piątek, 19 października 2018

„Mrok” (2018)

Uciekający przed policją Josef postanawia ukryć się w leśnym zakątku zwanym Devil's Den. Znajduje tam, jak mu się wydaje, opuszczony dom, w którym zamierza zostać na jakiś czas. Szybko jednak odkrywa, że jest tutaj ktoś jeszcze. Żywy trup w postaci nastoletniej, okaleczonej dziewczyny imieniem Mina, który zabija Josefa, a niedługo potem znajduje w jego samochodzie nastoletniego, oślepionego chłopaka Alexa. Okazuje się, że został on porwany przez Josefa i to on odebrał mu zmysł wzroku. Pomiędzy Miną i Alexem zawiązuje się niezwykła przyjaźń. Razem przemierzają las, w którym nie brakuje ludzi niepokojących nastolatka.

Austriacki anglojęzyczny pełnometrażowy debiut Justina P. Lange'a pt. „The Dark” (polski „Mrok”) bazuje na pomyśle wykorzystanym przez tego samego scenarzystę i reżysera w jego siedemnastominutowym filmiku z 2013 roku pod tym samym tytułem. Na koncepcji mogącej kojarzyć się z „Pozwól mi wejść” (powieść „Wpuść mnie” Johna Ajvide Lindqvista, filmy z 2008 i 2010 roku) i „Wiecznie żywym” (powieść Isaaca Mariona i film z 2013 roku). Premierowy pokaz „Mroku” odbył się w kwietniu 2018 roku na Tribeca Film Festival, a produkcja otrzymała wsparcie między innymi Unii Europejskiej – program Kreatywna Europa.

Gęsty las i dwoje nastolatków po przejściach, których połączy niezwykła przyjaźń. Dlaczego niezwykła? Bo technicznie rzecz ujmując jeden człon tego duetu, dziewczyna imieniem Mina, nie ma kilkunastu lat. Chociaż wygląda jak nastolatka jest dużo starsza, proces starzenia się został bowiem u niej zatrzymany, bo tak naprawdę jest już trupem. Ożywionym trupem – istotą poruszającą się, mówiącą, myślącą nawet, ale posiadającą od dawna martwy organizm. Leśny zakątek zwany Devil's Den jest jej domem – to właśnie jej rzeczone miejsce zawdzięcza swoją złą sławę, to za jej sprawą przez wielu miejscowych uważane jest za przeklęte, choć jeszcze nie przeżył nikt, kto mógłby ją opisać. Wiadomo tylko, że w tych lasach grasuje jakiś potwór. To znaczy jedni w to wierzą, inni nie, ale opowieści te zna każdy, kto mieszka w okolicy. Dotychczas zombie żył samotnie, żywiąc się mięsem zabijanych przez siebie ludzi (zwierząt być może też, ale trudno o pewność skoro Justin P. Lange nie wspomniał o tym w swoim scenariuszu), a schronienie zawsze znajdując w niszczejącym domu stojącym w lesie, w Devil's Den. W domu, w którym Mina mieszkała za życia ze swoją matką i bynajmniej nie była to egzystencja szczęśliwa. Dowiemy się tego z retrospekcji ukazanych w formie snów/wspomnień zombie, obecnie roztaczającym opiekę nad niewidomym nastolatkiem Alexem. Chłopiec jakiś czas temu został porwany przez niejakiego Josefa, mężczyznę, którego Mina zabije już w początkowej partii „Mroku”. To porywacz pozbawił wzroku Alexa (przekonująca charakteryzacja, zresztą to samo mogę powiedzieć o wyglądzie żywego trupa) – miała to być kara za jakieś mimowolne przewinienie chłopaka. Josef wpajał Alexowi zasady, których ten starał się przestrzegać. Cały czas się tego uczył, ale nie zawsze potrafił sprostać wymaganiom swojego oprawcy, czego dowodem brzydkie blizny tam gdzie powinny być oczy. U Alexa widać przejawy syndromu sztokholmskiego – chłopca co prawda przeraża perspektywa ponownego spotkania z Josefem, ale jednocześnie czuje z nim więź, można chyba nawet powiedzieć, że lekko z nim sympatyzuje. A w każdym razie początkowo wygląda to tak, jakby wolał zostać z Josefem niż wrócić do domu. To jednak się zmienia niedługo po poznaniu lokalnego potwora, żywego trupa, który postanawia mu pomóc. Oboje sporo w życiu wycierpieli, więcej niż byłby w stanie znieść niejeden dorosły, szybko znajdują więc wspólną płaszczyznę porozumienia. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby kino nie przyzwyczaiło nas do stawiania zombie w pozycji agresorów, gdyby nie niezliczone horrory, w których to te kreatury polują na protagonistów. Mina też pozbawia życia ludzi niemających złych intencji (nie poprzestaje na Josefie), ale kieruje nią potrzeba chronienia Alexa i samej siebie. Chociaż oczywiście daje się widzom do zrozumienia, że w przeszłości też zabijała ludzi. We wspomnianym już „Wiecznie żywym” Jonathana Levine'a widziałam już związek zombie z człowiekiem, w „Martwej dziewczynie” Marcela Sarmiento i Gadiego Harela też znajdziemy... hmm... nietypową relację żywego trupa z ludźmi, ale Justin P. Lange inaczej ujmuje ten temat. „Mrok” nie jest horrorem komediowym jak „Wiecznie żywy”, ani nie posuwa się do takiego ekstremum jak „Martwa dziewczyna”. Najbardziej przypomina to relację chłopca i wampirzycy z „Pozwól mi wejść” - człowieka i co prawda innego rodzaju, ale zawsze, ożywionego trupa. Mina i Alex zaprzyjaźniają się. Chłopak doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jego towarzyszka jest potworem, a ona z kolei nie ma wątpliwości, że bardzo ryzykuje zostając z nim. Łatwo można sobie bowiem wyobrazić, co ludzie by z nią zrobili, gdyby ponad wszelką wątpliwość wykazano, że te wszystkie przerażające opowieści krążące o Devil's Den są prawdziwe. Wydawać by się mogło, że takie podejście do tematu (przyjaźń zombie z człowiekiem) nie obdarzy nas wieloma składnikami charakterystycznymi dla horroru, że już prędzej możemy liczyć na dramat niźli rasowy zombie movie. I rzeczywiście łatwo odnaleźć tutaj elementy typowe dla tego pierwszego gatunku, ale „Mrok” jest też horrorem. Powiedziałabym nawet, że przede wszystkim egzystuje w jego ramach, aczkolwiek określenie „rasowy zombie movie” nie do końca mi do tej pozycji pasuje.

Jednym z najsilniejszych składników„Mroku”, według mnie, jest oprawa wizualna. Gęsty las, w którym toczy się lwia część akcji w ujęciu Klemensa Hufnagla (człowieka odpowiadającego za zdjęcia) jest przepiękny, ale i złowrogi. A uzyskanie tego drugiego efektu nie jest takie łatwe w przypadku filmu, w większości kręconego w świetle dziennym. Sceny nocne oczywiście też są i w mojej ocenie są one odpowiednio mroczne, ale większą sztuką jest stworzenie atmosfery niedookreślonego, przyczajonego zagrożenia w sekwencjach zrealizowanych za dnia. A Justinowi P. Lange'owi i jego ekipie w mojej ocenie to się udało – z jasnych, silnie skontrastowanych zdjęć pokazujących naturalne piękno leśnego krajobrazu, emanuje też jakaś wrogość, która może, ale wcale nie musi mieć oblicza Miny. Żywego trupa z okaleczoną twarzą, ostrymi zębiskami i czarnymi szponami, którymi rozrywa ciała swoich ofiar. Niektóre zjada, ale w przeciwieństwie do scen mordów, twórcy oszczędzają widzom szczegółów tej odrażającej konsumpcji. Jedną widzimy od tyłu i rzeczywiście porusza to wyobraźnię, ale myślę, że nie zaszkodziłoby pokazać trochę więcej. Chociaż raz zrobić zbliżenie na wnętrzności wkładane sobie do ust przez Minę. Ale jak już dałam do zrozumienia twórcy „Mroku” tak zupełnie nie uciekają od gore, bo pojawia się tutaj parę trupów, którym będziemy mogli dosyć dobrze się przyjrzeć. Rany im zadane prezentują się równie realistycznie, co okaleczone twarze Miny i Alexa. Substancja, która posłużyła filmowcom za krew nie raziła mnie nieodpowiednią barwą i/lub konsystencją, a i sam wygląd rzeczonych obrażeń zadawanych ludziom (już abstrahując od krwi z nich wypływającej) też był niczego sobie, zwłaszcza wtedy, gdy widać było poszarpane brzegi ran. Jednakże „Mrok” najprawdopodobniej nie zniesmaczy osób dobrze zaznajomionych z krwawym kinem grozy. Justinowi P. Lange'owi w moim odczuciu nieszczególnie zależało na doprowadzaniu odbiorców swojego filmu do mdłości. „Mrok” może i miał wstrząsać widzem, może nawet szokować go, ale nie coraz to bardziej odrażającymi efektami specjalnymi. Ten film do pewnego stopnia porusza (a przynajmniej ja nie przeszłam obok niego zupełnie obojętnie), ale nie za sprawą odrażających scen mordów i okaleczania ofiar przez zaszczutego żywego trupa, tylko niezwykłej relacji dwóch zagubionych istot, które w przeszłości przeżyły prawdziwe piekło. Teraz też nie jest im łatwo, ale mają siebie. Nie są już sami w tej nierównej walce z dorosłymi. W walce, której wcale nie muszą toczyć, UWAGA SPOILER z czego Mina z czasem zda sobie sprawę. Ta zamiana ról – zombie z dnia na dzień staje się bardziej człowieczy, a człowiek potworny – to dosyć ciekawe ujęcie, chociaż niekoniecznie oryginalne. To samo zresztą można powiedzieć o fizycznym, nie tylko psychologicznym, wracaniu Miny do ludzkiej postaci, odzyskiwaniu przez nią żywego organizmu (znów „Wiecznie żywy”) KONIEC SPOILERA. Historia ta ma w sobie pewien urok, magnetyzm, powab, które zawdzięczam również realizacji, nie tylko tej wciągającej fabule. Angażującej chociaż tak na dobrą sprawę nieserwującej jakichś dotychczas niespotykanych w kinie rozwiązań, czy tak sugestywnych momentów, że nie ma się żadnych wątpliwości, że na dłużej ostaną się one w naszej pamięci. Nie, „Mrok” taki nie jest. Justin P. Lange nieśpiesznie snuje swoją prostą opowieść o przyjaźni człowieka i zombie, o krzywdzie, jakiej oboje zaznali i o UWAGA SPOILER przemianie, jaka zachodzi w każdym z nich KONIEC SPOILERA podczas ich wspólnej wędrówki przez gęsty las. Osoby, które nastawią się na coś w rodzaju współczesnego hollywoodzkiego straszaka pewnie srogo się zawiodą. To samo zresztą może spotkać widzów celujących akurat w gore, bo ani jump scenek, ani wygenerowanych komputerowo maszkar, ani hektolitrów krwi i licznych scen śmierci i/lub tortur w „Mroku” nie zobaczymy. To po prostu klimatyczna, nieszafująca efektami specjalnymi (chociaż trochę ich jest i na szczęście komputer „nie przykładał do tego ręki”), wolno snuta opowieść podana w sposób w miarę emocjonalny, przy czym te emocje wzbudzają głównie tekst i atmosfera. Efekty specjalne jakąś rolę też w tym grają, ale zdecydowanie mniejszą od tych dwóch wspomnianych elementów omawianego filmu.

Justin P. Lange w swoim pełnometrażowym debiucie w mojej ocenie nie wznosi się na wyżyny współczesnej kinematografii grozy. „Mrok” nie był dla mnie jakimś wielkim odkryciem, horrorem, do którego zapałałabym dozgonną miłością, ale to jeszcze nie oznacza, że uważam ten obraz za niegodzien uwagi miłośników kina grozy. Ma on coś w sobie. Coś, co nie pozwalało mi ani na moment oderwać wzroku od ekranu, chociaż emocje których mi dostarczał do najsilniejszych nie należały. Takie ich natężenie jednak wystarczyło, żebym ze sceny na scenę coraz bardziej wsiąkała w tę historię. W tę, pod wieloma względami, zwyczajną opowieść o nie tak zwyczajnej przyjaźni dwóch osób po doprawdy strasznych przejściach. Polecam więc głównie tym fanom kina grozy, którzy pragną odskoczni od dynamicznych horrorów pełnych jump scenek i wydumanych efektów komputerowych, i dla których oryginalność czy różnego rodzaju komplikacje fabularne nie nie są wartościami nadrzędnymi. Klimat, prostota, doskonałe aktorstwo Nadii Alexander i Toby'ego Nicholsa, tak uwielbiana przez wielu fanów gatunku leśna sceneria i może nieszczególnie silne, ale i tak niosące tę historię emocje dostarczane zarówno w scenach rozgrywających się w umownej teraźniejszości, jak i w przeszłości co jakiś czas przywoływanej przez twórców w formie snów/wspomnień żywego trupa.

Za seans bardzo dziękuję

1 komentarz:

  1. Dla mnie brzmi ciekawie, nie widziałam dotychczas zombie przedstawionego inaczej niz potwora więc zainteresowałaś mnie

    OdpowiedzUsuń