Zaprzyjaźnione
nastolatki, Hallie, Wren, Katie i Chloe, dla zabawy oglądają w
Internecie filmik stosując się do zawartych w nim instrukcji, co
jakoby ma przywołać potworną postać zwaną Slender Manem. Tydzień
później Katie znika, a niedługo potem Wren nawiązuje kontakt z
osobą, z którą korespondowała jej zaginiona koleżanka. Dowiaduje
się od niej o sposobie na odkupienie dziewczyny od Slender Mana i
przekonuje Hallie i Chloe, że warto tego spróbować. Jeszcze wtedy
dziewczęta są dosyć sceptycznie nastawione do historii o Slender
Manie. Nie do końca wierzą w jego istnienie, ale już wkrótce to
się zmieni.
Slender
Man to fikcyjna postać stworzona w 2009 roku przez Erica Knudsena
(znanego też jako Victor Surge), kojarzona głównie z tzw.
creepypastą (krótkie, fikcyjne historie grozy i mroczne grafiki
rozpowszechniane w Internecie). Pomijając krótkometrażówki i
ewentualne dokumenty, wcześniej przez filmowców Slender Man został
wykorzystany bodaj tylko raz, w mało znanym horrorze Anthony'ego
Meadowsa z 2013 roku. Na szerzej dystrybuowany pełnometrażowy obraz
o tej potwornej istocie trzeba było czekać do roku 2018. Mowa o
„Slender Manie” w reżyserii Sylvaina White'a, twórcy między
innymi „Koszmaru kolejnego lata” (2006). Scenariusz napisał
David Birke (m.in. „Gacy” z 2003 roku, „13 grzechów” i
„Elle”), a budżet filmu oszacowano na dziesięć milionów
dolarów.
W
2014 roku w Waukesha w stanie Wisconsin dwunastoletnie Anissa Weier i
Morgan Geyser zwabiły swoją koleżankę Payton Leutner do lasu,
gdzie Geyser zadała jej dziewiętnaście ciosów nożem. Leutner
przeżyła, a młode zbrodniarki zostały osądzone i skazane. Obie
wierzyły, że Slender Man istnieje, a tym makabrycznym czynem
chciały wkupić się w jego łaski – zostać jego pełnomocniczkami
i zapewnić bezpieczeństwo swoim bliskim, bo bały się, że
rzeczony potwór ich zabije. To wydarzyło się naprawdę, a
wspominam o tym dlatego, że sprawa ta miała wpływ na „Slender
Mana” Sylvaina White'a. Po internetowej premierze zwiastuna filmu,
ojciec Anissy, Bill Weier powiedział Associated Press, że ma
nadzieję, że „Slender Man” nie zostanie wyświetlony w
lokalnych kinach, że to absurdalne, że zechciano nakręcić film
popularyzujący wyżej przybliżoną tragedię, że to niesmaczne, i
że przedłuża ból rodzin Leutnerów, Weierów i Geyserów. Aby
uniknąć jeszcze większych kontrowersji przerobiono scenariusz, co
zaowocowało problemami z zachowaniem ciągłości historii.
Problemami, z którymi na moje oko twórcy „Slender Mana” nie do
końca sobie poradzili. Myślę, że porównanie do sera
szwajcarskiego byłoby zbyt daleko idące, bo dziur w scenariuszu nie
ma znowu aż tak dużo. Co nie znaczy, że nie ma ich wcale.
Naliczyłam trzy wątki, których nie dopięto. Wprowadzono je i
porzucono. UWAGA SPOILER Co się stało z Chloe? Przeżyła,
czy podzieliła los swoich przyjaciółek? Co z Tomem? Jego zagadkowe
zachowanie w klasie i siniaki na ciele wypadałoby wyjaśnić. Tak
wiem, że można domniemywać, iż dorwał go Slender Man, ale
nienaturalne było to, że Hallie nie zechciała szybko rozmówić
się ze swoim chłopakiem. I wreszcie, co Wren chciała osiągnąć
przyprowadzając Lizzie, młodszą siostrę Hallie, do lasu, gdzie ta
zgodnie z jej wskazówkami miała złożyć ofiarę dla Slender Mana?
Po co ją w to wciągała? Żeby wykupić Katie? Dobrze, ale dlaczego
właśnie siostra głównej bohaterki filmu, skoro nawet nie brała
ona udziału w tym samym rytuale przywołania Slender Mana, co osoba
oficjalnie uznana za zaginioną? Czyżby wykupienie jej wymagało
złożenia dla niego ofiary przez każdą osobę z całego świata,
która obejrzała przeklęty filmik stosując się do zawartych w nim
poleceń? Jeśli tak to podziwiam determinację Wren... KONIEC
SPOILERA. Mogę
sobie gdybać, ale lepiej chyba przejść do innych składowych tego
filmu, a te wątpliwości niech rozwiewają ludzie mądrzejsi ode
mnie. To nie na moją głowę, tak jak nie na moje oczy efekty
specjalne wykorzystane w „Slender Manie”. Dobrze, montaż jednej
scenki, tj. seria mrocznych zdjęć widziana w szpitalu przez Hallie
była... hmm całkiem niezła. Pomyślałam wówczas o „The Ring”
Gore Verbinskiego, zresztą ponownie, bo już przecież przeklęty
filmik (ten, co to ma przywoływać Slender Mana) musi nasuwać to
skojarzenie. Zaznaczam jednak, że nie jest to ten sam poziom, że
nie jest to tak upiorne jak nagranie na kasecie VHS z „The Ring”
(azjatyckiej wersji z 1998 roku w reżyserii Hideo Nakaty też to
dotyczy, nie tylko jej remake'u). Wszystkie pozostałe, głównie
cyfrowe dodatki, które to miały za zadanie straszyć widzów, i
których wcale nie jest mało, zmuszały mnie do walki z pragnieniem
odwrócenia wzroku od ekranu. Bo to rzeczywiście był straszny
widok, ale nie w takim sensie, na jaki pewnie liczyli twórcy tego
filmu. Tak, nawet tytułowy potwór prezentuje się do bólu
sztucznie i właśnie to w tym wszystkim jest najsmutniejsze –
niewykorzystanie potencjału drzemiącego w tej fikcyjnej postaci,
właściwie to stworzenie parodii Slender Mana. Co najmocniej rzuca
się w oczy w końcówce filmu, która kazała mi się zastanowić,
czy aby bardziej adekwatne nie byłoby miano Spider-Man. Jak tylko
skończyłam się śmiać, rzecz jasna.
Cztery,
fatalnie odegrane (tak, tak, Joey King, znaną choćby z „Obecności”
Jamesa Wana, też tak oceniam), zaprzyjaźnione nastolatki kontra
nadnaturalna istota z nienaturalnie długimi kończynami, pozbawiona
ust, nosa, oczu i uszu, która najczęściej przebywa w lesie, ale
wychodzi z niego od czasu do czasu, żeby podręczyć osoby, które
ośmieliły się ją przywołać. Niektóre porywa, inne straszy
i/lub doprowadza do szaleństwa. Dlaczego tak samo nie traktuje
każdego, kto obejrzał przeklęty filmik zamieszczony w Internecie
stosując się do zawartych w nim wskazówek? Twórcy z czasem to
wyjaśniają, dosyć niezgrabnie, ale to samo można przecież
powiedzieć o całym scenariuszu „Slender Mana”. Wciskają
objaśnienia modus operandi potwora bez dbałości o dramaturgię –
ot, tak na marginesie rzucą kolejną niby rewelację, po czym
niezwłocznie wracają do chaotyczny przeżyć protagonistek.
Bohaterek wykreślonych bardzo pobieżnie, właściwie to wręcz
skrzywdzonych, bo znam nierozchwianych nastolatków, postępujących
w nieporównanie bardziej zrozumiały dla mnie sposób i naprawdę
chciałabym, żeby z takiej młodzieży czerpano inspirację do tego
filmu. U tych tu wyglądało to mniej więcej tak: zaczynamy wierzyć
w Slender Mana, potem już w niego nie wierzymy, chociaż wtedy mamy
już jakieś dowody na jego istnienie, następnie znowu dopuszczamy
do siebie dopiero co utraconą wiarę w potwora, i tak w kółko.
Kiedy jedna z naszych najlepszych przyjaciółek, dziewczyna, którą
to ponoć bardzo kochamy, poważnie zachoruje, przez kilka dni nie
będziemy jej odwiedzać (bo po co?), a gdy już się na to
zdecydujemy (w przypadku Hallie niechętnie, bo przecież ma
arcyważny trening...) to nawet nie spróbujemy z nią porozmawiać.
Ze strachu przed nią, bo jeśli chodzi o Hallie chyba nie przed
Slender Manem, ponieważ akurat wtedy jest w trakcie fazy
niewierzenia w niego. Zaraz potem dziewczyna udaje się na randkę –
przyznam, że było to dla mnie tak bezduszne, iż zaczęłam
podejrzewać opętanie... Na rzeczonej schadzce pojawiła się jedyna
jump scenka, na którą zareagowałam. W tym filmie jest ich
całkiem sporo, ale tylko tutaj uderzono w odpowiednim momencie – o
szybsze bicie serca przyprawił mnie dźwięk, a nie to komputerowe
badziewie atakujące moje biedne oczy. Bardziej od zachowania
bohaterów raziła mnie kompletna niezdolność twórców do
wygenerowania choćby krztyny napięcia. Na brak okazji Sylvain White
i jego ekipa nie mogli narzekać, bo scen zwiastujących rychłe
niebezpieczeństwo jest bardzo dużo. Moim zdaniem aż za dużo, bo
zauważyłam, że odbijało się to negatywnie na narracji. Głównie
przez to historia owa nie była na tyle płynna, żebym mogła w
zadowalającym stopniu się w nią zaangażować. Chociaż pewnie
inaczej bym te sekwencje odbierała, gdyby twórcom udało się
wykrzesać z tego trochę napięcia. Większość scen nakręcono w
nocy, na tyle zręcznie operując sztucznym oświetleniem, żeby nie
zniweczyć klimatu. To znaczy nie doszczętnie, bo jednak bardzo
mrocznym teen horrorem to bym „Slender Mana” nie nazwała –
plastik też się niestety unaocznił, aczkolwiek przyznam, że
przygotowałam się na więcej kolorowych, silnie skontrastowanych
obrazków, dlatego ta materia w sumie mile mnie zaskoczyła. A byłoby
jeszcze milej, gdyby Sylvain White i jego ekipa wydobyli z tych dosyć
ciemnych zdjęć jakieś emocje. Dla mnie bowiem był to taki
beznamiętny, bezładny zlepek w miarę mrocznych zdjęć, które
przez taki, a nie inny sposób ich podania w ogóle na mnie nie
działały. A zadowoliłabym się nawet delikatnym napięciem,
leciutką nadnaturalną wrogością bijącą z ekranu...
Przesadą
byłoby stwierdzenie, że „Slender Man” Sylvaina White'a mocno
mnie rozczarował, bo do hollywoodzkich współczesnych horrorów na
ogół zasiadam bez żadnych oczekiwań. W tym przypadku jednak
pozwoliłam sobie myśleć, że przynajmniej tytułowa postać się
obroni, bo byłam przekonana, że jej nie sposób zepsuć. O ja
naiwna! Owszem, nawet tak upiornego antybohatera Hollywood potrafi
zniszczyć, a jeśli ktoś nie wierzy to zachęcam do seansu tego
obrazu. Przepełnionego nieprzekonującymi efektami specjalnymi i
nieskutecznymi jump scenkami, dosyć chaotycznego,
wyjałowionego z napięcia teen horroru, wyboru którego szczerze
żałuję. Właściwie to dziwię się, że dotrwałam do napisów
końcowych... I naprawdę nie mam bladego pojęcia po co mi to było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz