środa, 10 października 2018

„Na krańcu świata” (1971)

John Grant, nauczyciel z Tiboonda w Australii, postanawia odwiedzić swoją dziewczynę mieszkającą w Sydney. Pociągiem dociera do miasta Bundanyabba, przez miejscowych nazywanego Yabba, gdzie planuje spędzić trochę czasu przed wejściem na pokład samolotu, który zabierze go do Sydney. Sytuacja finansowa Granta ulega jednak drastycznemu pogorszeniu, przez co nauczyciel jest zmuszony przedłużyć swój pobyt w przesadnie gościnnym mieście. John poznaje paru mężczyzn, którzy pokazują mu jak wygląda życie w Yabba. Całonocne zabawy suto zakrapiane alkoholem, hazard, seks bez zobowiązań i polowania na zwierzynę to codzienność tutejszych mężczyzn, a Grant stopniowo się do nich dopasowuje. Spokojny dotychczas nauczyciel oddaje się prymitywnym rozrywkom z grubiańskimi ludźmi bez perspektyw, odnajdując w tym taką przyjemność, jakiej nigdy wcześniej nie zaznał.

W 1961 roku w Australii wypuszczono pierwsze wydanie powieści Kennetha Cooka, pt. „Wake in Fright”. Jakiś czas potem kupiono prawa do jej ekranizacji/adaptacji, napisanie scenariusza filmu powierzono Evanowi Jonesowi, a na reżysera filmu wybrano Kanadyjczyka Teda Kotcheffa. Zdjęcia ruszyły w 1970 roku, a pierwszy pokaz odbył się na Festiwalu Filmowym w Cannes w roku 1971. Oryginalny tytuł filmu pokrywa się z tytułem jego literackiego pierwowzoru („Wake in Fright”), acz istnieje też alternatywna nazwa „Outback”. W Polsce natomiast film funkcjonuje pod tytułem „Na krańcu świata”. Zrealizowany za, w przybliżeniu, osiemset tysięcy dolarów australijskich, thriller psychologiczny Teda Kotcheffa wzbudził niemałe kontrowersje, co obok lichej dystrybucji, jest uważane za jedną z przyczyn jego komercyjnej porażki. Przez lata produkcja ta była rozpowszechniana na bardzo wąską skalę. Dysponowano jedynie niskiej jakości kopią ocenzurowanej wersji omawianego obrazu. Ale odpowiadający za montaż „Na krańcu świata” Anthony Buckley po latach bezowocnych poszukiwań w końcu trafił na dobrą kopię filmu. Znalezisko to odrestaurowano i w 2009 roku wypuszczono na DVD i Blu-ray. W 2017 roku pojawił się miniserial „Wake in Fright” - readaptacja powieści Kennetha Cooka o tym samym tytule bądź remake thrillera psychologicznego Teda Kotcheffa. Nie jestem w stanie tego stwierdzić, ponieważ rzeczona książka i nowa wersja „Wake in Fright” nie są mi znane.

Australijsko-amerykańsko-brytyjski „Na krańcu świata” przez niektórych jest przypisywany do kina exploitation (rzadziej ozploitation), bo został zrealizowany tanim kosztem i porusza kontrowersyjne tematy. Mnie jednak tak do końca nie pasuje ten obraz do exploitation. Pomijam to, że jego techniczna jakość jest nieporównanie wyższa od tej, którą zazwyczaj można zaobserwować w tego typu kinie, bo (niestety) widziałam odrestaurowaną wersję tego filmu (jak pewnie każdy dzisiejszy odbiorca niniejszego obrazu), nie potrafię więc sformułować w tej materii żadnego wniosku. Tematyka „Na krańcu świata” to już zupełnie inna sprawa. Przeciętny Australijczyk, zwłaszcza ten mieszkający w mniejszych skupiskach ludzkich (miasteczka, wsie) ma prawo czuć się oburzony. W sumie to i mężczyzn mieszkających w innych rejonach świata takie spojrzenie na ich płeć może mocno bulwersować. Zresztą i kobietom się tutaj dostaje, więc wychodzi na to, że grupa rozgniewanych powinna być szeroka... Tak, tylko czy rzeczywiście u odbiorców tego filmu taka reakcja będzie dominować? W Sieci można znaleźć informację (nie wiadomo czy pokrywa się ona z prawdą), że podczas jednego z kinowych pokazów „Na krańcu świata” w Australii, jakiś widz wstał, wskazał na ekran i krzyknął „To nie my!”, na co aktor Jack Thompson (jeden z członków obsady omawianego filmu) odpowiedział „Usiądź kolego, to my”. I faktycznie ciężko zarzucić twórcom tego obrazu mijanie się z prawdą i nie chodzi tutaj tylko o australijską prowincję. Jedyne co można w tym miejscu im wytknąć (albo autorowi książki, bo nie wiem w jakim stopniu trzymali się oryginału) to stronniczość – pokazanie tylko „jednej strony medalu”, ukazanie całego skupiska ludzkiego w jednym, negatywnym świetle. Tacy ludzie, jak ci pokazani w „Na krańcu świata” istnieją i nie jest ich mało, ale obok nich egzystują przecież ich całkowite przeciwieństwa, których to w rzeczonym filmie nie znajdziemy. To może co poniektórych widzów drażnić, ale ja nie czynię z tego zarzutu, bo fikcyjne miasto Byndanyabba, w którym toczy się lwia część akcji filmu, dla mnie było czymś w rodzaju oazy dla prymitywnych jednostek i zarazem miejscem, które pobudzało ciemniejszą stronę ludzkiej natury, jednocześnie powoli uśmiercając tę jasną. Yabba nie jest przekrojem całego świata, według mnie absolutnie nie należy tak na to patrzeć. To raj dla alkoholików, chamów, leniów, hazardzistów i ludzi niepotrafiących powściągać swoich seksualnych popędów (i to ostatnie nie dotyczy tylko mężczyzn). To środowisko, które silnie oddziałuje nawet na dotychczas spokojne, poważne, praworządne, pracowite jednostki, bo przecież perspektywa robienia tego co się chce i kiedy tylko się chce ma prawo być dla nich bardzo nęcąca. Domyślam się, że nieobiektywne podejście do postaci zaludniających ten obraz miało wzmagać potępiający wydźwięk fabuły – nie da się bowiem nie zauważyć, że scenariusz piętnuje hulaszczy tryb życia, że twórcy wymierzają oskarżycielski palec w tych samców, którzy myślą wyłącznie o swoich własnych potrzebach, o zaspokajaniu swoich pragnień i o zarażaniu takim myśleniem innych ludzi. Tylko że jak się to ogląda to ma się nieodparte wrażenie, że filmowcy zwracają się bezpośrednio do nas, że to na nas kierują te pełne odrazy oskarżenia, zapytując przy tym, czy naprawdę chcemy tak żyć. Serio, nawet jeśli stroni się od alkoholu można pokryć się rumieńcem wstydu w reakcji na pijaństwo pokazywane na ekranie, można poczuć się osobiście dotkniętym takim ujęciem postaci, bo przynajmniej chwilowo mogą się oni wydawać odzwierciedleniem nas samych. I wierzcie mi, dokładnym odbiciem niezliczonych ludzi stąpających po ziemi (anty)bohaterowie „Na krańcu świata” faktycznie są.

Pustynny krajobraz i przybrudzone, lekko zamglone zdjęcia tworzą doprawdy duszny klimat wyalienowania, potęgując ponadto degrengoladę członków gatunku ludzkiego obserwowanych na ekranie. Ludzi, którym naprawdę nie chce się towarzyszyć, z którymi nie sposób sympatyzować, na których nie da się nie spoglądać ze sporą odrazą. I czołowa postać filmu nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. John Grant (niezła, aczkolwiek miejscami egzaltowana kreacja Gary'ego Bonda) jest ubogim nauczycielem z małego miasteczka Tiboonda, który decyduje się spędzić Święta Bożego Narodzenia w Sydney, ze swoją mieszkającą tam dziewczyną. Pech chce, że robi sobie postój w mieście Bundanyabba, którego mieszkańcy, jak szybko zauważa, wykazują się agresywną wręcz gościnnością. Grant staje się kolejną ofiarą hazardu. Zostaje bez pieniędzy, ale znajduje się w mieście zamieszkanym przez ludzi, którzy aż palą się do pomagania turystom. Tyle że pomaganie rozumieją jako zapewnianie im stałego dostępu do piwa, wciąganie ich w swoje całonocne imprezy, podczas których zdarza im się niszczyć cudze mienie i wdawać ze sobą w bójki. Potrzebującym oferują też dach nad głową – Granta gości u siebie miejscowy lekarz-alkoholik, Clarence F. Tydon, niepobierający wynagrodzenia za swoją wątpliwej jakości pracę, w którego w znakomitym stylu wcielił się Donald Pleasence, fanom horrorów znany przede wszystkim jako doktor Samuel Loomis (oryginalna seria „Halloween”). Ale to potem. Najpierw zostaje ugoszczony przez niejakiego Tima Hynesa, którego córka, Janette, jest nimfomanką. Twórcy nie mówią o tym wprost, ale ze słów Tydona można wywnioskować, że ta kobieta nie odmawia nawet swojemu ojcu, że z nim też sypia. Podkreślam jednak, że wyczytałam to jedynie między słowami, a to zdecydowanie za mało, żebym z pełną stanowczością mogła stwierdzić, że Ted Kotcheff odważył się poruszyć także wątek kazirodczy. To samo mogę powiedzieć o homoseksualizmie. To zostało tylko zasugerowane i to tak, aby nasza wyobraźnia stworzyła dość niewygodny obraz takiego stosunku seksualnego i bynajmniej nie dlatego, że dotyczy to dwóch osób tej samej płci. Największe kontrowersje wzbudzają jednak innego rodzaju scenki – pokazane w najdrobniejszych szczegółach i tym bardziej szokujące, że będące autentycznym zapisem śmierci, często w straszliwych męczarniach. UWAGA SPOILER Przemoc koncentruje się na zwierzętach, przede wszystkim kangurach, ale mamy też lisa i królika. To może niektórym wystarczy do włożenia „Na krańcu świata” do szufladki opatrzonej napisem „exploitation”, ale ja jakoś nie potrafię tak patrzeć na film, w którym nie ma ofiar z ludzi (w którym nie padają oni trupem, bo w psychologicznym sensie są ofiary, ofiary własnych autodestrukcyjnych zapędów). Rzeź kangurów jest jednak straszna, to bez wątpienia. Tym bardziej traumatyczna, bo prawdziwa – to nie jest sztuka, to autentyczny zapis polowania z udziałem ludzi w tym wyspecjalizowanych (i ponoć przy tym pijanych), włączony do filmu po konsultacji z obrońcami praw zwierząt z Australii i Wielkiej Brytanii, jako sprzeciw wobec polowań na zagrożoną wyginięciem zwierzynę. Twórcy filmu wyraźnie dają tutaj do zrozumienia, że na kangury poluje się głównie dla sportu, dla rozrywki, a nie dla pożywienia, a sposób w jaki to ukazują jest tak bezlitosny, tak wstrząsający, tak rozbrajająco szczery, że niejeden widz faktycznie może zwątpić w zasadność polowań na zwierzynę. Filmowcy chcieli obrzydzić widzom to zajęcie, maksymalnie je potępić, pokazać jakim barbarzyńskim gatunkiem jesteśmy. Mnie przekonywać do tego nie musieli, bo już dawno to wiem. I szczerze mówiąc wolałabym, żeby nie pokazywali mi prawdziwych mordów kangurów, bo nie uważam tego za sztukę – w tym miejscu sztuką byłoby stworzenie wiarygodnie się prezentujących efektów specjalnych. Niemniej doceniam cel, jaki chciano przez to osiągnąć KONIEC SPOILERA.

„Na krańcu świata” nie jest thrillerem jakich wiele. Właściwie to wcale się nie zdziwię, jeśli część jego odbiorców dopatrzy się w tym obrazie Teda Kotcheffa więcej elementów dramatu niźli dreszczowca (oficjalnie przypisano go do obu tych gatunków), choćby przez to, że bardziej koncentrowano się tutaj na ukazywaniu godnych pożałowania, ale też zasługujących na potępienie ludzkich zachowań, na powolnym staczaniu się na samo dno przyzwoitej jednostki, która miała to nieszczęście, że wpadła w środowisko, które umożliwiło jej dopuszczenie do głosu dotąd tak starannie tłumionych prymitywnych popędów. Tak, „Na krańcu świata” bardziej skupia się na psychologii niż powolnym budowaniu i intensyfikowaniu napięcia, na konstruowaniu duszącego, odrażającego wręcz świata przedstawionego będącego istnym rajem dla ludzi chcących żyć bez większych zahamowań. Ludzi, zwłaszcza mężczyzn, stroniących od obowiązków i wprost lgnących do różnego rodzaju rozrywek, do niczym nieskrępowanych zabaw dla dużych dzieci. Nad tym wszystkim przez cały czas wisi jednak widmo rychłego nieszczęścia. Bez trudu można odczuć, również za sprawą tej dusznej, przybrudzonej atmosfery, że wszystko to zmierza do jakiegoś tragicznego końca, czy to w sensie fizycznym, czy psychologicznym. I dlatego właśnie moim zdaniem bliżej temu obrazowi do thrillera psychologicznego niż dramatu. Polecam jednak obu tym grupom, ale tylko pod warunkiem, że nie odrzuca ich kontrowersyjne, bezkompromisowe kino, bo jedna składowa tego obrazu nawet dziś może rodzić spory, a na pewno szokować, zniesmaczać, oburzać, do głębi wstrząsać nawet zaprawionym w kinie gore widzem (chociaż „Na krańcu świata” do tego nurtu się nie wpisuje). Pozostałe elementy już niekoniecznie będą rodzić tak mocne reakcje, ale ręki sobie za to nie dam uciąć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz