Craig
od śmierci żony samotnie wychowuje swoją obecnie dziesięcioletnią
córkę Jennifer. Dziewczynka od jakiegoś czasu nie mówi, co
najprawdopodobniej jest spowodowane traumą wywołaną stratą matki.
Po przeprowadzce do nowego domu Craig prosi swoją siostrę Susan o
zamieszkanie z nimi, ponieważ wierzy, że to pomoże jego córce,
ale kobieta odmawia. Wkrótce mężczyzna nabiera pewności, że
Jennifer boi się jakiegoś potwora, stara się więc przekonać ją,
że jest on jedynie wytworem jej wyobraźni. Z czasem jednak
uświadamia sobie, że w koszmarach sennych, które dręczą go
każdej nocy pojawia się ten sam potwór, którego rysuje jego
córka.
Włoch
Raffaele Picchio dotychczas wyreżyserował dwa filmy, horrory
„Morituris” (2011) i „The Blind King”, rozpowszechniany też
pod tytułem „Dark Silence” (polski „Mroczna cisza”). Jako
scenarzysta debiutował w 2014 roku – wtedy ukazała się filmowa
antologia „Phantasmagoria”, która zawiera jeden segment
nakręcony na podstawie jego scenariusza. Ponadto Picchio
współtworzył scenariuszu horroru „House of Evil” (2017), a
wcześniej wraz z Ricardo De Flaviisem i Lorenzo Paviano napisał
scenariusz omawianej „Mrocznej ciszy”. Włosko-kanadyjskiego
anglojęzycznego horroru nastrojowego zrealizowanego za, w
przybliżeniu, dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Freddy
Krueger spotyka Pinheada. Taaa, oglądając „Mroczną ciszę”
naprawdę nie można oprzeć się wrażeniu, że pomysłodawcy tej
historii naoglądali się „Koszmaru z ulicy Wiązów” i
„Wysłannika piekieł” (w liczbie pojedynczej lub mnogiej, bo jak
wiemy to serie są), uznając że dobrze będzie wykorzystać motywy
zawarte w tych horrorach. Tak mi to wyglądało, ale czy istotnie
takie są korzenie „Mrocznej ciszy”? Tego nie wiem. Mogę pisać
tylko o swoich odczuciach, a one były właśnie takie: nie
potrafiłam patrzeć na to inaczej, jak na połączenie „Koszmaru z
ulicy Wiązów” z „Wysłannikiem piekieł”. Dosyć niefortunne
połączenie, muszę dodać. To miało szansę się udać, a
przynajmniej ja z otwartymi ramionami przyjęłabym horror odnoszący
się do wspomnianych kultowych obrazów, gdyby nie te wszystkie
mankamenty, jakie na swoje nieszczęście zaobserwowałam. I
bynajmniej nie uważam, że niski budżet je usprawiedliwia. A
przynajmniej nie wszystkie, bo możliwe, że gdyby dysponowano
większą gotówką to skompletowano by lepszą obsadę. Desiree
Giorgetti w roli Susan nie była taka zła, mała Eleonora Marianelli
choć mało przekonująca przynajmniej mnie nie irytowała, ale jej
filmowy ojciec to już zupełnie inna sprawa. Aaron Stielstra był
tak rażąco teatralny, że przy nim nawet amatorzy zaludniający
polskie paradokumenty wypadają jak profesjonaliści. Patetyczny,
manieryczny, mechaniczny, pretensjonalny – taki jest styl gry
Stielstra w „Mrocznej ciszy”, właśnie taki jest główny
bohater tej produkcji: samotny ojciec Craig, który czuje, że
przestaje sobie radzić z opieką nad swoją dziesięcioletnią córką
Jennifer. Kino grozy wiele zawdzięcza Włochom, w XX wieku
udowodnili, że mają swój własny styl, że nie muszą dostosowywać
się do trendów narzucanych przez Amerykanów, bo mają swoje własne
(filmy kanibalistyczne, giallo). Ale w XXI wieku to się
zmieniło. A przynajmniej do mnie docierają takie współczesne
filmy Włochów, które każą mi sądzić, że teraz wychodzą z
założenia, że receptą na dobry horror jest zapożyczanie od
Amerykanów. Klimat „Mrocznej ciszy” nie ma w sobie nic z
ubiegłowiecznych włoskich horrorów/thrillerów – wygląda jak
amerykański straszak z niższej półki. Omawiany projekt Raffaele'a
Picchio moim zdaniem został już nadpsuty nad etapie pisania
scenariusza. Jego autorzy nie dali mi szans na odpowiednie
zaznajomienie się z najważniejszymi bohaterami. Zamiast stopniowo
odkrywać przede mną ich aktualną sytuację życiową i co
ważniejsze wydarzenia z ich przeszłości prawie wszystko wyjawili
wprost i zasugerowali już na początku seansu, a to co celowo
przemilczeli (bo to miał być jeden ze zwrotów akcji wrzuconych w
końcówkę) już wtedy się domyśliłam. Rozmowy Craiga i Susan
bardziej drętwe już chyba być nie mogły, zresztą to samo można
powiedzieć o kontaktach tego pierwszego z jego dziesięcioletnią
córką. To wszystko było tak beznamiętne i tak nieprzekonujące,
że choć bardzo się starałam nijak nie potrafiłam należycie
wczuć się w sytuacją bohaterów „Mrocznej ciszy”. A szkoda, bo
od strony technicznej zarzucić temu obrazowi mogę tylko (albo aż,
zależy jak na to spojrzeć) to, że z sekwencji, które miały jawić
się najbardziej upiornie nie wykrzesano nawet minimum tego napięcia,
które emanować z nich powinno. Bo sama kolorystyka zdjęć - te
metaliczne, ciemne, ponure barwy – oraz nastrojowa ścieżka
dźwiękowa w moim odczuciu są jednym z mocniejszych składników
tej produkcji. Nie żebym zaraz piała z zachwytu nad dokonaniem
operatorów i oświetleniowców zatrudnionych do tego
przedsięwzięcia, bo nie trzeba długo szukać, żeby znaleźć
mroczniejsze XXI-wieczne horrory nastrojowe, ale pod tym kątem obraz
Picchio w mojej ocenie i tak wypada całkiem nieźle.
Najbardziej
zaskoczyły mnie efekty specjalne wykorzystane w omawianym projekcie.
Po tak niezdarnie rozpisanym wstępie spodziewałam się czegoś dużo
gorszego. Przygotowałam się na multum przekombinowanych, do bólu
sztucznych efektów komputerowych, bo nie wątpiłam, że akurat na
to w tym malutkim budżecie pieniądze znaleziono. Dlaczego? A bo
widziałam już (choć w większości przypadków nie w całości)
niejeden tani horror przepełniony tandetnymi CGI. Według mnie
telewizyjne animal attacki wiodą w tym prym. W „Mrocznej
ciszy” tymczasem zobaczyłam w miarę realistycznie się
prezentujące dodatki – w tworzeniu potwora nawiedzającego Craiga
i Jennifer komputer, na moje oko, grał jakąś rolę, ale jeśli już
to bardzo niewielką. Ta maszkara z bandażami na twarzy ogólnie
prezentuje się dosyć wiarygodnie, tak samo potworna wersja Susan,
substancja robiąca za krew i kilka innych pomniejszych efektów.
Inna sprawa, że te wszystkie w zamyśle upiorne sekwencje są
dawkowane w mocno nieskoordynowany sposób, bez uprzedniego
podkręcania napięcia, wtłaczane w scenariusz bez żadnego
pomyślunku, bez zastanawiania się nad tym, w których miejscach
najlepiej, że tak się wyrażę, przypuszczać ataki na widza. Przez
ten brak płynności, przez tę toporną narrację manifestacje
nadnaturalnego, albo tylko wyśnionego, zagrożenia tracą na
upiorności – owoce pracy twórców efektów specjalnych moim
zdaniem zostały skrzywdzone przez scenarzystów, przez ludzi, którzy
nie potrafili należycie opowiedzieć tej historii. W ich rękach ta
opowieść wypada tak topornie, że nawet te niezłe efekty specjalne
i w miarę mroczna kolorystyka nie były w stanie mi tego
zrekompensować. Nie wynagrodziło mi tego nawet zakończenie tej
opowieści. Prawie najlepsze z możliwych. Nie do końca, dlatego że
jeszcze lepiej by to wypadło, gdyby zrezygnowano z ostatniej sceny,
UWAGA SPOILER tym samym pozostawiając odbiorcom pole dla
dwóch, nie tylko jednej interpretacji fabuły „Mrocznej ciszy”
KONIEC SPOILERA.
Toporna
narracja, nieprzekonujące aktorstwo, ze szczególnym wskazaniem na
odtwórcę roli głównej, brak dbałości o emocjonalne napięcie i
oczywiście, po części wynikające z tego pierwszego tak pobieżne
przedstawienie postaci, że choć bardzo się starałam nie
potrafiłam wejść w skórę żadnego z nich – to wszystko w moich
oczach praktycznie pogrzebało „Martwą ciszę” Raffaele'a
Picchio. Co poniektórzy odbiorcy pewnie do listy wad dopiszą
jeszcze motywy kojarzące się z „Koszmarem z ulicy Wiązów” i
„Wysłannikiem piekieł” - dotyczy to poszukiwaczy oryginalności,
widzów nieakceptujących fabuł, przynajmniej w części złożonych
z wątków dobrze już im znanych. Ja akurat uważam to za dobry
pomysł (zakładając, że faktycznie to był świadomy zamysł
twórców), ale ani on, ani całkiem niezła oprawa audiowizualna nie
były w stanie w moich oczach uratować tej produkcji. Za dużo w
niej składników, które wyprowadzały mnie z równowagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz