Pracownik
socjalny Evan Cole prywatnie jest kochającym mężem gospodyni
domowej Lauren i świeżo upieczonym ojcem chłopca imieniem Andrew,
a zawodowo daje psychologiczne wsparcie nastolatkom z problemami. To
mu jednak nie wystarcza. Evan nie może pozwolić, by ludzie
krzywdzący nieletnich cieszyli się życiem. Podczas gdy jego żona
jest przekonana, że Evan nocami jeździ po mieście, aby oczyścić
umysł po kolejnym ciężkim dniu w pracy, mężczyzna eliminuje ze
społeczeństwa jednostki, które przysparzają cierpień jego
pacjentom. Swoje ofiary najpierw krępuje i zmusza do zwierzeń,
które rejestruje na taśmach. Następnie pozbawia je życia, a
zakrwawione zwłoki zakopuje w rzadko uczęszczanym miejscu. Po
wszystkim jak gdyby nigdy nic wraca do domu, do rodziny, dla której
jest gotowy zrobić wszystko. I do pracy w miejscowym liceum, w
którym nie brakuje uczniów potrzebujących jego pomocy.
Amerykański
thriller psychologiczny z elementami horroru pod tytułem „Bloodline”
jest pierwszym pełnometrażowym filmem fabularnym dobrze rokującego
reżysera Henry'ego Jacobsona. Scenariusz autorstwa Willa Honleya
(współautor scenariusza horroru science fiction pt. „The Hive”
z 2014 roku), debiutującej w tej roli Avry Fox-Lerner i Henry'ego
Jacobsona powstawał etapami. Wytwórnia Blumhouse wysłała
Jacobsonowi wstępny skrypt, który nadał kierunek jego koncepcji. A
konkretniej pociągał go pomysł na stworzenie seryjnego mordercy,
który ma dziecko. Zwłaszcza, że akurat sam niedługo miał zostać
ojcem – jego myśli zajmowało głównie zbliżające się wielkimi
krokami rodzicielstwo, łatwiej było mu więc zagłębić się w ten
temat. Zdjęcia do „Bloodline” ruszyły w styczniu 2018 roku, a
pierwszy pokaz odbył się we wrześniu tego samego roku na Fantastic
Fest w Stanach Zjednoczonych. Poza tym „Bloodline” gościł na
FrightFest (Wielka Brytania) i Sitges Film Festival (Hiszpania). Do
amerykańskich kin trafił dopiero we wrześniu 2019 roku.
Znany
głównie z komediowych ról – bodaj najbardziej jako Steve Stifler
z kilku części serii „American Pie” - ale mający też na
koncie występ w horrorze („Oszukać przeznaczenie” Jamesa
Wonga), który to gatunek bardzo sobie ceni, Seann William Scott w
„Bloodline” Henry'ego Jacobsona wciela się w pierwszoplanową
postać seryjnego mordercy Evana Cole'a. Mężczyzny, który na swoje
ofiary wybiera jednostki dopuszczające się przemocy w rodzinie.
Jacobson chciał w ten sposób trochę ocieplić wizerunek, bądź co
bądź, negatywnego bohatera. Postawienie seryjnego mordercy w
centralnym punkcie scenariusza nie jest wprawdzie nowatorskim
zabiegiem, ale trzeba przyznać, że taka narracja nierzadko się
sprawdza. Historie ujęte z punktu widzenia wielokrotnego zabójcy
(nie dosłownie, bo w „Bloodline” praca kamer, tak jak w wielu
innych psychothrillerach tego typu, nie jest stricte subiektywna)
mają w sobie coś fascynującego. Wgląd w umysł takiej jednostki
nie jest jednak doznaniem przyjemnym. Tym bardziej, gdy trudno
całkowicie ją potępić. Henry Jacobson między innymi do tego
dążył – chciał byśmy spojrzeli na seryjnego mordercę
łaskawszym okiem, ale nie bezkrytycznym. Wbrew pozorom jego celem
absolutnie nie było idealizowanie tego typu oprawcy – już prędzej
chciał wzbudzić w widzach dyskomfort na myśl o tym, że niejako
wbrew sobie, przynajmniej po części usprawiedliwiają mordercze
zapędy Evana. Jacobson ocenę tego człowieka pozostawia nam. Nie
narzuca widowni swojego zdania, ale nie da się ukryć, że mocno
utrudnia formułowanie kategorycznych osądów. Zupełnie jakby i on,
i jego ekipa zwracali uwagę na to, że w życiu nic nie jest
czarno-białe. Nawet w życiu seryjnego mordercy. O takich ludziach
zwykle myśli się jak o potworach w ludzkiej skórze (dobrze, są
wyjątki: ludzie wręcz zakochani w takich osobnikach) i trudno uznać
ten wniosek za niesprawiedliwy, czy tym bardziej niezdrowy. Ale czy
Evan jest człowiekiem takiego pokroju? Bezdusznym wielokrotnym
mordercą zasługującym na najwyższą pogardę? Z pewnością nie
można o nim powiedzieć, że jest pozbawiony empatii. Nie ma jej dla
swoich ofiar, ale w sytuację ich ofiar wczuwa się bez najmniejszego
trudu. Głęboko współczuje swoim nastoletnim pacjentom, którzy we
własnych domach przechodzą przez istne piekło. Młodzi ludzie
maltretowani bądź gwałceni przez krewnych, żyjący z rodzicami
nadużywającymi alkoholu i/lub narkotyków, tęskniący za
rodzicielką miłością, ludzie, których z dzieciństwa ograbili ci
dorośli, którym powinno zależeć na ich dobru. Evan dokładnie w
takie historie wsłuchuje się w pracy – dzień po dniu nurza się
w różnego rodzaju patologiach, którymi jakoś nikt inny
szczególnie się nie przejmuje. Rozwiązania systemowe są
zdecydowanie niewystarczające. Państwo nie potrafi zapewnić
ochrony ofiarom przemocy domowej. Więzienie? No dobrze, ale taki
delikwent wcześniej czy później wychodzi na wolność. A wtedy
często koszmar zaczyna się na nowo. Co więc pozostaje? Evan ma na
to receptę. Raz na zawsze pozbywa się problemu, uwalnia swoich
pacjentów od ich krzywdzicieli. Rzuca im koło ratunkowe zabijając
ich oprawców. Innymi słowy: Evan sam stał się zbrodniarzem, aby
skutecznie walczyć z innych oprawcami. Ale czy tylko to nim kieruje?
Możliwe, że ulega też chorobliwej potrzebie przelewania krwi
bliźnich, morderczemu popędowi, którego nie potrafi stłumić.
Możliwe, że robi to też dla siebie, że czerpie z tego przyjemność
i jednocześnie chwilowo zaspakaja swój apetyt na zabijanie. W takim
razie łączy przyjemne z pożytecznym? Cóż, to już każdy sam
musi rozstrzygnąć. Czy osoby maltretujące swoje dzieci zasługują
na śmierć? Czy to adekwatna kara? A co z mężczyzną
wykorzystującym seksualnie swoją piętnastoletnią siostrzenicę?
Na te pytania sami musimy sobie odpowiedzieć.
|
(źródło: https://bluefinchfilms.com/) |
Evan
Cole to nie tylko nader mocno zaangażowany w życie swoich
młodocianych pacjentów pracownik socjalny, pełniący obowiązki
szkolnego psychologa, ale również kochający mąż, ojciec i syn.
Występ Seanna Williama Scotta naturalnie najsilniej zwraca uwagę.
Szczerze mówiąc to nie spodziewałam się po tym aktorze takiej
magnetycznej, ale i z lekka niepokojącej ekspresji, takiego
aktorskiego kunsztu, jaki pokazał mi w niełatwej przecież roli
Evana Cole'a. Ale Mariela Garriga jako Lauren Cole'a, żona Evana i
Dale Dickey, jako Marie, jego nadopiekuńcza matka, moim zdaniem też
stanęły na wysokości zadania. Myślę jednak, że największy
popis dała ekipa techniczna. Od odpowiadającego za zdjęcia Isaaca
Baumana, przez montażystę Nigela Galta i autora ścieżki
dźwiękowej Trevora Gureckisa po oświetleniowców, twórców
efektów specjalnych... i wszystkich innych, którzy przyłożyli
rękę do tego nietuzinkowego dzieła. Bo we współczesnym kinie
doprawdy trudno znaleźć thriller nakręcony w tak oszałamiającym
stylu. Zdjęcia są trochę retro – przyblakłe, osnute delikatną
mgiełką, z lekka zacierającymi się konturami – ale zdecydowana
stylizacja na kino z dawnych lat z pewnością się tutaj nie
odbywała. Nowoczesność w doskonałej symbiozie z magią kina z
ostatnich trzech dekad XX wieku. Niezupełnie oczywiście, bo we
współczesnym kinie grozy wciąż można odnaleźć podobne klimaty.
Podobne, ale czy identyczne? Zdjęcia to jedno, ale niemniej
efektywny i efektowny w „Bloodline” jest montaż i szarpiące
nerwy efekty dźwiękowe. Te ostatnie towarzyszą też dynamicznym,
rwanym, szaleńczym wręcz zbitkom obrazków z życia Evana, wśród
których naturalnie nie brakuje i takich podlanych krwią. Twórcy
bez uprzedzenia atakują widza tymi wytrącającymi ze strefy
komfortu kolażami, które tak na dobrą sprawę wyróżniają się
tylko montażem. Bo wwiercające się w mózg tony muzyczne w
„Bloodline” tak naprawdę są na porządku dziennym. Nie mniej
istotne są kolory. Mnóstwo przyblakłych barw (zwłaszcza błękit
i czerwień), co daje wrażenie tkwienia w jakimś koszmarnych śnie.
Heny Jacobson w jednym z wywiadów wyznał, że znajduje upodobanie w
przemawianiu do widza językiem kolorów i świateł, które nie są
ściśle związane z fabułą. Ale na jakimś poziomie świadomości
komunikują się z odbiorcą. Jak to ujął: publiczność nie myśli
i nie szuka, ale ma to na nią wpływ. Od siebie dodam, że
„Bloodline” dzięki tym technicznych zabiegom nie tyle się
ogląda, ile odczuwa. Historia Evana Cole'a nie jest ani złożona,
ani szczególnie kreatywna. Nie jeśli chodzi o sam jej tekst, bo
warstwa techniczna to już zupełnie inna sprawa. Dla mnie to czysty
artyzm, jakkolwiek to brzmi w kontekście filmu o mężczyźnie w
zaskakująco brutalny sposób pozbawiający życia osoby, których
niewiniątkami na pewno nazwać nie można. Tak odważne ekspozycje
przemocy we współczesnym kinie nie zdarzają się często. Nawet w
horrorach, a cóż dopiero mówić o thrillerach psychologicznych, bo
w ramach tego ostatniego gatunku obraca się fabuła owego obrazu.
Praktyczne, bardzo realistycznie się prezentujące efekty specjalne,
z substancją imitującą krew włącznie, mają dużą szansę
poruszyć nawet osoby zaprawione w kinie gore. Może nawet
zaszokować... Mnie jedna sekwencja ewidentnie zaszokowała. Jaka, na
pewno sami się domyślicie. Ale moją uwagę zwróciło też coś,
czego chyba się nie praktykuje, a przynajmniej ja nie mogę sobie
przypomnieć filmu, który w takich zbliżeniach, z taką porażającą
dokładnością pokazywałby momenty rozrywania skóry z ludzkich
gardeł. Niby to szybkie migawki, ale wzrok rejestruje dosłownie
każdy odrażający szczegół tych i innych okaleczeń zadawanych
najczęściej skrępowanym ofiarom. I tak oto z pospolitych (w kinie
grozy) sposobów uśmiercania bliźnich robi się coś
niepospolitego. Jeśli nawet nie innowacyjnego, to na pewno rzadko
spotykanego nie tylko w grzeczniejszym XX-wiecznym kinie, ale także
w dziełach z okresu ekspansji gore. Bezkompromisowych,
brutalnych, nihilistycznych horrorów, bo takich scen mordów, ale i
pewnie takiego klimatu, jak w „Bloodline” pewnie nie powstydziłby
się żaden szanujący się twórca krwawego kina grozy. A
przynajmniej żaden współczesny reżyser rzucający się na takie
wody. „Bloodline” ma jeszcze jeden walor, o którym trzeba
wspomnieć. A mianowicie: potrafi zaskoczyć. Scenarzyści
przygotowali dwa zwroty akcji, z których jednak tylko jeden wywarł
na mnie zamierzony efekt. Jeśli chodzi o ten drugi to niestety
wskazówki podrzucone wcześniej przez twórców były nazbyt
czytelne, a też nie jestem pewna, czy gdyby ich nie było sytuacja
byłaby dla mnie dużo mniej klarowna. Na logikę, raczej nie. I
przede wszystkim stąd ta jedna niespodzianka. Bo logika, a na pewno
doświadczenie z tego typu fikcyjnymi opowieściami, dyktowało coś
innego. To na pewno nie jest niemożliwe, nieprawdopodobne, nazbyt
wydumane, ale... no powiedzmy, że nie jest to klasyczne rozwiązanie.
Otwierajcie
szampany, bo oto pojawił się nowy obiecujący gracz. Kolejny dobrze
zapowiadający się reżyser. Uwaga, proszę zanotować: HENRY
JACOBSON. Dobrze. I od teraz będziemy bacznie przyglądać się
karierze tego pana, tak? Miejmy nadzieję. Ale bez względu na to, w
jakim kierunku będzie się rozwijał, moim zdaniem trzeba dać
szansę jego pierwszemu pełnometrażowemu fabularnemu filmowi pt.
„Bloodline”. Trzeba, jeśli jest się fanem serial killer
movies, jeśli preferuje się thrillery psychologiczne, ale i
krwawe/umiarkowanie krwawe horrory. Nie gwarantuję, że wszystkie
osoby z wymienionych grup zachłysną się tą produkcją albo
chociaż owego wyboru nie pożałują. Ale prawdopodobieństwo, że
zaistnieje któraś z tych sytuacji, według mnie jest bardzo
wysokie. Po prostu zerknijcie na to niebanalne od strony technicznej
osiągnięcie. A na pewno bardziej wyróżniające się oprawą
audiowizualną niźli fabułą. Co nie znaczy, że historia Evana
Cole'a nie potrafi silnie zaangażować. I że warstwa tekstowa jest
zupełnie pozbawiona niespodzianek. Tak więc popatrzcie na to.
Jakiś czas temu miałem przyjemność oglądać ten film. Bardzo udany seans. Sean William Scott pokazał, że nadaje się do innych ról niż komediowe. Postacie nie są jednowymiarowe, a wszystko co oglądamy na ekranie nie jest takie przewidywalne jak mogłoby się wydawać. Film ogląda się z zaciekawieniem, a o to własnie chodzi prawda? Ode mnie nota 7/10 i polecam. Miło, że Tobie też się podobał, reżyser faktycznie podołał zadaniu i trzeba w przyszłości mieć na niego oko. ;)
OdpowiedzUsuń