Nacho
Cerda to hiszpański reżyser, który swoją karierę rozpoczął w
1990 roku mniej więcej ośmiominutowym, czarno-białym filmikiem
zatytułowanym „Przebudzenie”. Następnie w czteroletnich
odstępach stworzył dwie krótkometrażówki, „Po godzinach” i
„Genesis”, trwające mniej więcej po trzydzieści minut.
Wymienione dziełka Nacho Cerdy tworzą tzw. „Trylogię Śmierci”
(„La Trilogia De La Muerte”), ale nie należy przez to rozumieć,
że są one ze sobą ściśle powiązane. Wszystkie podejmują
tematykę śmierci, ale czynią to z różnych perspektyw - każda
historia stanowi odrębną całość, nie trzeba więc znać
pozostałych dwóch, aby zrozumieć jedną. Nieczęsto zdarza się,
żeby jakiś filmowiec zdołał zwrócić na siebie uwagę większej
grupy odbiorców krótkim metrażem. Nacho Cerda tego dokonał i
bynajmniej nie za sprawą debiutanckiego „Przebudzenia”, bo w
miarę głośno zrobiło się o nim dopiero po premierze „Po
godzinach”, kontrowersyjnego dziełka, który w 1997 roku wygrał w
kategorii „najlepszy film krótkometrażowy” na Fantasia Film
Festival. Oczywiście, wielu wielbicieli kina grozy usłyszało o
Nacho Cerdzie dopiero w 2006 roku, przy okazji premiery jego
pełnometrażowego horroru zatytułowanego „Porzuceni”, ale to
wcale nie oznacza, że nie poruszył pewnej część opinii
publicznej już dużo wcześniej, że już dekadę wcześniej nie
zaskarbił sobie wianuszka fanów, złożonych głównie z
entuzjastów krwawych obrazów, ale nie tylko.
Pierwsza
odsłona tzw. „Trylogii Śmierci”, „Przebudzenie”, którą
Cerda reżyserował razem z Ethanem Jacobsonem i Francisco Stohrem
(ten pierwszy pomagał również Cerdzie przy pisaniu scenariusza)
opowiada o nastolatku, który podczas zajęć szkolnych w pewnym
momencie uświadamia sobie, że wszyscy w jego otoczeniu, inni
uczniowie i nauczyciele, zastygli w bezruchu. A chwilę potem
zauważa, że czas płynie tylko dla niego, że dla pozostałych po
prostu się zatrzymał. Nie licząc kilku zdań rzuconych na początku
przez belfra „Przebudzenie” jest filmem niemym. Czarno-białym
obrazem z szarpiącymi nerwy dźwiękami w tle, który wcale nie
potrzebuje dialogów do nakreślenia dramatyzmu sytuacyjnego. Finał
tej historii prawdę powiedziawszy bez większych trudu można
przewidzieć, ale to o dziwo wcale nie umniejsza napięcia
emanującego z dosłownie każdego kadru. Mimo, że domyślamy się
do czego doprowadzi ta niezwykła sytuacja z ciekawością, podszytą
lekką obawą obserwujemy zdezorientowanego nastolatka, który nagle
znalazł się w czymś na kształt Strefy Mroku.
W
zestawieniu z powstałym cztery lata później, trochę ponad
półgodzinnym „Po godzinach”, „Przebudzenie” wypada aż
nazbyt delikatnie. W swoim kolejnym dziełku wchodzącym w poczet
tzw. „Trylogii śmierci” Nacho Cerda (już sam, bez pomocy innych
reżyserów czy scenarzystów) postanowił sprawdzić się w zupełnie
innej stylistyce – skonfrontować widzów ze swoim spojrzeniem na
kino exploitation, w którym to nie zobaczymy praktycznie
żadnych przejawów tchórzostwa. „Po godzinach” to
bezkompromisowa krótkometrażówka, której akcja w większości
rozgrywa się w mrocznej kostnicy. Wyglądającej tak, jakby wprost
lepiła się od nieczystości, a efekt ten zawdzięczamy nie tylko
makabrycznym obrazkom z sekcji i... czegoś o wiele bardziej
ohydnego, ale również ziarnistym, brudnym zdjęciom, którym celowo
nie nadawano dużej dynamiki. Oko kamery wolno prześlizguje się po
odpychającym, skąpanym w zimnym świetle pomieszczeniu, w którym
pracuje dwóch patologów. Nosi to pewne znamiona osobliwego artyzmu
(turpizm), widać, że operatorzy i montażyści chcieli pogrążyć
widza w tej opowieści, sprawić żeby nie tylko świadkował
okropieństwom wyświetlanym na ekranie, ale żeby wręcz się w nich
wykąpał. Forma, jaką obrali twórcy „Po godzinach” może się
wydać nieco przesadzona w kontekście takiego scenariusza – nie
zdziwiłabym się, gdyby część widzów uznało, że mamy tutaj do
czynienia z przerostem tejże nad treścią. Mnie jednak wydaje się,
że taka do pewnego stopnia wyszukana warstwa techniczna znacznie
wspomogła twórców w śmiałym zadaniu, którego się podjęli –
gdyby nie ona ohydztwa prezentowane na ekranie być może szybko by
nam spowszedniały, po początkowym szoku przyszłaby całkowita
obojętność, nawet pomimo zachowania dużego stopnia realizmu przez
twórców efektów specjalnych. Co wydaje się tym bardziej
prawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę rezygnację z dialogów.
„Po godzinach” podobnie jak wcześniejsze „Przebudzenie” jest
filmem niemym, który jednak w przeciwieństwie do poprzedniej
odsłony „Trylogii Śmierci” nakręcono w kolorze (tak samo jak
później „Genesis”). Fabuła jest bardzo prosta – ot, mamy
opowieść o mocno zaburzonej jednostce, patologu, który spędza noc
w kostnicy. Najpierw dokonuje sekcji mężczyzny. Towarzyszy mu
kolega, który obok pracuje przy innym trupie, wykonując swoje
obowiązki o wiele szybciej niż główny bohater filmu. Twórcy „Po
godzinach” raczą nas więc krwawymi, bardzo realistycznymi
obrazami wnętrzności wyjmowanych z ciał denatów. Patrzymy jak
patolog rozcina głowę zmarłego i wyjmuje jego mózg, który po
skończonej sekcji wepchnie w klatkę piersiową wraz z pozostałymi
wcześniej wyciągniętymi z zakrwawionej klatki piersiowej organami.
Już patrząc na to można poczuć mdłości, zwłaszcza jeśli nie
ma się zbyt dużego obycia z kinem gore, ale owa bardzo
realistycznie przedstawiona makabra to dopiero preludium koszmaru,
przedsmak okropieństwa, z którym będziemy musieli skonfrontować
się w dalszej partii filmu. Dobrze zaznajomiony z bezkompromisowym
kinem grozy widz zapewne już na początku „Po godzinach” nie
będzie miał żadnych wątpliwości, do czego to wszystko go
doprowadzi – na co Nacho Cerda każe mu patrzeć, z jakim
zboczeniem go skonfrontuje. Co swoją drogą czyni z takim
okrucieństwem, z taką zaciętością, z takim brakiem litości dla
nieobdarzonego „żelaznym żołądkiem” widza, że ilekroć ktoś
pyta mnie o najmocniejsze obrazy podejmujące tematykę tego
konkretnego zaburzenia,
zawsze między innymi wymieniam „Po godzinach”.
Ostatnia
krótkometrażówka wchodząca w skład „Trylogii Śmierci”,
„Genesis”, ukazała się w 1998 roku. Również w tym przypadku
Nacho Cerda reżyserię i scenariusz wziął wyłącznie na siebie,
ale w błędzie będzie ten, kto jeszcze przed seansem wyrobi w sobie
przekonanie, że Hiszpan powraca, aby uraczyć go prostą, acz mocno
makabryczną historyjką o jakiejś kolejnej mocno zaburzonej
jednostce. Główny bohater „Genesis”, pewien rzeźbiarz,
zdecydowanie potrzebuje terapii, ale bynajmniej nie dlatego, że stał
się niewolnikiem swoich odrażających pragnień tylko z powodu
trudnego do udźwignięcia smutku trawiącego jego serce od czasu
śmierci jego ciężarnej żony. Stworzenie rzeźby ukochanej kobiety
ma być chyba jego sposobem na poradzenie sobie z żalem – na
przywrócenie namiastki miłości, którą utracił. Innymi słowy
rzeźbiarz zdaje się przenosić uczucia jakie żywił do żony na
rzeźbę, którą stworzył. W ten sposób stara się zapełnić
lukę, która powstała po jej śmierci. Zapewnić sobie towarzystwo
– szukać pociechy w objęciach nieożywionej postaci, marnego
substytutu jego żony, który w jego umyśle być może nabierze tak
pożądanych, w pełni człowieczych kształtów. „Genesis”
również trwa mniej więcej pół godziny i też jest filmem niemym.
W „Po godzinach” pojawia się kompozycja, która co jakiś czas
obija mi się o uszy. Znany i bardzo klimatyczny utwór, który
dodaje smaczku całości, ale w „Genesis” pojawia się jeszcze
więcej równie nastrojowych muzycznych kompozycji, które doskonale
współgrają z lekko psychodeliczną warstwą wizualną. Oniryczne
wstawki przybliżające nam tragedię, jaka w nieokreślonej
przeszłości dotknęła głównego bohatera, wplecione w aktualne
wydarzenia będące następstwem owego koszmaru sprzed laty, po
zebraniu razem tworzą wrażenie przebywania w umyśle rozchwianej
emocjonalnie jednostki, która stara się jakoś poradzić sobie z
poczuciem nieodwracalnej straty panoszącym się w jej wnętrzu.
„Genesis” przybiera więc jeszcze bardziej artystyczną formą
niźli „Po godzinach” - omawiana krótkometrażówka cechuje się
większym wysublimowaniem, nieporównanie bardziej misterną
techniką, a bo i scenariusz jest zdecydowanie bardziej wyszukany od
tego zaprezentowanego w poprzedniej odsłonie „Trylogii Śmierci”.
Tak samo jak wykorzystana wówczas płaszczyzna techniczna doskonale
wpasowywała się w problematykę „Po godzinach”, tak lekko
psychodeliczna oprawa „Genesis” idealnie sprawdza się w tym
przypadku. „Genesis” stara się bowiem wywołać w widzach inne
emocje, opowiedzieć o śmierci w zupełnie inny sposób – zamiast
przede wszystkim szokować zmusza widza do podszytej smutkiem zadumy,
stara się (jeśli o mnie chodzi z dobrym skutkiem) przekazać
odbiorcy psychiczny ból nieustannie towarzyszący głównemu
bohaterowi. Co wcale nie oznacza, że umiarkowanie krwawych ujęć w
„Genesis” nie ma wcale, bo jak się z czasem okazuje Nacho Cerda
umyślił sobie, że ten bądź co bądź pomysłowy wątek przewodni
sprawdzi się w stylistyce body horroru, że powinno się
skierować go właśnie w tę stronę, że w sumie takie rozwiązanie
aż się o to prosi. Nie zamienił jednak tego w tanią makabrę, w
szokowanie dla samego szokowania – twórcy efektów specjalnych nie
szafowali krwawymi okropieństwami. Pokazali kilka bardzo
realistycznych ujęć tego rodzaju, ale nie pozwolono, żeby
odbiorców na ich widok ogarnęło takie zniesmaczenie, które
przykryłoby wszystko inne. I dobrze, bo moim zdaniem przyczyniłoby
się to do spłaszczenia tej historii – scenariusz wymagał od
twórcy zupełnie innego podejścia niż to miało miejsce w
przypadku „Po godzinach”. Skoncentrowania się na próbach
obudzenia w oglądających bardziej złożonych uczuć. Takich które
wymagają większego wysiłku od artysty i w mojej ocenie owe
niełatwe zadanie Nacho Cerda i jego ekipa wykonali praktycznie
bezbłędnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz