kino grozy to moim zdaniem mogą zaryzykować seans. Bo istnieje szansa, że w dużej części powolna narracja, ukierunkowana na wykrzesanie i zintensyfikowanie różnego rodzaju emocji i oczywiście nastrojowa oprawa wizualna ułatwią im „przełknięcie” wspomnianych mankamentów. Nie wspominając już o zjawiskowej Barbarze Bach (poza końcówką), w której to wbrew swojej orientacji seksualnej chyba się zakochałam...

2 komentarze: