John
Grant, nauczyciel z Tiboonda w Australii, postanawia odwiedzić swoją
dziewczynę mieszkającą w Sydney. Pociągiem dociera do miasta
Bundanyabba, przez miejscowych nazywanego Yabba, gdzie planuje
spędzić trochę czasu przed wejściem na pokład samolotu, który
zabierze go do Sydney. Sytuacja finansowa Granta ulega jednak
drastycznemu pogorszeniu, przez co nauczyciel jest zmuszony
przedłużyć swój pobyt w przesadnie gościnnym mieście. John
poznaje paru mężczyzn, którzy pokazują mu jak wygląda życie w
Yabba. Całonocne zabawy suto zakrapiane alkoholem, hazard, seks bez
zobowiązań i polowania na zwierzynę to codzienność tutejszych
mężczyzn, a Grant stopniowo się do nich dopasowuje. Spokojny
dotychczas nauczyciel oddaje się prymitywnym rozrywkom z
grubiańskimi ludźmi bez perspektyw, odnajdując w tym taką
przyjemność, jakiej nigdy wcześniej nie zaznał.
W
1961 roku w Australii wypuszczono pierwsze wydanie powieści Kennetha
Cooka, pt. „Wake in Fright”. Jakiś czas potem kupiono prawa do
jej ekranizacji/adaptacji, napisanie scenariusza filmu powierzono
Evanowi Jonesowi, a na reżysera filmu wybrano Kanadyjczyka Teda
Kotcheffa. Zdjęcia ruszyły w 1970 roku, a pierwszy pokaz odbył się
na Festiwalu Filmowym w Cannes w roku 1971. Oryginalny tytuł filmu
pokrywa się z tytułem jego literackiego pierwowzoru („Wake in
Fright”), acz istnieje też alternatywna nazwa „Outback”. W
Polsce natomiast film funkcjonuje pod tytułem „Na krańcu świata”.
Zrealizowany za, w przybliżeniu, osiemset tysięcy dolarów
australijskich, thriller psychologiczny Teda Kotcheffa wzbudził
niemałe kontrowersje, co obok lichej dystrybucji, jest uważane za
jedną z przyczyn jego komercyjnej porażki. Przez lata produkcja ta
była rozpowszechniana na bardzo wąską skalę. Dysponowano jedynie
niskiej jakości kopią ocenzurowanej wersji omawianego obrazu. Ale
odpowiadający za montaż „Na krańcu świata” Anthony Buckley po
latach bezowocnych poszukiwań w końcu trafił na dobrą kopię
filmu. Znalezisko to odrestaurowano i w 2009 roku wypuszczono na DVD
i Blu-ray. W 2017 roku pojawił się miniserial „Wake in Fright”
- readaptacja powieści Kennetha Cooka o tym samym tytule bądź
remake thrillera psychologicznego Teda Kotcheffa. Nie jestem w stanie
tego stwierdzić, ponieważ rzeczona książka i nowa wersja „Wake
in Fright” nie są mi znane.
Australijsko-amerykańsko-brytyjski
„Na krańcu świata” przez niektórych jest przypisywany do kina
exploitation (rzadziej ozploitation), bo został
zrealizowany tanim kosztem i porusza kontrowersyjne tematy. Mnie
jednak tak do końca nie pasuje ten obraz do exploitation.
Pomijam to, że jego techniczna jakość jest nieporównanie wyższa
od tej, którą zazwyczaj można zaobserwować w tego typu kinie, bo
(niestety) widziałam odrestaurowaną wersję tego filmu (jak pewnie
każdy dzisiejszy odbiorca niniejszego obrazu), nie potrafię więc
sformułować w tej materii żadnego wniosku. Tematyka „Na krańcu
świata” to już zupełnie inna sprawa. Przeciętny Australijczyk,
zwłaszcza ten mieszkający w mniejszych skupiskach ludzkich
(miasteczka, wsie) ma prawo czuć się oburzony. W sumie to i
mężczyzn mieszkających w innych rejonach świata takie spojrzenie
na ich płeć może mocno bulwersować. Zresztą i kobietom się
tutaj dostaje, więc wychodzi na to, że grupa rozgniewanych powinna
być szeroka... Tak, tylko czy rzeczywiście u odbiorców tego filmu
taka reakcja będzie dominować? W Sieci można znaleźć informację
(nie wiadomo czy pokrywa się ona z prawdą), że podczas jednego z
kinowych pokazów „Na krańcu świata” w Australii, jakiś widz
wstał, wskazał na ekran i krzyknął „To nie my!”, na co aktor
Jack Thompson (jeden z członków obsady omawianego filmu)
odpowiedział „Usiądź kolego, to my”. I faktycznie ciężko
zarzucić twórcom tego obrazu mijanie się z prawdą i nie chodzi
tutaj tylko o australijską prowincję. Jedyne co można w tym
miejscu im wytknąć (albo autorowi książki, bo nie wiem w jakim
stopniu trzymali się oryginału) to stronniczość – pokazanie
tylko „jednej strony medalu”, ukazanie całego skupiska ludzkiego
w jednym, negatywnym świetle. Tacy ludzie, jak ci pokazani w „Na
krańcu świata” istnieją i nie jest ich mało, ale obok nich
egzystują przecież ich całkowite przeciwieństwa, których to w
rzeczonym filmie nie znajdziemy. To może co poniektórych widzów
drażnić, ale ja nie czynię z tego zarzutu, bo fikcyjne miasto
Byndanyabba, w którym toczy się lwia część akcji filmu, dla mnie
było czymś w rodzaju oazy dla prymitywnych jednostek i zarazem
miejscem, które pobudzało ciemniejszą stronę ludzkiej natury,
jednocześnie powoli uśmiercając tę jasną. Yabba nie jest
przekrojem całego świata, według mnie absolutnie nie należy tak
na to patrzeć. To raj dla alkoholików, chamów, leniów,
hazardzistów i ludzi niepotrafiących powściągać swoich
seksualnych popędów (i to ostatnie nie dotyczy tylko mężczyzn).
To środowisko, które silnie oddziałuje nawet na dotychczas
spokojne, poważne, praworządne, pracowite jednostki, bo przecież
perspektywa robienia tego co się chce i kiedy tylko się chce ma
prawo być dla nich bardzo nęcąca. Domyślam się, że
nieobiektywne podejście do postaci zaludniających ten obraz miało
wzmagać potępiający wydźwięk fabuły – nie da się bowiem nie
zauważyć, że scenariusz piętnuje hulaszczy tryb życia, że
twórcy wymierzają oskarżycielski palec w tych samców, którzy
myślą wyłącznie o swoich własnych potrzebach, o zaspokajaniu
swoich pragnień i o zarażaniu takim myśleniem innych ludzi. Tylko
że jak się to ogląda to ma się nieodparte wrażenie, że filmowcy
zwracają się bezpośrednio do nas, że to na nas kierują te pełne
odrazy oskarżenia, zapytując przy tym, czy naprawdę chcemy tak
żyć. Serio, nawet jeśli stroni się od alkoholu można pokryć się
rumieńcem wstydu w reakcji na pijaństwo pokazywane na ekranie,
można poczuć się osobiście dotkniętym takim ujęciem postaci, bo
przynajmniej chwilowo mogą się oni wydawać odzwierciedleniem nas
samych. I wierzcie mi, dokładnym odbiciem niezliczonych ludzi
stąpających po ziemi (anty)bohaterowie „Na krańcu świata”
faktycznie są.
Pustynny
krajobraz i przybrudzone, lekko zamglone zdjęcia tworzą doprawdy
duszny klimat wyalienowania, potęgując ponadto degrengoladę
członków gatunku ludzkiego obserwowanych na ekranie. Ludzi, którym
naprawdę nie chce się towarzyszyć, z którymi nie sposób
sympatyzować, na których nie da się nie spoglądać ze sporą
odrazą. I czołowa postać filmu nie jest tutaj żadnym wyjątkiem.
John Grant (niezła, aczkolwiek miejscami egzaltowana kreacja
Gary'ego Bonda) jest ubogim nauczycielem z małego miasteczka
Tiboonda, który decyduje się spędzić Święta Bożego Narodzenia
w Sydney, ze swoją mieszkającą tam dziewczyną. Pech chce, że
robi sobie postój w mieście Bundanyabba, którego mieszkańcy, jak
szybko zauważa, wykazują się agresywną wręcz gościnnością.
Grant staje się kolejną ofiarą hazardu. Zostaje bez pieniędzy,
ale znajduje się w mieście zamieszkanym przez ludzi, którzy aż
palą się do pomagania turystom. Tyle że pomaganie rozumieją jako
zapewnianie im stałego dostępu do piwa, wciąganie ich w swoje
całonocne imprezy, podczas których zdarza im się niszczyć cudze
mienie i wdawać ze sobą w bójki. Potrzebującym oferują też dach
nad głową – Granta gości u siebie miejscowy lekarz-alkoholik,
Clarence F. Tydon, niepobierający wynagrodzenia za swoją wątpliwej
jakości pracę, w którego w znakomitym stylu wcielił się Donald
Pleasence, fanom horrorów znany przede wszystkim jako doktor Samuel
Loomis (oryginalna seria „Halloween”). Ale to potem. Najpierw
zostaje ugoszczony przez niejakiego Tima Hynesa, którego córka,
Janette, jest nimfomanką. Twórcy nie mówią o tym wprost, ale ze
słów Tydona można wywnioskować, że ta kobieta nie odmawia nawet
swojemu ojcu, że z nim też sypia. Podkreślam jednak, że
wyczytałam to jedynie między słowami, a to zdecydowanie za mało,
żebym z pełną stanowczością mogła stwierdzić, że Ted Kotcheff
odważył się poruszyć także wątek kazirodczy. To samo mogę
powiedzieć o homoseksualizmie. To zostało tylko zasugerowane i to
tak, aby nasza wyobraźnia stworzyła dość niewygodny obraz takiego
stosunku seksualnego i bynajmniej nie dlatego, że dotyczy to dwóch
osób tej samej płci. Największe kontrowersje wzbudzają jednak
innego rodzaju scenki – pokazane w najdrobniejszych szczegółach i
tym bardziej szokujące, że będące autentycznym zapisem śmierci,
często w straszliwych męczarniach. UWAGA SPOILER Przemoc
koncentruje się na zwierzętach, przede wszystkim kangurach, ale
mamy też lisa i królika. To może niektórym wystarczy do włożenia
„Na krańcu świata” do szufladki opatrzonej napisem
„exploitation”, ale ja jakoś nie potrafię tak patrzeć
na film, w którym nie ma ofiar z ludzi (w którym nie padają oni
trupem, bo w psychologicznym sensie są ofiary, ofiary własnych
autodestrukcyjnych zapędów). Rzeź kangurów jest jednak straszna,
to bez wątpienia. Tym bardziej traumatyczna, bo prawdziwa – to nie
jest sztuka, to autentyczny zapis polowania z udziałem ludzi w tym
wyspecjalizowanych (i ponoć przy tym pijanych), włączony do filmu
po konsultacji z obrońcami praw zwierząt z Australii i Wielkiej
Brytanii, jako sprzeciw wobec polowań na zagrożoną wyginięciem
zwierzynę. Twórcy filmu wyraźnie dają tutaj do zrozumienia, że
na kangury poluje się głównie dla sportu, dla rozrywki, a nie dla
pożywienia, a sposób w jaki to ukazują jest tak bezlitosny, tak
wstrząsający, tak rozbrajająco szczery, że niejeden widz
faktycznie może zwątpić w zasadność polowań na zwierzynę.
Filmowcy chcieli obrzydzić widzom to zajęcie, maksymalnie je
potępić, pokazać jakim barbarzyńskim gatunkiem jesteśmy. Mnie
przekonywać do tego nie musieli, bo już dawno to wiem. I szczerze
mówiąc wolałabym, żeby nie pokazywali mi prawdziwych mordów
kangurów, bo nie uważam tego za sztukę – w tym miejscu sztuką
byłoby stworzenie wiarygodnie się prezentujących efektów
specjalnych. Niemniej doceniam cel, jaki chciano przez to osiągnąć
KONIEC SPOILERA.
„Na
krańcu świata” nie jest thrillerem jakich wiele. Właściwie to
wcale się nie zdziwię, jeśli część jego odbiorców dopatrzy się
w tym obrazie Teda Kotcheffa więcej elementów dramatu niźli
dreszczowca (oficjalnie przypisano go do obu tych gatunków), choćby
przez to, że bardziej koncentrowano się tutaj na ukazywaniu godnych
pożałowania, ale też zasługujących na potępienie ludzkich
zachowań, na powolnym staczaniu się na samo dno przyzwoitej
jednostki, która miała to nieszczęście, że wpadła w środowisko,
które umożliwiło jej dopuszczenie do głosu dotąd tak starannie
tłumionych prymitywnych popędów. Tak, „Na krańcu świata”
bardziej skupia się na psychologii niż powolnym budowaniu i
intensyfikowaniu napięcia, na konstruowaniu duszącego, odrażającego
wręcz świata przedstawionego będącego istnym rajem dla ludzi
chcących żyć bez większych zahamowań. Ludzi, zwłaszcza
mężczyzn, stroniących od obowiązków i wprost lgnących do
różnego rodzaju rozrywek, do niczym nieskrępowanych zabaw dla
dużych dzieci. Nad tym wszystkim przez cały czas wisi jednak widmo
rychłego nieszczęścia. Bez trudu można odczuć, również za
sprawą tej dusznej, przybrudzonej atmosfery, że wszystko to zmierza
do jakiegoś tragicznego końca, czy to w sensie fizycznym, czy
psychologicznym. I dlatego właśnie moim zdaniem bliżej temu
obrazowi do thrillera psychologicznego niż dramatu. Polecam jednak
obu tym grupom, ale tylko pod warunkiem, że nie odrzuca ich
kontrowersyjne, bezkompromisowe kino, bo jedna składowa tego obrazu
nawet dziś może rodzić spory, a na pewno szokować, zniesmaczać,
oburzać, do głębi wstrząsać nawet zaprawionym w kinie gore
widzem (chociaż „Na krańcu świata” do tego nurtu się nie
wpisuje). Pozostałe elementy już niekoniecznie będą rodzić tak
mocne reakcje, ale ręki sobie za to nie dam uciąć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz