środa, 12 lipca 2017

Sabine Durrant „Skłam ze mną”

Mało znany powieściopisarz, Paul Morris, jest człowiekiem dbającym o pozory, nieszczędzącym ludziom kłamstw, dzięki którym w oczach innych jawi się niczym utalentowany człowiek sukcesu. Tymczasem w rzeczywistości boryka się z problemami finansowymi i brakiem jakichkolwiek perspektyw na przyszłość. Spotkanie z dawnym znajomym, Andrew Hopkinsem, odmienia życie Paula. Mężczyzna ma okazję, aby zbliżyć się do jego przyjaciółki, prawniczki Alice Mackenzie, wdowy wychowującej trójkę dzieci, którą stara się wykorzystać w nadziei na zapewnienie sobie darmowego lokum. Udaje mu się wprosić na wakacje na greckiej wyspie Pyros w gronie Mackenziech i Hopkinsów, gdzie zamierza kontynuować proces zaskarbiania sobie sympatii Alice. Szybko uświadamia sobie, że będzie musiał konkurować o jej względy z Andrew, który poświęca jej więcej uwagi niż swojej żonie Tinie. Paulowi jeszcze przed wyjazdem na wyspę udaje się zostać kochankiem Alice, ale to mu nie wystarcza. Pragnie zdobyć jej serce, ale wciąż napotyka różnego rodzaju przeszkody. Jego najpotężniejszą bronią są kłamstwa, którymi chętnie raczy całe towarzystwo, nie biorąc pod uwagę możliwości, że takim postępowaniem może sprowadzić na siebie poważne kłopoty.

Brytyjska powieściopisarka, Sabine Durrant, która swego czasu realizowała się jako dziennikarka, na rynku literackim debiutowała w 2002 roku utworem „Having It and Eating It”. Obecnie na koncie ma sześć powieści, w tym trzy thrillery psychologiczne. Pierwszy zatytułowany „Under Your Skin” ukazał się w roku 2013, drugi „Remember Me This Way” rok później, a wychwalany przez krytykę i jej wielu kolegów po piórze, „Skłam ze mną” swoją premierę miał w roku 2016. Nominowany do kilku nagród przyznawanym utworom kryminalnym, najnowszy thriller psychologiczny Sabine Durrant nieco odstaje od modelu, do którego przyzwyczaił nas ten gatunek, ale jak widać po reakcjach jego odbiorców takie spojrzenie na tego typu prozę również jest bardzo potrzebne - trafia na podatny grunt, choć forma, jaką autorka obrała w „Skłam ze mną” mogła nie wróżyć większego sukcesu.

Fabuła „Skłam ze mną” została skonstruowana w taki sposób, aby przyzwyczajony do zawrotnego tempa akcji odbiorca miał wrażenie zastoju, obcowania z opowieścią, w której niewiele się dzieje, która każe mu tkwić w samym centrum denerwującej pospolitości niedostarczającej absolutnie żadnych tak bardzo upragnionych emocji. Tak prawdopodobnie będą zapatrywać się na przynajmniej większą część zaprezentowanej historii fani dynamicznych fabuł, powieści, których akcja ani na chwilę nie zwalnia, zmierzając do jak wszystko na to wskazuje elektryzującego finału. Sabine Durrant w swoim najnowszym thrillerze psychologicznym obrała zgoła odmienny sposób narracji, celowo rozciągając jak się wydaje zdarzenia kompletnie nieistotne i skracając momenty, które rzekomo niosą największą obietnicę niebezpieczeństwa. To jednak tylko pozory, zasłona dymna, którą należy nauczyć się przenikać, jeśli chce się poczuć tak, jakby coś zaciskało się na naszej krtani chwilami tak silnie, że wręcz blokując dopływ tlenu do mózgu. Należycie wczuć się w tę historię mają szansę przede wszystkim osoby wprost przepadające za intrygami budowanymi zwłaszcza na relacjach międzyludzkich, wzajemnych kontaktach poszczególnych bohaterów, które jeśli dobrze się im przyjrzeć wcale do zwyczajnych nie należą, choć czytelnikom niezwracającym uwagi na szczegóły mogą się wydawać z gruntu pospolite. Głównym (anty)bohaterem i zarazem narratorem „Skłam ze mną” jest powieściopisarz Paul Morris, który zmaga się z zastojem w karierze, naturalną koleją rzeczy negatywnie odbijającym się na jego sytuacji finansowej. Sabine Durrant zdecydowała się tutaj na dosyć ryzykowny zabieg polegający na zmuszeniu odbiorcy do nieustającego towarzyszenia postaci, z którą trudno sympatyzować. Paul Morris jest bowiem pozerem, mężczyzną z przerośniętym ego, który bez żadnych oporów wykorzystuje innych. Ma na uwadze jedynie własny interes, zupełnie nie obchodzi go los ludzi z jego otoczenia, widzi w nich jedynie źródło mogące dostarczyć mu jakichś korzyści. Klęska zawodowa bynajmniej nie zachęca Paula do podjęcia jakiejś innej pracy zarobkowej, do poprawienia swojego bytu w sposób uczciwy – woli pasożytować na innych. Planuje stać się utrzymankiem zamożnej prawniczki, Alice Mackenzie, wdowy, która samotnie wychowuje trójkę dzieci, ale żeby to osiągnąć najpierw musi zdobyć jej serce. Paul i Alice szybko stają się kochankami, ale mężczyzna ma świadomość, że to nie wystarcza, że musi obudzić w kobiecie prawdziwe uczucie. Zyskać jej miłość, w czym jak mu się wydaje dopomoże mu wproszenie się na wakacje, które kobieta ma spędzić wraz ze swoimi dziećmi i zaprzyjaźnioną rodziną Hopkinsów na wyspie Pyros. A więc akcja z czasem przenosi się do tego jakże obiecującego miejsca, które same w sobie pewnie nie zapewniłoby tak klaustrofobicznej atmosfery podszytej niebezpieczeństwem alienacji, gdyby nie zamiłowanie Durrant do szczegółów. Poruszające wyobraźnię opisy malowniczej scenerii, z której jednak emanuje jakaś nieokreślona groza, jakieś zło czyhające na życie... no właśnie, kogo? Głównego bohatera, który ma nieodparte wrażenie, że jest „piątym kołem u wozu”, jedynym uczestnikiem tego wypadu, który musi ciągle udowadniać swoją wartość? Czy jego znajomych - dwóch dobrze sytuowanych rodzin, które Paul bezlitośnie okłamuje, mozolnie budując fałszywy wizerunek samego siebie?

Uważny czytelnik szybko wyczuje nieprzyjemny zapaszek wydobywający się ze wzajemnych relacji Brytyjczyków spędzających wakacje na wyspie Pyros. Sabine Durrant nie szczęści bowiem subtelnych sygnałów wskazujących na to, że w tym gronie panoszy się jakaś zgnilizna, że coś jest tutaj mocno nie tak. Coś zgrzyta – pytanie tylko co? Godne potępienia zamiary Paula Morrisa są oczywiste. Znamy jego niechlubny plan, który bez skrupułów konsekwentnie realizuje. Opisy jego licznych występków są pozbawione odpowiedniego ciężaru – pierwszoplanowa narracja każe nam spoglądać na nie oczyma Paula, a więc między innymi takie czyny jak okradanie pozostałych domowników oraz lubieżne spojrzenia, jakimi obdarza dorastające dziewczęta odziane w stroje kąpielowe, córki swoich dorosłych towarzyszy, są relacjonowane jak coś zupełnie niewinnego. Bo też w taki sposób zapatrywał się wówczas na swoje poczynania sam narrator. Wówczas, bo w „Skłam ze mną” pojawia się również kilka ustępów z przyszłości, które nie pozostawiają żadnych wątpliwości, że głównego bohatera czeka ciężki los. Zwracający uwagę na detale odbiorca z całą pewnością szybko nabierze przekonania, że podejrzenia nie powinny skupiać się jedynie na pierwszoplanowej postaci, że Durrant stara się całej tej sytuacji, w której tkwi Paul nadać znamiona osobliwości. Sprawić, żebyśmy spoglądali na dosłownie wszystkich uczestników owej wyprawy z narastającą nieufnością. To znaczy nie wszyscy – mowa jedynie o odbiorcach wyczulonych na drobne niuanse, subtelne oznaki kuriozalności i złowrogich niejasności, tak łagodnie zaznaczanych, że jestem o tym przekonana, przez część czytelników mogą w ogóle nie zostać zauważone. Moim zdaniem na kartach „Skłam ze mną” Sabine Durrant osiągnęła prawdziwe mistrzostwo budowania napięcia poprzez posuniętą do ekstremum enigmatyczność. Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby sabotowała samą siebie. Jakby wszystkie te liczne, acz niezwykle subtelnie zaznaczane manifestacje obecności jakiegoś zagrożenia przykryła zbyt grubym płaszczem, żeby czytelnik mógł je w ogóle zauważyć, a co dopiero poddać jakiejś interpretacji. I takie wrażenie pewnie odniosą ci, którym nie zechce się wniknąć głębiej, przedrzeć się przez to, co oczywiste – zerwać ten metaforyczny płaszcz, pod którym kryją się nieokiełznane emocje i gdzie znajdują się nie tylko korzenie, ale też zarys całej intrygi. Jej charakter, który jak podejrzewam, dla osób niepotrafiących „wpłynąć pod powierzchnię” utkaną z kłamstw, półprawd i tego co agresywnie wybija się na pierwszy plan, przez długi czas będzie kompletnie niezrozumiały. Te osoby będą trwały w przekonaniu, że raczy się ich obyczajową opowiastką, z której przebija zapowiedź jakiegoś niebezpieczeństwa, jednak tak mglista, niewyraźnie zaznaczona, że w żadnym wypadku niebędąca w stanie odpędzić wrażenia obcowania z mało spektakularną, może nawet nudnawą opowiastką o wakacjach na jednej z greckich wysp. Tymczasem ci, którym nie umkną naprawdę liczne tropy powpychane w tę złudną sielankę z czasem dostrzegą i docenią niebywale trzymającą w napięciu płaszczyznę kryminalną. Wielu z nich najpewniej nie zdoła rozszyfrować tej intrygującej zagadki, choć nie jest to niemożliwe – wiem, bo mnie udało się przewidzieć niektóre elementy ujawnione w finale, a co za tym idzie już wcześniej obrałam odpowiednią perspektywę. Nie znaczy to jednak, że obniżyło to moje ogólne wrażenia z lektury. Owszem, zakończenie nie zdumiało mnie tak bardzo, jak chciała tego autorka, ale to wcale nie umniejszyło siły rażenia wszystkich wątków je poprzedzających. Powiedziałabym nawet, że zintensyfikowało napięcie, pogłębiło klaustrofobiczne odczucia, a miejscami przynosiło coś na kształt paraliżu – należyte odczytywanie na bieżąco co poniektórych tropów podrzucanych przez Durrant sprawiało, że czasami musiałam się zatrzymać. Na chwilę przerwać lekturę po to, aby jak mniemałam przygotować się na rychłe nieszczęśliwe następstwo rzeczonego postępku, wyrazu twarzy, wydarzenia etc.

„Skłam ze mną” w moim mniemaniu jest pełnokrwistym, niebywale trzymającym w napięciu thrillerem psychologicznym, w którym mają szansę rozsmakować się przede wszystkim osoby odnajdujące przyjemność w przedzieraniu się przez zawiłości ludzkiej psychiki i szukaniu tego, co nieoczywiste, czające się w głębi, gdzieś na obrzeżach akcji i co należy w dodatku poddać odpowiedniej interpretacji, jeśli chce się objąć rozumem przynajmniej zarys całej intrygi. Bardzo starannie budowanej przez autorkę, w pełni logicznej, dostarczającej różnego rodzaju silnych wrażeń, pod warunkiem, że w odpowiednim momencie zostanie przez nas dostrzeżona, że pojmiemy zasady gry zaproponowanej przez autorkę, że nauczymy się ją czytać. W przeciwnym wypadku przez większą część lektury będziemy trwać w fałszywym przekonaniu, że raczy się nas nużącą opowiastką obyczajową, nudnawą relacją z pobytu wyimaginowanych bohaterów na jednej z greckich wysp, który pewnie doprowadzi do wstrząsającego finału, ale przedtem nie dostarczy takich emocji, jakich oczekuje się od thrillerów psychologicznych. Radzę więc zabawić się w archeologów – szukać wszelkich oznak dziwaczności, zagłębiać się w relacje bohaterów, zamiast jedynie naprędce przebiegać po nich wzrokiem (bez chwili zadumy) w nadziei na to, że na kolejnej stronicy znajdziemy opis jakiegoś porażającego wydarzenia. Ja właśnie tak podeszłam do omawianej lektury i dzięki temu mogłam cieszyć się niemalże wszystkim, czego oczekuję od thrillera psychologicznego.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. Dużo czasu upłynęło od ostatniego przeczytanego przeze mnie thrillera psychologicznego. Ten recenzowany przez Ciebie brzmi bardzo zachęcająco, choć wydaje mi się, że lektura tej książki do lekkich nie będzie należała, dlatego przeczytam ją w czasie ku temu odpowiednim.

    OdpowiedzUsuń