Rok
1968. W halloweenowy wieczór w małym miasteczku Mill Valley w
stanie Pensylwania troje zaprzyjaźnionych nastolatków, Stella
Nicholls, Auggie Hilderbrandt i Chuck Steinberg, uciekając przed
szkolną gwiazdą Tommym Milnerem i jego bandą, poznają będącego
tutaj przejazdem chłopaka imieniem Ramón. Zabierają go do owianego
złą sławą opuszczonego domostwa niegdyś należącego do majętnej
rodziny Bellows. Młodzi ludzie znajduje w nim sekretny pokój
dawniej należący do Sarah Bellows, młodej kobiety, która
popełniła samobójstwo pod koniec XIX wieku. Stella znajduje tam
książkę zawierającą krótkie historyjki z dreszczykiem, którą
zabiera ze sobą. Niedługo potem dziewczyna odkrywa, że książka
wciąż się pisze, a każda nowa opowieść, która się w niej
pojawia rozgrywa się w rzeczywistości.
Wyreżyserowany
przez Norwega Andre Ovredala („Future Murder”, „Łowca trolli”,
„Autopsja Jane Doe”) amerykańsko-kanadyjski horror „Upiorne
opowieści po zmroku” (oryg. „Scary Stories to Tell in the Dark”)
powstał w oparciu o trzytomowy cykl książek skierowanych głównie
do młodszych czytelników autorstwa Alvina Schwartza. Pisarz zebrał
w nich mniej i bardziej znane legendy krążące po świecie, których
niewielka część trafiła do scenariusza omawianej produkcji.
Pomysłodawcami tego ostatniego projektu byli Marcus Dunstan (reżyser
„The Collector” z 2009 roku, „Kolekcjonera” z roku 2012 i
„The Neighbor”) oraz Patrick Melton, a scenariusz napisali Dan i
Kevin Hageman oraz Guillermo del Toro, który ponadto został jednym
z producentów filmu. Budżet „Upiornych opowieści po zmroku”
Andre Ovredala opiewał na mniej więcej dwadzieścia pięć milionów
dolarów, poza tym wydano około dwudziestu milionów dolarów na
samą jego promocję. Inwestycja się opłaciła, bo dotychczasowe
wpływy z całego świata przekroczyły dziewięćdziesiąt pięć
milionów dolarów.
Andre
Ovredal w dzieciństwie nie miał styczności z opowieściami z
dreszczykiem zebranymi przez Alvina Schwartza w jego dosyć
kontrowersyjnym trzytomowym cyklu zapoczątkowanym „Scary Stories
to Tell in the Dark”, książką pierwotnie opublikowaną w 1981
roku. Norweg tłumaczy to swoim pochodzeniem – podczas gdy w
Stanach Zjednoczonych cieszyły się one niemałą poczytności, w
kraju z którego pochodzi nie zostały nawet wydane. Ovredal o tych
publikacjach dowiedział się dopiero po otrzymaniu skryptu filmu pod
tym samym tytułem, co pierwszy tom opus magnum Alvina Schwartza.
Wtedy zapoznał się ze wszystkimi historyjkami grozy przelanymi na
papier przez tego nieżyjącego już pisarza i... wpadł w niemały
zachwyt. Podobało mu się także to, w jaki sposób wykorzystano w
scenariuszu niektóre z tych opowieści. Jak z kilku tak różnych
przecież legend skonstruowano spójną całość. Guillermo del Toro
zdradził, że rozważano zrobienie z tego antologii filmowej, ale on
wolał inną formułę. Mając w pamięci magiczną księgę, którą
wymyślił na potrzeby swojego „Labiryntu fauna” del Toro uznał,
że w tym przypadku dużo lepiej sprawdzi się coś w ten deseń.
Wymyślił więc księgę z legendami, która nadal się pisze, a
każda nowa opowieść, która się w niej pojawia rozgrywa się w
rzeczywistości bohaterów filmu. Jest rok 1968. Jesteśmy w małym
fikcyjnym miasteczku Mill Valley w Pensylwanii, które mieni się
pastelowymi kolorami, tym bardziej zróżnicowanymi, bo właśnie
mamy Halloween, z całą tą jego przyjemnie jarmarczną otoczką.
Zdjęcia nie bardzo przypominają te, które pamiętamy z filmów
zrealizowanych w drugiej połowie lat 60-tych XX wieku. Niemniej
niosą poczucie nostalgii – tęsknoty za starym, dobrym kinem –
mają w sobie coś takiego, co z rozczuleniem każe myśleć o tamtym
złotym okresie kina. Magię tamtych lat, ale przede wszystkim magię
dzieciństwa. Główna bohaterka „Upiornych opowieści po zmroku”,
Stella Nicholls (przekonująco odegrana przez Zoe Margaret Colletti)
jest licealistką. Tak samo jak jej najlepsi przyjaciele, Auggie
Hilderbrandt i Chuck Steinberg (moim zdaniem równie dobre kreacje
kolejno Gabriela Rusha i Austina Zajury), z którymi spędza ten, jak
już wkrótce się okaże, nieszczęsny wieczór Halloween. Korzyść
z niego taka, że marząca o zostaniu pisarką, mieszkająca tylko z
ojcem Stella poznaje chłopaka imieniem Ramón (w tej roli według
mnie nieustępujący pozostałym młodym aktorom Michael Garza),
który w Mill Valley zrobił sobie postój w samochodowej podróży.
Pomiędzy nim i Stellą szybko nawiązuje się nić porozumienia.
Widać, że mają się ku sobie już podczas ich pierwszego
spotkania. W kinie samochodowym - w którym właśnie puszczają „Noc
żywych trupów” George'a A. Romero - gdzie Stella, Auggie i Chuck
trafiają uciekając przez Tommym Milnerem i jego świtą. Szkolnymi
sportowcami, którym tego wieczoru towarzyszy starsza siostra Chucka,
Ruth (niezgorszy występ Natalie Ganzhorn), niepochwalająca
zachowania swoich popularnych kolegów. Kolegów, którzy pragną
dopaść osoby w szkole uchodzące za frajerów (i którym oni sami
najczęściej uprzykrzają życie) i zemścić się za nie tak znowu
niegroźny psikus, którego właśnie padli ofiarami. Potem następuje
gwałtowna zmiana scenerii i oto wraz z bohaterami filmu stoimy przed
ogromnym domostwem niby żywcem wyjętym z jakiejś gotyckiej
opowieści o duchach. Czarną budowlą, która od wielu lat stoi
pusta, strasząc swoim wyglądem miejscowe dzieciaki. I legendą o
niejakiej Sarah Bellows. Wiedźmie, która zmarła pod koniec XIX
wieku i od tego czasu jej duch nawiedza to miejsce. Opowiadając
śmiercionośne historie, które i nasi bohaterowie będą mieli
okazję poznać. Przeżyć i to dosłownie, bo opowieści grozy
pojawiające się w księdze znalezionej w tym przeklętym domostwie
rozegrają się w rzeczywistości. A ich ofiarami będą padać ci,
którzy tej halloweenowej nocy 1968 roku przekroczyli próg
nawiedzonego domostwa. Trzeba Guillermo del Toro przyznać, że nadał
temu nader obiecującą formułę. Księga czytająca ludzi, po to by
zrobić ich bohaterami krótkich historii z dreszczykiem, które
rozegrają się w rzeczywistości, jak by na to nie patrzeć, nie jest
pomysłem kompletnie pozbawionym świeżości (powiedzmy taka „Niekończąca się opowieść", ale inaczej). A dodatkowego smaczku dodaje mu
to, że historie z dreszczykiem, które w „Upiornych opowieściach
po zmroku” Andre Ovredala nabierają realnego wymiaru to opowiastki
przelane na papier przez Alvina Schwartza. Mniej i bardziej znane
legendy od dawna krążące po świecie. W takich bądź trochę
zmienionych wersjach.
Twórcy
„Upiornych opowieści po zmroku” postawili przede wszystkim na
praktyczne efekty specjalne, komputerem wspomagając się jedynie z
rzadka. Kostiumy wykorzystane w tym przedsięwzięciu to niewątpliwe
jeden z jego największych walorów. Fantazyjne stroje wyobrażające
różnej maści potwory powoływane do życia poprzez przeklętą
księgę wyniesioną z nawiedzonego domostwa przez pierwszoplanową
bohaterkę filmu, nastoletnią Stellę Nicholls. Fankę horrorów,
która w wolnych chwilach pisze własne opowieści grozy. Pierwszym z
dosyć szerokiej palety stworów wkraczających w nie tak znowu
beztroskie życie młodych Amerykanów w tylko pozornie idyllicznym,
spokojnym miasteczku gdzieś w Pensylwanii (fikcyjne Mill Valley)
jest strach na wróble z całkiem upiorną starczą twarzą, który
pewnej nocy rozpoczyna pościg na polu uprawnym za niedowierzającym
własnym oczom nastoletnim chłopakiem. Finał tej historii, jak
wkrótce zauważa też jeden z bohaterów „Upiornych opowieści po
zmroku”, jest niekonwencjonalny. I w miarę widowiskowy. Byłby
bardziej, gdyby nie zauważalne wspomaganie się komputerem. Ale to
nic w porównaniu do wizualizacji jednej z miejskich legend o
pająkach, po którą sięgnęli również twórcy horroru „Ulice strachu: Krwawa Mary”, z moim zdaniem trochę lepszym skutkiem niż
ten tutaj (och ta ropa...). Samo założenie
jest identyczne – scenarzyści „Upiornych opowieści po zmroku”
nic od siebie do tej legendy nie dodali, tak samo zresztą jak twórcy
wspomnianej odsłony „Ulic strachu”, bo i nie o odstępstwa od
mitów tutach chodziło. Celem było jak najwierniejsze przeniesienie
na ekran kilku z legend zebranych w najsłynniejszym pisarskim
osiągnięciu Alvina Schwartza, przy jednoczesnym zachowaniu
narracyjnej ciągłości z główną ścieżką fabularną, czyli
wymyślonym już przez twórców filmu wątkiem Stelli i jej
znajomych starających się znaleźć sposób na wyjścia z koszmaru
najprawdopodobniej zgotowanego im przez od dawną nieżyjącą Sarah
Bellows. W scenie z pająkami dominują cyfrowe efekty. Pająki, tak
jak w filmie „Ulice strachu: Krwawa Mary”, wygenerowano
komputerowo. A szkoda, bo ta konkretna urban legend daje
możliwość do stworzenia iście odrażającej sekwencji, która
takie osoby jak ja, cierpiące na arachnofobię mogłaby dodatkowo
nielicho przerazić. A tak... no cóż, trochę się zawiodłam. Nie
mam wątpliwości, że komputer wykorzystano także w opowieści o
„potworze z kominka”, którego już wcześniej miałam okazję
poznać. Mam za sobą lekturę tylko pierwszego tomu „Upiornych opowieści po zmroku” Alvina Schwartza (na razie), z którego jak
się okazało twórcy filmowej wersji sporo pomysłów zaczerpnęli.
Widowiskowy upiór biegający po Mill Valley w dalszej części
seansu (wspaniały strój na szczęście niezepsuty przesadną
ingerencją komputera) to nie jedyny i moim zdaniem nawet nie
najlepiej wykorzystany motyw zaczerpnięty z pierwszego tomu cyklu
Alvina Schwartza stworzonego głównie z myślą o młodszych
czytelnikach. Najbardziej trzymającą w napięciu, klimatyczną
opowieścią zainspirowaną pierwszą odsłoną tej literackiej serii
jest to kuriozum z palcem w gulaszu. Przytulanki w czarownym pokoju
były już dla mnie nowością, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że
dobrze przyjętą. Chyba że za plus uznać to, że twórcom udało
się mnie rozbawić – grubaśne stworzonka spacerowym krokiem
zbliżające się do jednego z bohaterów filmu w skąpanym w
czerwonym świetle „labiryntowym” korytarzu prezentują się
doprawdy komicznie. Wierszyk o karawanie też znajdziemy w pierwszym
tomie „Upiornych opowieści po zmroku” Alvina Schwartza, ale
prawdziwym hitem okazał się cover utworu z 1966 roku pt. „Season of the
Witch” w wykonaniu Lany Del Rey. Nastrojowy kawałek idealnie
pasujący nie tylko do tematyki filmu, ale również okresu, w którym
osadzono jego akcję. Do tych malowniczych, ale i złowieszczych
zdjęć niekoniecznie w każdym calu retro, ale na pewno mającymi w
sobie jakże wyborny posmaczek dawno minionych lat. I dzieciństwa,
bo w tym moim zdaniem tkwi największa siła tego niebanalnego
osiągnięcia. Magia przywodząca na myśl „To” Stephena Kinga,
choć oczywiście przesadą byłoby stwierdzenie, że to dzieło
można spokojnie stawiać na równi z potężnym tomiszczem
opowiadającym o prześladowanych przez innych uczniów (tak jak
Stella i jej przyjaciele) dzieciach, które stają do walki z
pradawnym złem pokazującym się między innymi pod postacią klauna
Pennywise'a. Nie, „Upiorne opowieści po zmroku” nie mogą się
mierzyć z tamtym ponadczasowym utworem, ale w mojej ocenie Andre
Ovredal i jego ekipa wykazali się tutaj trochę większym smakiem i
wyczuciem dramaturgii niż (nie bijcie) twórcy niezwykle dochodowego
pierwszego rozdziału readaptacji „To”. Horror jak znalazł dla
tych, którzy pragną znów poczuć się dziećmi. Przypomnieć sobie
ten wspaniały czas, w którym wszystko było możliwe. W którym pod
łóżkami chowały się potwory, w każdym opuszczonym domu
straszyło, a kominem w każdej chwili mógł przedostać się do
naszego domu gość, któremu daleko do Świętego Mikołaja. A my?
My każdej nocy toczyliśmy boje z wszystkimi dziwami, jakie
podsuwała nam nasza wybujała wyobraźnia. I właśnie do świata
takiej dziecięcej wyobraźni zabiera nas Andre Ovredal, w mojej
ocenie jeden z bardziej uzdolnionych twórców współczesnego kina
grozy. Nadzieja dla mainstreamowego horroru, który w dzisiejszych
czasach długoletnim miłośnikom gatunku zbyt wiele nie oferuje.
„Upiorne opowieści po zmroku” to według mnie taka gwiazdeczka w
morzu przeciętniaków. Wprawdzie żadne tam wyżyny współczesnej
kinematografii, ale powiedzcie sami, czy to nie jest przyjemne
doznanie? Ta baśniowa podróż dla ludzi tęskniących za czasami
dzieciństwa/okresem nastoletnim i oczywiście za starym, dobrym
kinem grozy. Tutaj całkiem zgrabnie zmieszanym z nowoczesnością.
Kolorowe
lata 60-te, małe amerykańskie miasteczko i grupa młodych ludzi
starająca się wyjść cało z koszmaru zgotowanego im przez
nadnaturalną istotę gnieżdżącą się w opuszczonym domostwie i
wykorzystującą w charakterze broni straszne opowieści. W tle wojna
w Wietnamie, a na pierwszym planie magia dziecięcej wyobraźni.
Potworne postacie, przeklęta posiadłości i stara księga o
doprawdy niezwykłych właściwościach. Księga niekoniecznie
niosąca śmierć, ale z całą pewnością stanowiąca zagrożenie
dla młodocianych bohaterów filmu. „Upiorne opowieści po zmroku”
w reżyserii Andre Ovredala to horror, który moim zdaniem powinien
zobaczyć każdy fan gatunku, który nie tyle chce się przestraszyć,
ile wybrać na pasjonującą wycieczkę do małego miasteczka z dosyć
dalekiej przeszłości, w którym dosłownie wszystko może się
zdarzyć. Bo w tym nostalgicznym świecie przedstawionym mroczne
legendy dosłownie ożywają. A ofiarami stają się między innymi
ludzie, z którymi niezwykle łatwo sympatyzować. Może dlatego, że
to zwyczajni nastolatkowie w ewidentnie niezwyczajnej sytuacji. Nic
genialnego, ale zabawy co niemiara!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz