niedziela, 24 listopada 2019

„Charlie Says” (2018)


Trzy lata po zabójstwach w domach Tate i LaBianca, należące do tak zwanej Rodziny Charlesa Mansona, Leslie 'Lulu' Van Houten, Patricia 'Katie' Krenwinkel i Susan 'Sadie' Atkins, nadal przebywają w celach śmierci w Kalifornii, choć ich kary z konieczności zmieniono na dożywotnie więzienie. Naczelniczka zwleka z przeniesieniem ich do zwykłych cel z powodu obaw o bezpieczeństwo ich i innych osadzonych. Leslie, Patricia i Susan nadal są wyznawczyniami filozofii Mansona, nadal go kochają i mówią głównie o nim. Naczelniczka więzienia zwraca się więc do Karlene Faith, kobiety zajmującej się edukacją osadzonych w tym zakładzie karnym. Faith zgadza się na zajęcia z nimi, wierząc, że zdoła wykorzenić z ich umysłów filozofię Mansona. A to może być największe wyzwanie w karierze Karlene Faith.

Mary Harron i Guinevere Turner: duet kojarzony głównie z bezkompromisowym thrillerem opartym na mocnej powieści Breta Eastona Ellisa pt. „American Psycho” (scenariusz napisały wspólnie, ale reżyserią zajęła się już tylko Mary Harron). Czy potrzeba większej zachęty do sięgnięcia po nowszy owoc ich współpracy, film zatytułowany „Charlie Says”? Jeśli tak, to proszę bardzo: Guinevere Turner pisząc scenariusz tej produkcji opierała się na „The Family” Eda Sandersa i „The Long Prison Journey of Leslie Van Houten: Life Beyond the Cult” - literaturze faktu z obszernej biblioteki poświęconej sprawie Charlesa Mansona. Przywódcy sekty zwanej Rodziną, która (tj. kilku jej członków) latem 1969 roku za jego namową dopuściła się kilku odrażających morderstw. „Charlie Says” nie koncentruje się, tak jak inne filmy inspirowane tą sprawą, przede wszystkim na Charlesie Mansonie, czy Sharon Tate i jej znajomych, którzy padli ofiarami (między innymi oni) jego szaleństwa. Film w reżyserii Mary Harron w głównej mierze skupia się na trzech członkiniach jego sekty, ze wskazaniem na Leslie Van Houten, której Charles nadał imię Lulu. „Charlie Says” przyjmuje głównie jej perspektywę – punkt widzenia oprawczyni, ale i ofiary. Ofiary prania mózgu dokonanego przez Charlesa Mansona. Pierwszy pokaz filmu odbył się we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, a jego szeroka dystrybucja ruszyła w maju 2019 roku w Stanach Zjednoczonych.

Amerykański thriller psychologiczny zmiksowany z dramatem, który jak by na to nie patrzeć, w dosyć kontrowersyjny sposób podchodzi do jednej z najgłośniejszych kryminalnych spraw w historii Stanów Zjednoczonych. „Charlie Says” nie jest pionierem w tym temacie, bo w literaturze można odnaleźć pozycje, które przedstawiają morderczynie na usługach Charlesa Mansona (przykuwająca uwagę Matta Smitha) także w charakterze ofiar. Czy godnych współczucia, to już każdy sam musi rozsądzić, ale nazywanie ich ofiarami grubą przesadą nie jest (biorąc pod uwagę oficjalną wersję wydarzeń). Inna sprawa, czy to je usprawiedliwia. Mary Harron starała się pokazać w swoim filmie ten swoisty dualizm – konflikt dwóch biegunów w młodych, zagubionych, łaknących miłości umysłach. I mówimy tutaj o kobietach, które bez zmrużenia oka pozbawiały życia/okaleczały ludzi, którzy tak naprawdę niczym im się nie narazili. Tylko dlatego, że Charlie sobie tego zażyczył. Mówimy o kobietach, które były dumne z tego co zrobiły, dosłownie chełpiły się swoimi potwornymi zbrodniami. Bo one wcale nie patrzyły na to w takich kategoriach. Były święcie przekonane, że morderstwo jest wyrazem wielkiej miłości. Zapytacie: skoro tak, to dlaczego nie zabiły człowieka, którego kochały najbardziej? Dlaczego pozwoliły żyć swojemu guru? To jedna z niezliczonych sprzeczności rządzących w ich niewielkim światku. W nie tak znowu hermetycznej społeczności, którą Charles Manson zbudował sobie na kalifornijskim ranchu, wcześniej wynajmowanym filmowcom, którzy kręcili tu swoje dzieła. Nikt tutaj nie zawracał sobie głowy analizowaniem słów człowieka, który zwykł utożsamiać się z Jezusem Chrystusem. Charlie mówi, że w jego świecie nie ma żadnych reguł, podczas gdy ciągle wprowadza jakieś zasady, których należy bezwzględnie przestrzegać. Na przykład przy stole kobietom wolno nałożyć sobie jedzenie dopiero, gdy wszyscy mężczyźni to zrobią. Kobietom zabrania się trzymania pieniędzy – wszystkie banknoty i monety mają obowiązek przekazywać mężczyznom. „Charlie Says” pokazuje te i inne sprzeczności pomiędzy słowami i czynami Mansona. Mówi też o fantazjach, które zaszczepił swoim wyznawcom. Może i sam w nie nie wierzył. A może tak. Być może on naprawdę wierzył, że ludzie mogą zamienić się w elfy, że prędzej czy później dojdzie do wojny pomiędzy rasą białą i czarną, którą wygrają ci drudzy, po czym on i jego wyznawcy obejmą rządy nad światem. To do tego sprowadza się tak zwany Helter Skelter – apokaliptyczna wizja jednego z największych zbrodniarzy w historii Stanów Zjednoczonych, która niewykluczone, że została sklecona głównie na potrzeby procesów sądowych (patrz: „Manson. CIA,narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood” pióra Toma O'Neilla i Dana Piepenbringa). „Charlie Says” skupia się jednak na oficjalnej wersji wydarzeń (rzecz jasna mocno skróconej), najbardziej rozpowszechnionej przez Vincenta Bugliosiego i Curta Gentry'ego w ich książce „Helter Skelter. Prawdziwa historia morderstw, które wstrząsnęły Hollywood”. Z perspektywy (nie dosłownie: realizacja tradycyjna) Leslie Van Houten i już w mniejszym stopniu Karlene Faith (przyzwoita kreacja Merritt Wever), nieżyjącej już feministki i działaczki na rzecz praw człowieka, która rozpostarła opiekuńcze skrzydła również nad skazanymi członkiniami tzw. Rodziny Charlesa Mansona. Akcja filmu Mary Harron toczy się w dwóch okresach – więzienne życie Leslie Van Houten, Patricii Krenwinkel i Susan Atkins (w tych przekonujących rolach kolejno Hannah Murray, Sosie Bacon i Marianne Rendón) przeplata się tutaj z retrospekcjami pokazującymi ich egzystencję u boku Charlesa Mansona. Ci którzy oczekują krwawej jatki na miarę „American Psycho” najpewniej mocno się rozczarują. Brutalizm w „Charlie Says” przejawia się głównie w sferze psychologicznej. Mordy, których na jego rozkaz dopuściło się parę „owieczek” Mansona zostały zmarginalizowane, przy czym rzeź dokonana w domu państwa LaBianca w dużo mniejszym stopniu niż makabra dokonana w domu Sharon Tate i Romana Polańskiego. Niemniej moim zdaniem twórcy „Charlie Says” w żadnym z tych przypadków nie oddali należycie ohydy zbrodni, których dopuściły się te – och popłaczę się – zagubione duszyczki. Kogo jak kogo, ale Mary Harron nie sposób uznać za reżyserkę jak ognia unikającej dosadności (odsyłam do „American Psycho”). Skąd więc ta łagodność? Czy ten przekaz był motywowany godną pochwały niechęcią do swego rodzaju żerowania na autentycznych zbrodniach (epatowanie krwawą makabrą w calach zarobkowych), czy miało to raczej służyć ociepleniu wizerunków młodych ludzi, którzy stali się narzędziami zdemoralizowanej jednostki, która bez większego wysiłku zdołała ich sobie przyporządkować? Cóż, chciałabym by było inaczej, ale odniosłam wrażenie, że twórcom bardziej zależało na tym drugim.
 
Tym, co w mojej ocenie najbardziej się twórcom „Charlie Says” udało, to oprawa wizualna. Zdjęcia ze swego rodzaju dwóch światów -. kolorowe, pozornie bezproblemowe, swobodne życie na kalifornijskim ranchu pod przewodnictwem charyzmatycznego mężczyzny oraz monotonna, beznadziejna, zimna egzystencja więzienna – nie są co prawda stylizowane na kino z końca lat 60-tych i początku 70-tych XX wieku, na które to okresy przypada akcja omawianego filmu, ale i bez tego realizatorom moim zdaniem udało się tchnąć w to ducha tamtej epoki. „Charlie Says”, jak wiele innych XXI-wiecznych filmów, jest utrzymany w atmosferze retro, ale niepociągniętej aż tak daleko, by widz miał poczucie, że filmowcom zależało na wytworzeniu złudnego wrażenia obcowania z produkcją z dawnych lat. Klimat retro, realizacja współczesna – tak to w wielkim skrócie można określić. Odpowiadający za zdjęcia Crille Forsberg celowo utrzymał większość retrospekcji w cieple, którego próżno szukać w umownej teraźniejszości (początek lat 70-tych XX wieku, trzy lata po morderstwach w domach Tata i LaBianca). Końcówka lat 60-tych dwudziestego stulecia dla Leslie Van Houten, pierwszoplanowej postaci „Charlie Says” właśnie taka była: kolorowa i ciepła. Oczywiście, zdarzało jej się odbierać jakieś niepokojące sygnały, ale to jakoś szczególnie nie zakłócało szczęścia, jakie odnalazła w tzw. Rodzinie. Sekcie założonej przez Charlesa Mansona, wśród podobnych sobie zagubionych duszyczek, które dopiero tutaj znalazły upragnioną miłość. Bo Charles Manson naprawdę kochał swoje „owieczki”... albo władzę, którą nad nimi sprawował. Takiej możliwości Leslie Van Houten jednak w tamtym okresie do siebie nie dopuszczała. Tak jak i innym osobom chorobliwie zapatrzonym w tego mężczyznę o aparycji hipisa, wystarczyła jej świadomość, że Charlie ją kocha. Zresztą nie tylko on. Mary Harron w swoim filmie pokazuje również zależności pomiędzy jego wyznawcami – skupia się też na uczuciach, jakimi ci młodzie ludzie darzyli się nawzajem. Bo to też nie było bez znaczenia. Bezwarunkowa miłość, jaką darzyli swojego guru to jedno, ale według Harron nie mniej istotne było to, co każdy z nich odnajdywał u innych ofiar prania mózgu przeprowadzanego przez Mansona. Leslie, tak jak pozostali, przywiązała się do całej tej społeczności – znalazła w niej wielu przyjaciół, jak myślała bratnich dusz, których wcześniej nie miała. Kiedy weszła w szeregi Rodziny odkryła, że za takim życiem zawsze gdzieś w głębi serca tęskniła, że odnalazła wreszcie bezpieczną przystań, w której nie ma znaczenia skąd pochodzisz, ani co do tej pory osiągnąłeś. Ego dla Charlesa Mansona jest czymś, czego trzeba jak najszybciej się pozbyć. Zabić, unicestwić. Niechaj zostanie tylko miłość i słodkie poczucie wolności. Leslie też czuje się wolna, pomimo tego, że w miejscu, do którego trafiła tak naprawdę panuje patriarchat. Na szczycie jest oczywiście Charles Manson. To ten niespełniony muzyk i recydywista jest tutaj najważniejszy. Drudzy w tej hierarchii są pozostali mężczyźni. A kobiety...? „Niewolnice” to chyba za mocne słowo, bo one czerpały przyjemność z takiego życia. Tak naprawdę nikt ich na tym nieszczęsnym ranchu siłą nie trzymał. Praktycznie nikt ich do niczego nie zmuszał. W każdej chwili mogły odejść, ale nie chciały, a przynajmniej tak przedstawiono to w „Charlie Says” (bo zeznania w tej sprawie były różne, a i wersje niektórych osób się zmieniały). Te w zasadzie znane już z innych filmów i książek wydarzenia przeplatają się z późniejszym życiem więziennym trzech członkiń sekty Charlesa Mansona. Proporcje nie są równe – retrospekcje zajmują więcej miejsca, co mnie osobiście ucieszyło, bo choć takie dosyć szerokie ukazanie dalszych losów Leslie Van Houten, Patricii Krenwinkel i Susan Atkins, to coś innego od tego, do czego przyzwyczaili nas filmowcy mierzący się z tym tematem, to tak na dobrą sprawę zdecydowanie lepiej odnalazłam się w pospolitości. Pranie mózgu praktykowane przez Charlesa Mansona niektórym może wydać się zbyt mało widowiskowe. Ot, bujający w obłokach koleś bez trudu robiący z ludzi istne marionetki. Trochę golizny i w ogóle nieskrępowanego seksu (z orgią włącznie) i zaledwie szczypta przemocy fizycznej. Owszem, psychologiczna analiza tej sekty była jak najbardziej wskazana, ale już tempo obrane przez Mary Harron – bardzo powolny rozwój akcji – jakąś część odbiorców na pewno znuży. Mnie akurat nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie: jestem wdzięczna twórcom „Charlie Says” za tak intensywne, w pewnym sensie wnikliwe studium prania mózgu praktykowanego przez Charlesa Mansona. Ale to nie znaczy, że moja satysfakcja była pełna. Byłaby, gdyby twórcy pokusili się o większą... sprawiedliwość? Tak, chyba tak to można nazwać. Może to tylko moje subiektywna odczucie, a nie obiektywna prawda, ale naprawdę wyglądało mi to tak, jakby filmowcy usilnie starali się zasiać we mnie współczucie do Laslie Van Houten, Patricii Krenwinkel i... tak nawet do Susan Atkins, która okazała taką niebywale wstrząsającą bezwzględność nawet kobiecie w zaawansowanej ciąży. Pamiętajcie o tym oglądając „Charlie Says”. Nie zapominajcie o zbrodniach, których te kobiety się dopuściły. Bo choć nie można zarzucić twórcom „Charlie Says” przemilczenia tego faktu, to nie da się ukryć, że więcej uwagi poświęcili krzywdzie odniesionej przez trzy zbrodniarki wchodzące w poczet tzw. Rodziny Charlesa Mansona. Krzywdzie, którą poniekąd same na siebie (i co gorsza na innych) sprowadziły. Poniekąd, bo przecież miały wyprane mózgi... A w każdym razie tę wersję obrano w „Charlie Says”, bo przez te wszystkie lata trochę innych teorii na temat całej tej sprawy się wykształciło. Nie mówię, że ta wersja wydarzeń jest fałszywa, ale nie zaszkodzi wspomnieć, że nie jest jedyna.

Dobry thriller psychologiczny, ale stronniczy. Tak muszę podsumować to dzieło Mary Harron, reżyserki kultowego „American Psycho”, brutalnego filmu opartego na jeszcze brutalniejszej powieści Breta Eastona Ellisa, pod tym samym tytułem. „Charlie Says” moim zdaniem nazbyt pobłaża zbrodniarkom. Może i nie serwuje nam z gruntu fałszywego obrazu wyznawców sekty Charlesa Mansona, z pewnością nie pomija milczeniem odrażających czynów, których się dopuścili, ale to nie znaczy, że oddaje całe okrucieństwo ich zbrodni. Nawet w tekście, a w tym przypadku już tyle by mi wystarczyło. Tak, tylko tego mi w tym dziele brakowało: trochę mniej współczucia dla ofiar prania mózgu i dużo więcej dla ofiar śmiertelnych. Bo czy twórcy do tego właśnie dążyli, czy nie, ja nie mogłam oprzeć się poczuciu, że próbuje się mnie nakłonić do spojrzenia litościwym okiem na przede wszystkim Leslie Van Houten, Patricię Krenwinkel i Susan Atkins. Skłaniam się ku temu, że taki był ich cel. A jeśli mam rację, to mimo wszystko trzeba im oddać, że to dosyć odważne posunięcie (acz nie nowatorskie). I w sumie tylko to w nim doceniam. To znaczy we wspomnianym przekazie „Charlie Says”, bo wszystko inne powodów do narzekań mi nie dało. Powolna i intensywna narracja, klimat końca lat 60-tych i początku 70-tych XX wieku, aktorstwo, duże skupienie na warstwie psychologicznej, w ogóle wszystko, poza tymi „biednymi morderczyniami” (wydźwięk, który niejako wbrew sobie silnie odbierałam), moim niewygórowanym wymaganiom sprostało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz