Laura,
jej mąż Shawn oraz dwie małe córki, Kayla i Maddie, jak co roku
mają spędzić jakiś czas z dala od wielkomiejskiego zgiełku, w
swoim domku nad jeziorem, blisko gęstego lasu. Mężczyzna nie może
wyruszyć z resztą rodziny, ale obiecuje, że dołączy do nich już
w najbliższą noc. Po kilkugodzinnej podróży samochodem Laura,
Kayla i Maddie docierają do bramy wjazdowej, za którą stoi ich
letni dom, ale kobieta nie może poradzić sobie z kłódką. Wtedy
zjawia się mężczyzna, który mówi, że ma na imię Owen i mieszka
nieopodal. Otwiera kłódkę i stara się wdać z Laurą w pogawędkę,
ale kobieta jest nieufna. Zamienia z nim tylko kilka słów i
odjeżdża. Parkuje blisko domu i przystępuje do przenoszenia rzeczy
całej rodziny z samochodu do środka. W tym czasie jej córki bawią
się na zewnątrz. Wieczorem Maddie zaczyna wykazywać oznaki
choroby, a Laura odkrywa, że nie ma możliwości uzyskać dla niej
pomocy medycznej. Na zewnątrz czai się bowiem zamaskowany
mężczyzna, który jak wszystko na to wskazuje, nie zamierza
wypuścić ich stąd żywych.
W
marcu 2016 roku zatrudniono Dennisa Iliadisa, twórcę między innymi
remake'u „Ostatniego domu po lewej” i późniejszego „Delirium”,
do reżyserowania horroru „He's Out There” opartego na
debiutanckim scenariuszu Mike'a Scannella, który wcześniej nosił
tytuł „Scarecrow”. Ostatecznie jednak Iliadis nie wyreżyserował
tego filmu – miejsce to z czasem zajął początkujący Quinn
Lasher. Rolę główną obsadzono już w czerwcu 2016 roku i to w
przeciwieństwie do reżysera nie uległo zmianie – w Laurę
wcieliła się Yvonne Strahovski, która muszę przyznać, warsztatem
mocno się wyróżnia (korzystnie) na tle całej obsady „He's Out
There”.
Debiutancki
film Quinna Lashera jest slasherem, choć niektórzy mogą się
ze mną nie zgodzić, ponieważ nurt ten zwykle kojarzony jest z dużą
ilością trupów, a w „He's Out There” życie z rąk
zamaskowanego mordercy traci bardzo niewielu bohaterów. W
scenariuszu Mike'a Scannella pojawia się jednak tyle innych cech
(przede wszystkim) tego podgatunku, że podejrzewam, że jego fanom
trudno będzie nie rozpatrywać omawianego filmu w kategoriach
właśnie slashera. Wśród pozostałych odbiorców „He's
Out There” może natomiast (ale wcale nie musi) dominować pogląd,
że fabułę wtłoczono w ramy thrillera z nurtu home invasion,
bo te dwa podgatunki mają ze sobą trochę wspólnego. I przyznam,
że sama zastanawiałam się, czy aby temu obrazowi nie jest bliżej
do home invasion, ale doszłam do wniosku, że zawarcie w
scenariuszu wspomnianych już cech prawdopodobnie nie było
podyktowane potrzebą stworzenia tego typu thrillera. Bo chociaż
rzeczone cechy i w takich filmach są przez niektórych widzów
dostrzegane to zazwyczaj najsilniej kojarzą się one właśnie ze
slasherami. Scenariusz to jedno, ale wydaje mi się, że ekipa
techniczna też podeszła do tego projektu jak do filmu slash.
Klimat zdecydowania bardziej przystawał mi do tego rodzaju horroru
niż do home invasion, nawet wówczas gdy bohaterki „He's
Out There” zostają niejako uwięzione w drewnianym domku nad
jeziorem blisko ściany lasu . Wybór głównego miejsca akcji
sprawiał, że do pewnego stopnia czułam się jakbym oglądała
backwood slasher. Wrażenie nie było jednak pełne, bo akcję
z rzadka przenoszono na łono natury, najwięcej czasu poświęcając
wydarzeniom rozgrywającym się w letnim domu Laury, Shawna i ich
dwóch córek. Z tego właśnie powodu zaczęłam zastanawiać się,
czy aby nie mam tutaj do czynienia z home invasion, ale ten
klimat ciągle mi nie pasował do tego podgatunku. Ciągle, bo
wcześniej (później też, tak na marginesie) jeszcze silniej rzuca
się to w oczy – w scenach dziennych jeszcze lepiej widać próby
oddania przez realizatorów przynajmniej ułamka ducha klasycznych
slasherów. Przynajmniej ułamka, bo tylko taki efekt
odnotowałam. Jeśli natomiast było tak, że kierowało nimi
pragnienie wskrzeszenia całego ducha starych, dobrych slasherów,
to na moje oko udało im się to tylko po części (i to raczej
niewielkiej, gwoli ścisłości). Chodzi o kolorystykę zdjęć.
Podobnie jak w XX-wiecznych slasherach obrazy nie mienią się
żywymi barwami, praktycznie nie widać ani jednego koloru, który by
się w ten sposób wyróżniał. Tak chyba mogłyby wyglądać
zdjęcia po jednym praniu... I właśnie to wypranie z żywych barw
nasuwa skojarzenia ze slasherami kręconymi w XX wieku, ale na
tym w zasadzie podobieństwa się kończą. Zamiast przybrudzonych
kadrów i tak wyblakłych barw (takich trochę mglistych), do jakich przyzwyczaili wieloletnich
fanów slasherów XX-wieczni przedstawiciele tego podgatunku,
mamy raczej metaliczne odcienie, albo coś do nich zbliżonego.
Trudno mi to ubrać w słowa, ale efekt przypadł mi do gustu, pomimo
tego, że idealnie nie przystawał do klimatu filmów slash z
ubiegłego wieku. To było takie dosyć smaczne połączenie
niegdysiejszego podejścia z nowoczesnością, której w tym
przypadku nie należy rozumieć jako ukłonu w stronę tak częstego
we współczesnej kinematografii plastiku. Po zapadnięciu zmroku
nadal można wyłapać takie interesujące odcienie, ale jako, że
wówczas dominują raz rzadsze, raz gęstsze ciemności nie atakuje
to zmysłu wzroku z taką siłą, jak podczas scen nakręconych za
dnia. W takim rozrachunku wołałbym więc, żeby większość
wydarzeń pokazanych w „He's Out There” rozgrywała się w
świetle dziennym.
Już
prolog horroru Quinna Lashera wskazuje na to, że próbowano nadać
mu swoistą baśniowość i rzeczywiście film ma takowy posmaczek.
Nie tylko scenariusz i nie tylko jego prolog. Nawet ten całkiem
pomysłowym klimat lekko tchnie baśniowością. Choć chyba bardziej
adekwatne będzie tutaj określenie dark fantasy. Ten nurt
uwidacznia się przede wszystkim w ilustrowanej książeczce dla
odważniejszych dzieci, w ujęciach, w ten, czy inny sposób, z nią
związanych, ale i w modus operandi zamaskowanego mordercy widać
taką makabryczną, mroczną baśniowość. No dobrze, z tą nicią
porozciąganą w lesie to przesadzili – jakoś nie przekonała mnie
wizja dorosłego mężczyzny z zamiłowaniem do okaleczania i
zabijania ludzi, który hasa po lesie ze szpulą czerwonej nici,
robiąc z niej coś na kształt ścieżki do jakiejś wątpliwej
nagrody. A już w ogóle to osłabiła mnie jedna z dorosłych
postaci dająca się na to złapać – tak, tak wiem, że uznała to
za figiel bliskich, wiem, że takie zachowanie było
usprawiedliwione, ale to nie zmienia faktu, że rozbawił mnie widok
zmęczonego dorosłego łażącego po lesie „pod dyktat” nitki. A
że akurat nie miałam nastroju na komedię, nie przyjęłam tego z
entuzjazmem. Za to kukły były wspaniałe – prawie wszystkie
sekwencje z ich udziałem dodawały „He's Out There” upiorności,
większej nawet niż sceny z mordercą skrywającym przecież swoje
oblicze pod niezgorszą maską. Ale takiego (dosyć sporego)
dyskomfortu, w jaki wprawiał mnie widok tych kukieł (scenka z
huśtawkami zdecydowanie najlepsza!) czarny charakter ani razu we
mnie nie obudził. I zapewniam, że nie cierpię na pediofobię. W
każdym razie Annabelle może się schować – Chucky nie, ale ta
tak popularna obecnie antybohaterka według mnie może co najwyżej
buty czyścić tym kukłom. A przecież w tym filmie nie są one
nawet istotami ożywionymi! Ale ten, kto myśli, że rzeczone kukły
rekompensowały mi wszystkie niedostatki to jest w wielkim błędzie.
Tak daleko posuniętego zaniedbania warstwy gore, tak
desperackiego wręcz uciekania od mordów dawno już w filmie slash
nie widziałam. Owszem, mamy trochę krwi i ran, ale nie dość, że
nie prezentuje się to realistycznie, to na dodatek, co akurat
niezbyt mi przeszkadzało, nie ma długich zbliżeń na jakieś
odrażające szczegóły efektów specjalnych (to drugie jest dosyć
typowe dla filmów slash). O małej ilości trupów już
wspominałam, ale dodam jeszcze, że widzimy zabójstwo tylko jednej
osoby - chodzi o sam moment zadania ofierze śmiertelnego uderzenia.
I odbywa się to tak szybko, że nawet dokładnie tego nie widać.
Ale najpoważniejszym niedociągnięciem, z mojego punktu widzenia,
był bolesny wręcz niedobór napięcia w całej środkowej partii
filmu. Nastrojowy początek i dynamiczna końcówka nie nużyły, ale
niestety nie mogę tego samego powiedzieć o tym, co zobaczyłam
pomiędzy nimi. Takie nielogiczne zachowania głównej bohaterki, jak
na przykład stanowczo zbyt późne podjęcie próby zabezpieczenia
domu przed intruzem i to w dodatku bez należytego przyłożenia się
do tego, mogącego przecież przesądzić o życiu lub śmierci jej i
jej córek, zajęcia, czy częste wychodzenie z domu, gdy już
wiedziała, że na zewnątrz czai się uzbrojony osobnik, który
urządził sobie tutaj polowanie na ludzi, można usprawiedliwić
paniką, znajdowaniem się w położeniu utrudniającym analizowanie
wszelkich za i przeciw każdego planowanego posunięcia. Trudniej
wytłumaczyć zachowanie Laury przy oknie, bo wydaje mi się, że w
takiej sytuacji panika dyktowałaby raczej niezwłoczne wybicie
szyby. Ale kto wie... W każdym razie to kolejna materia, w której
uwidacznia się slasher, bo takie z punktu widzenia osoby
wygodnie siedzącej przed ekranem, a nie uczestniczącej w
obserwowanej walce na życie i śmierć, nielogiczne zachowania
protagonistów stanowią jedną ze swego rodzaju wizytówek tego
podgatunku. A i jeszcze coś. UWAGA
SPOILER Już myślałam, że nie doczekam się starcia
kobiety (final girl) z oprawcą i jego późniejszego
powstania z martwych, ale (i dzięki za to) i tutaj pokłoniono się
długoletnim miłośnikom slasherów. Szkoda tylko, że przez
cały czas wiedziałam kto zabija, bo (i to już we wstępnej partii
filmu) bardziej nakierować na to widzów już chyba by się nie dało
KONIEC SPOILERA.
W
sumie to taki średniak. Gdyby nie ta w większości nieszczęsna
środkowa partia to najprawdopodobniej dużo bardziej przychylnie
patrzyłabym na debiutancki film Quinna Lashera. Małą liczbę
trupów mogłabym ścierpieć, gdyby próby budowania emocjonalnego
napięcia w środkowej części filmu (bo takowe faktycznie były)
przynosiły lepsze rezultaty, choćby takie jak w początkowych i
końcowych partiach „He's Out There”. A tak sporą część
seansu przyjmowałam z narastającym zniecierpliwieniem i znużeniem.
Nie mogłam się po prostu doczekać silniejszych emocji, nie tyle
budowanych wartką akcją, ile niegwałtownymi wydarzeniami osnutymi
przygniatającym klimatem, tworzonym przez zdjęcia i tę całkiem
niezłą ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Nathana
Whiteheada. Tak, moim zdaniem, gdyby dopracować tę środkową część
„He's Out There”, horror ten oglądałoby mi się dużo lepiej. I
kto wie, może nawet uznałabym go za jeden z bardziej udanych
XXI-wiecznych slasherów. Choć szczerze wątpię, żeby nawet
wówczas trafił do ścisłej czołówki mojego osobistego rankingu
tego typu filmów z bieżącego wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz