Mary
i Paul przywożą swojego dwunastoletniego syna Henry'ego na farmę
jego dziadka Jacoba, pod wyłączną opieką którego chłopiec ma
pozostawać przez kilka najbliższych dni. Konflikt pomiędzy jego
matką i Jacobem, jej ojcem, sprawił, że Henry praktycznie nie zna
swojego dziadka, ale szybko nawiązuje z nim dobrą relację. Jednak
już nazajutrz Henry zastaje Jacoba martwego. Pozostaje sam na
pokrytym grubą warstwą śniegu terenie oddalonym od skupisk
ludzkich. Nie, nie do końca sam, bo w sąsiedztwie mieszka znajomy
jego dziadka Dixon, do którego Henry zwraca się z prośbą o pomoc.
Mężczyzna obiecuje, że się nim zaopiekuje, ale Henry szybko
dochodzi do wniosku, że nie może mu ufać.
Kanadyjski
thriller w reżyserii Michaela Petersona zatytułowany „Knuckleball”
powstał w oparciu o scenariusz, który napisał wespół z Kevinem
Cockle'em. Ten drugi wcześniej nie pracował przy żadnym filmie
pełnometrażowym, ale i Peterson nie może pochwalić się dużym
doświadczeniem w tej materii, czego nie można powiedzieć o
shortach, bo w tej dziedzinie działa dosyć prężnie. Pierwszy
pokaz „Knuckleball” odbył się w marcu 2018 roku na Cinequest
Film & VR Festival, później zaliczając jeszcze inne festiwale
filmowe. Obecnie jest już łatwiej dostępny, ale i tak nie może
się jeszcze poszczycić taką dystrybucją, na jaką moim zdaniem
zasługuje.
Mocno
mnie ten obraz zaskoczył. Pozytywnie, rzecz jasna. Tak,
„Knuckleball” to zdecydowanie jeden z lepszych XXI-wiecznych
thrillerów, wśród tych, które dane mi było obejrzeć. Nakręcony
tak jak lubię i opowiadający historię z rodzaju tych, których w
tym gatunku filmowym obecnie jest boleśnie mało. Mowa o
opowieściach prostych, nieprzekombinowanych, nierozmywanych licznymi
wątkami pobocznymi i przede wszystkim niezaniedbującymi czołowych
postaci. Chociaż „Knuckleball” nie jest znany szerokiej
publiczności to i tak zdążyła już przylgnąć do niego etykietka
pochodnego filmu „Kevin sam w domu” Chrisa Columbusa. Tak, tak,
tej kultowej komedii, bez której w wielu polskich domach nie byłoby
Świąt Bożego Narodzenia... I faktycznie trudno nie przyznać racji
tym osobom, którzy dopatrzyli się w omawianej produkcji podobieństw
do tej popularnej komedii, ale nie należy przez to rozumieć, że
dominuje pogląd, iż Michael Peterson stworzył zabawne widowisko o
przebiegłym chłopcu rozprawiającym się z oprychami. W
„Knuckleball” nie ma miejsca na zabawne sytuacje, a przynajmniej
nie widać, żeby twórcom zależało na rozweseleniu publiczności,
bo nie mogę być pewna, że nie znajdzie się ani jeden odbiorca
tego obrazu, którego ten obraz rozbawi. To już zależy od poczucia
humoru odbiorcy. Jeśli o mnie chodzi to mogę zapewnić, że
przyjmowałam tę opowieść tak jak chcieli tego jej twórcy, a więc
nie na wesoło. Elementy, które nasuwały skojarzenia ze wspomnianą
produkcją Chrisa Columbusa przedstawiano na poważnie, jakkolwiek
niewiarygodnie to brzmi. Akcję „Knuckleball” umieszczono w
odludnej okolicy – na niewielkiej farmie należącej do Jacoba, w
którego w doskonałym stylu wcielił się Michael Ironside.
Starszego człowieka, który najbliższe dni ma spędzić w
towarzystwie swojego dwunastoletniego wnuka Henry'ego (w tej roli
bardzo uzdolniony Luca Villacis). Zasypana śniegiem farma, nieopodal
której leży mały lasek i dom zajmowany przez znajomego Jacoba,
budzącego podejrzliwość widza już podczas swojego pierwszego
występu na ekranie Dixona, bezbłędnie kreowanego przez Munro
Chambersa. Odtwórcy pozostałych ról nie wypadają już tak
wiarygodnie jak ta trójka, ale dzięki temu, że nie pojawiali się
często, szczególnie mi to nie przeszkadzało. Ale wracając do
miejsca akcji. Już sama pora roku i znaczne oddalenie od większych
skupisk ludzkich zapewniają poczucie izolacji, ale realizatorzy
„Knuckleball” bynajmniej na tym nie poprzestali. Gdyby to ode
mnie zależało to odpowiadający za zdjęcia Jon Thomas otrzymałby
wiele prestiżowych nagród, bo na moje oko przysłużył się
klimatowi bardziej niż zima i odizolowany teren, na którym Michaela
Petersona osadził swój film. Intymny, intensywny sposób filmowania
(doskonałe kąty nachylenia kamer, mnóstwo dłuższych zbliżeń na
postacie i ich otoczenie), dużo szarości, wprost emanująca z
kadrów ponurość, posępność i oczywiście mrok, który zagęszcza
się z biegiem trwania akcji – to wszystko sprawiło, że dosłownie
nie mogłam oderwać wzroku od ekranu. Weszłam w tę opowieść całą
sobą, w sposób bardzo emocjonalny, co gwoli ścisłości
zawdzięczałam też fabule. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie do
każdego odbiorcy trafi ta historia, bo jednak istnieje sporo
sympatyków dreszczowców, których prostota nie zadowala, którzy
szukają wielowątkowych, skomplikowanych opowieści, w których aż
roi się od zaskakujących, oryginalnych zwrotów akcji. Są też i
tacy, którzy celują w dynamiczne narracje, a w każdym razie
szybsze od tej obranej w „Knuckleball”, bo kłamstwem byłoby
stwierdzenie, że twórcy utrzymują tutaj tak powolne tempo, jak
tylko się da. Ospałość, ociężałość, ślamazarność – to
nie są słowa, którymi opisałabym sposób snucia tej opowieści.
Akcja może i rozwija się nieśpiesznie, ale konsekwentnie jest
pchana naprzód, nie ma tutaj nudnawych, męczących przestojów, a
przynajmniej nie dla osoby, która nie wymaga od tego typu kina
drogich efektów specjalnych i gwałtownie zmieniających się
sytuacji. Tak akcja się rozwija. Tak jest przez pewien czas, bo
potem robi się całkiem dynamicznie i, na szczęście dla mnie, nie
odbiło się to negatywnie na postaciach i atmosferze tego, nie boję
się tego napisać, znakomitego thrillera.
Dla
kogoś, kto tego filmu jeszcze nie oglądał sam pomysł na oparcie
fabuły dreszczowca (nie komedii) na pojedynku dwunastoletniego
chłopca z dorosłym mężczyzną może się wydać groteskowy. Bo od
thrillera wymaga się nieporównanie większej wiarygodności niż od
komedii, a już samo założenie, że tak młody człowiek ma jakieś
szanse w starciu z mężczyzną w sile wieku może wydawać się
mocno naciągane. Ja w każdym razie podchodziłam do tego bardzo
sceptycznie – obawiałam się tego, co nastąpi po tym jakże
klimatycznym, wciągającym wprowadzeniu, drżałam na myśl o tym do
jakiego absurdu już wkrótce może zostać sprowadzone to widowisko.
A naprawdę szkoda byłoby zmarnować ten klimat wyalienowania,
zaszczucia, pozostawania w śnieżnej pułapce, na której żeruje
śmiertelnie niebezpieczny osobnik. Gdyby głównym bohaterem filmu
była osoba dorosła, gdyby protagonistą uczyniono jakiegoś
mężczyznę zbliżonego wiekiem do oprawcy, albo nawet pełnoletnią
kobietę, to pewnie byłabym dużo bardziej spokojna. Ale
dwunastolatek? Nie, to nie jest dobry pomysł. Tak myślałam, ale ku
mojemu niezmiernemu zadowoleniu te czarne myśli się nie ziściły.
Henry nie jest kopią Kevina McCallistera, a i jego przeciwnik nie
jest tak ciapowaty jak włamywacze z tamtej kultowej komedii, chociaż
orłem intelektu też nazwać go nie można. Michael Peterson i Kevin
Cockle w bardzo prosty sposób zwiększyli szanse dwunastolatka. W
sposób prosty i przekonujący, choć na pewno nie oryginalny, ale
akurat na tym mi nie zależało. Mężczyzna, który poluje na
Henry'ego na tym zasypanym śniegiem, odizolowanym terenie, nie jest
okazem zdrowia psychicznego. Eufemistycznie rzecz ujmując, a
dosadnie: jest kompletnym świrem, człowiekiem doznającym
halucynacji, przepełnionym agresją, dla której wreszcie może
znaleźć ujście. Jego celem staje się więc chłopiec, do którego
chowa urazę, którego zdążył już znienawidzić, chociaż
wcześniej nie miał okazji się z nim spotkać. Ma jednak powody, by
go nie lubić, a że jest człowiekiem niezrównoważonym nie
zamierza pozwolić żyć osobie, która doprowadza go do takiej
wściekłości. Tym bardziej, że los zaczyna mu sprzyjać –
dostaje szansę, którą zamierza wykorzystać. Zwłaszcza, że jego
wróg na pierwszy rzut oka nie przedstawia sobą żadnego zagrożenia.
Ale to tylko pozory, bo Henry nie jest typem dzieciaka, który szybko
się poddaje. Boi się, a i owszem, ale nie pozwala by strach go
obezwładnił. Nie poddaje się panice, nie zalewa się łzami gdzieś
w kącie tylko przystępuje do realizacji szybko ułożonego w głowie
planu. W przeciwieństwie do szaleńca, który chce go zabić
dzieciak myśli i na szczęście nie wybiega w tym tak daleko, żeby
podkopywało to wiarygodność tej postaci. Jego pomysły były tak
proste, również w kwestii ich realizacji (nie wymagało to siły
przerastającej pierwszego z brzegu dwunastolatka), że spokojnie
mogłam w to uwierzyć. Psychiczna siła Henry'ego, tak duża
odporność na stres, też nie wydawała mi się nierealistyczna, bo
nie od dziś mi wiadomo, że dzieci często lepiej od dorosłych
reagują na stresujące sytuacje. A więc tak w dalszej partii
dostałam przekonującą, mocno trzymającą w napięciu, osnutą
całkiem mrocznych klimatem rozgrywkę dwóch wspaniale odegranych
postaci i chociaż więcej mi nie potrzeba było, to twórcy dali mi
jeszcze dwie niespodzianki – dwa zaskakujące, choć oczywiście
niezbyt wyszukane momenty, niedosyt pozostawiając jedynie w jednej
kwestii. UWAGA SPOILER Wypadałoby lepiej objaśnić konflikt
pomiędzy Jacobem i Mary. Ile tak naprawdę kobieta o nim wiedziała
łatwo się domyślić, ale nie zaszkodziłoby więcej zwierzeń o
tej relacji na linii ojciec-córka, wyartykułowanych przez obie
strony. Bo tak, ten ważny przecież wątek (to nie jest tylko
zapychacz czasu) wydaje się nieco zaniedbany KONIEC SPOILERA.
„Knuckleball”
polecam każdemu miłośnikowi filmowych thrillerów, dla których
klimat i opowiadanie jakiejś historii są ważniejsze od popisywania
się efektami specjalnymi, którzy szukają minimalistycznych,
kameralnych obrazów silnie skoncentrowanych na budowaniu tak
poszukiwanych w dreszczowcach emocji w sposób niezbyt pośpieszny,
ale i nie tak znowu powolny, żebym mogła posądzić ten obraz o
obecność jakichś męczących przestojów. Michael Peterson
stworzył oto thriller, który oglądało mi się wprost wybornie,
aczkolwiek podejrzewam, że nie znajdzie on wielu fanów. Nie tylko
przez tę dosyć lichą dystrybucję, ale też dlatego, że takie
proste opowieści do wielu osób zwyczajnie nie trafiają. A i
zaznaczyć należy, że część odbiorców filmowych thrillerów
wymaga od akcji dużo szybszego tempa, a są i tacy, którzy nie
potrafią przekonać się do filmów pozbawionych drogich efektów
specjalnych i tej plastikowej otoczki zwłaszcza hollywoodzkiego
kina. Oni wszyscy chyba najlepiej zrobią trzymając się z dala od
„Knuckleball”. Natomiast fanów zgoła innego podejścia do
filmowego thrillera bardzo proszę o zwrócenie uwagi na tę pozycję,
bo wydaje mi się, że niewielu członków rzeczonej grupy widzów
pożałuje tego wyboru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz