poniedziałek, 29 października 2018

„Slender Man” (2018)

Zaprzyjaźnione nastolatki, Hallie, Wren, Katie i Chloe, dla zabawy oglądają w Internecie filmik stosując się do zawartych w nim instrukcji, co jakoby ma przywołać potworną postać zwaną Slender Manem. Tydzień później Katie znika, a niedługo potem Wren nawiązuje kontakt z osobą, z którą korespondowała jej zaginiona koleżanka. Dowiaduje się od niej o sposobie na odkupienie dziewczyny od Slender Mana i przekonuje Hallie i Chloe, że warto tego spróbować. Jeszcze wtedy dziewczęta są dosyć sceptycznie nastawione do historii o Slender Manie. Nie do końca wierzą w jego istnienie, ale już wkrótce to się zmieni.

Slender Man to fikcyjna postać stworzona w 2009 roku przez Erica Knudsena (znanego też jako Victor Surge), kojarzona głównie z tzw. creepypastą (krótkie, fikcyjne historie grozy i mroczne grafiki rozpowszechniane w Internecie). Pomijając krótkometrażówki i ewentualne dokumenty, wcześniej przez filmowców Slender Man został wykorzystany bodaj tylko raz, w mało znanym horrorze Anthony'ego Meadowsa z 2013 roku. Na szerzej dystrybuowany pełnometrażowy obraz o tej potwornej istocie trzeba było czekać do roku 2018. Mowa o „Slender Manie” w reżyserii Sylvaina White'a, twórcy między innymi „Koszmaru kolejnego lata” (2006). Scenariusz napisał David Birke (m.in. „Gacy” z 2003 roku, „13 grzechów” i „Elle”), a budżet filmu oszacowano na dziesięć milionów dolarów.

W 2014 roku w Waukesha w stanie Wisconsin dwunastoletnie Anissa Weier i Morgan Geyser zwabiły swoją koleżankę Payton Leutner do lasu, gdzie Geyser zadała jej dziewiętnaście ciosów nożem. Leutner przeżyła, a młode zbrodniarki zostały osądzone i skazane. Obie wierzyły, że Slender Man istnieje, a tym makabrycznym czynem chciały wkupić się w jego łaski – zostać jego pełnomocniczkami i zapewnić bezpieczeństwo swoim bliskim, bo bały się, że rzeczony potwór ich zabije. To wydarzyło się naprawdę, a wspominam o tym dlatego, że sprawa ta miała wpływ na „Slender Mana” Sylvaina White'a. Po internetowej premierze zwiastuna filmu, ojciec Anissy, Bill Weier powiedział Associated Press, że ma nadzieję, że „Slender Man” nie zostanie wyświetlony w lokalnych kinach, że to absurdalne, że zechciano nakręcić film popularyzujący wyżej przybliżoną tragedię, że to niesmaczne, i że przedłuża ból rodzin Leutnerów, Weierów i Geyserów. Aby uniknąć jeszcze większych kontrowersji przerobiono scenariusz, co zaowocowało problemami z zachowaniem ciągłości historii. Problemami, z którymi na moje oko twórcy „Slender Mana” nie do końca sobie poradzili. Myślę, że porównanie do sera szwajcarskiego byłoby zbyt daleko idące, bo dziur w scenariuszu nie ma znowu aż tak dużo. Co nie znaczy, że nie ma ich wcale. Naliczyłam trzy wątki, których nie dopięto. Wprowadzono je i porzucono. UWAGA SPOILER Co się stało z Chloe? Przeżyła, czy podzieliła los swoich przyjaciółek? Co z Tomem? Jego zagadkowe zachowanie w klasie i siniaki na ciele wypadałoby wyjaśnić. Tak wiem, że można domniemywać, iż dorwał go Slender Man, ale nienaturalne było to, że Hallie nie zechciała szybko rozmówić się ze swoim chłopakiem. I wreszcie, co Wren chciała osiągnąć przyprowadzając Lizzie, młodszą siostrę Hallie, do lasu, gdzie ta zgodnie z jej wskazówkami miała złożyć ofiarę dla Slender Mana? Po co ją w to wciągała? Żeby wykupić Katie? Dobrze, ale dlaczego właśnie siostra głównej bohaterki filmu, skoro nawet nie brała ona udziału w tym samym rytuale przywołania Slender Mana, co osoba oficjalnie uznana za zaginioną? Czyżby wykupienie jej wymagało złożenia dla niego ofiary przez każdą osobę z całego świata, która obejrzała przeklęty filmik stosując się do zawartych w nim poleceń? Jeśli tak to podziwiam determinację Wren... KONIEC SPOILERA. Mogę sobie gdybać, ale lepiej chyba przejść do innych składowych tego filmu, a te wątpliwości niech rozwiewają ludzie mądrzejsi ode mnie. To nie na moją głowę, tak jak nie na moje oczy efekty specjalne wykorzystane w „Slender Manie”. Dobrze, montaż jednej scenki, tj. seria mrocznych zdjęć widziana w szpitalu przez Hallie była... hmm całkiem niezła. Pomyślałam wówczas o „The Ring” Gore Verbinskiego, zresztą ponownie, bo już przecież przeklęty filmik (ten, co to ma przywoływać Slender Mana) musi nasuwać to skojarzenie. Zaznaczam jednak, że nie jest to ten sam poziom, że nie jest to tak upiorne jak nagranie na kasecie VHS z „The Ring” (azjatyckiej wersji z 1998 roku w reżyserii Hideo Nakaty też to dotyczy, nie tylko jej remake'u). Wszystkie pozostałe, głównie cyfrowe dodatki, które to miały za zadanie straszyć widzów, i których wcale nie jest mało, zmuszały mnie do walki z pragnieniem odwrócenia wzroku od ekranu. Bo to rzeczywiście był straszny widok, ale nie w takim sensie, na jaki pewnie liczyli twórcy tego filmu. Tak, nawet tytułowy potwór prezentuje się do bólu sztucznie i właśnie to w tym wszystkim jest najsmutniejsze – niewykorzystanie potencjału drzemiącego w tej fikcyjnej postaci, właściwie to stworzenie parodii Slender Mana. Co najmocniej rzuca się w oczy w końcówce filmu, która kazała mi się zastanowić, czy aby bardziej adekwatne nie byłoby miano Spider-Man. Jak tylko skończyłam się śmiać, rzecz jasna.

Cztery, fatalnie odegrane (tak, tak, Joey King, znaną choćby z „Obecności” Jamesa Wana, też tak oceniam), zaprzyjaźnione nastolatki kontra nadnaturalna istota z nienaturalnie długimi kończynami, pozbawiona ust, nosa, oczu i uszu, która najczęściej przebywa w lesie, ale wychodzi z niego od czasu do czasu, żeby podręczyć osoby, które ośmieliły się ją przywołać. Niektóre porywa, inne straszy i/lub doprowadza do szaleństwa. Dlaczego tak samo nie traktuje każdego, kto obejrzał przeklęty filmik zamieszczony w Internecie stosując się do zawartych w nim wskazówek? Twórcy z czasem to wyjaśniają, dosyć niezgrabnie, ale to samo można przecież powiedzieć o całym scenariuszu „Slender Mana”. Wciskają objaśnienia modus operandi potwora bez dbałości o dramaturgię – ot, tak na marginesie rzucą kolejną niby rewelację, po czym niezwłocznie wracają do chaotyczny przeżyć protagonistek. Bohaterek wykreślonych bardzo pobieżnie, właściwie to wręcz skrzywdzonych, bo znam nierozchwianych nastolatków, postępujących w nieporównanie bardziej zrozumiały dla mnie sposób i naprawdę chciałabym, żeby z takiej młodzieży czerpano inspirację do tego filmu. U tych tu wyglądało to mniej więcej tak: zaczynamy wierzyć w Slender Mana, potem już w niego nie wierzymy, chociaż wtedy mamy już jakieś dowody na jego istnienie, następnie znowu dopuszczamy do siebie dopiero co utraconą wiarę w potwora, i tak w kółko. Kiedy jedna z naszych najlepszych przyjaciółek, dziewczyna, którą to ponoć bardzo kochamy, poważnie zachoruje, przez kilka dni nie będziemy jej odwiedzać (bo po co?), a gdy już się na to zdecydujemy (w przypadku Hallie niechętnie, bo przecież ma arcyważny trening...) to nawet nie spróbujemy z nią porozmawiać. Ze strachu przed nią, bo jeśli chodzi o Hallie chyba nie przed Slender Manem, ponieważ akurat wtedy jest w trakcie fazy niewierzenia w niego. Zaraz potem dziewczyna udaje się na randkę – przyznam, że było to dla mnie tak bezduszne, iż zaczęłam podejrzewać opętanie... Na rzeczonej schadzce pojawiła się jedyna jump scenka, na którą zareagowałam. W tym filmie jest ich całkiem sporo, ale tylko tutaj uderzono w odpowiednim momencie – o szybsze bicie serca przyprawił mnie dźwięk, a nie to komputerowe badziewie atakujące moje biedne oczy. Bardziej od zachowania bohaterów raziła mnie kompletna niezdolność twórców do wygenerowania choćby krztyny napięcia. Na brak okazji Sylvain White i jego ekipa nie mogli narzekać, bo scen zwiastujących rychłe niebezpieczeństwo jest bardzo dużo. Moim zdaniem aż za dużo, bo zauważyłam, że odbijało się to negatywnie na narracji. Głównie przez to historia owa nie była na tyle płynna, żebym mogła w zadowalającym stopniu się w nią zaangażować. Chociaż pewnie inaczej bym te sekwencje odbierała, gdyby twórcom udało się wykrzesać z tego trochę napięcia. Większość scen nakręcono w nocy, na tyle zręcznie operując sztucznym oświetleniem, żeby nie zniweczyć klimatu. To znaczy nie doszczętnie, bo jednak bardzo mrocznym teen horrorem to bym „Slender Mana” nie nazwała – plastik też się niestety unaocznił, aczkolwiek przyznam, że przygotowałam się na więcej kolorowych, silnie skontrastowanych obrazków, dlatego ta materia w sumie mile mnie zaskoczyła. A byłoby jeszcze milej, gdyby Sylvain White i jego ekipa wydobyli z tych dosyć ciemnych zdjęć jakieś emocje. Dla mnie bowiem był to taki beznamiętny, bezładny zlepek w miarę mrocznych zdjęć, które przez taki, a nie inny sposób ich podania w ogóle na mnie nie działały. A zadowoliłabym się nawet delikatnym napięciem, leciutką nadnaturalną wrogością bijącą z ekranu...

Przesadą byłoby stwierdzenie, że „Slender Man” Sylvaina White'a mocno mnie rozczarował, bo do hollywoodzkich współczesnych horrorów na ogół zasiadam bez żadnych oczekiwań. W tym przypadku jednak pozwoliłam sobie myśleć, że przynajmniej tytułowa postać się obroni, bo byłam przekonana, że jej nie sposób zepsuć. O ja naiwna! Owszem, nawet tak upiornego antybohatera Hollywood potrafi zniszczyć, a jeśli ktoś nie wierzy to zachęcam do seansu tego obrazu. Przepełnionego nieprzekonującymi efektami specjalnymi i nieskutecznymi jump scenkami, dosyć chaotycznego, wyjałowionego z napięcia teen horroru, wyboru którego szczerze żałuję. Właściwie to dziwię się, że dotrwałam do napisów końcowych... I naprawdę nie mam bladego pojęcia po co mi to było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz