Niespełna
szesnastoletnia Melissa Morgan i jej rodzice niedawno przybyli do
małego, spokojnego miasteczka w stanie Teksas, w którym szeryfem
jest Dan Burke, samotny ojciec nastoletnich Hanka i Marci. Choć
Morganowie zamierzają spędzić w tym miejscu tylko kilka miesięcy,
Melissa stara się dopasować do nowego środowiska. Na swój sposób.
Dziewczyna wykorzystuje swoje wdzięki do zjednywania sobie płci
przeciwnej. Pewnego dnia miasteczkiem wstrząsa wiadomość o
zabójstwie nastoletniego chłopca. Jedną z ostatnich osób, które
widziały go żywego jest Melissa. Przed swoją śmiercią chłopak
spędził trochę czasu w jej towarzystwie, ale szeryf Burke nie ma
powodów by przypuszczać, że dziewczyna jest w to zamieszana. Do
czasu. Niedługo potem w taki sam sposób ginie kolejny nastolatek,
który nawiązał relację z Melissą. Burke nie ma już wątpliwości,
że dziewczyna ma związek z tą sprawą, wciąż nie jest jednak
przekonany, że to ona odpowiada za śmierć chłopców.
Slasher
„Sweet Sixteen” / „Sweet 16” z 1983 roku to drugi
pełnometrażowy film fabularny Jima Sotosa. Siedem lat wcześniej
ukazała się jego przeróbka „Forced Entry”, horroru erotycznego
Shauna Costello z 1973 roku. W tym samym roku wyszedł film
dokumentalny pt. „The Super Weapon”, który Sotos wyreżyserował
wraz z Henrym Scarpellim). Po „Sweet Sixteen” Sotos odszedł od
kina grozy na rzecz głównie komedii. Niewielu – filmografia tego
twórcy nie jest długa, ale jego działalność filmowa (również w
roli producenta) i tak była zdecydowanie większa od działalności
scenarzysty„Sweet Sixteen” Erwina Goldmana, który poza tym nie
brał udziału w pracach już nad ani jednym pełnometrażowym
obrazem.
„Sweet
Sixteen” to mało znany amerykański slasher z okresu
ekspansji tego podgatunku (pierwsza połowa lat 80-tych XX wieku).
Film, któremu nie udało się wybić z tłumu. To raczej nie powinno
zaskoczyć tych, którzy znają już trochę slasherów z
tamtej epoki. Myślę, że nawet ci, którzy docenią ten wkład w
filmowy horror, przyznają, że nie jest on reprezentatywny. „Sweet
Sixteen” to dosyć niekonwencjonalne podejście do kina slash.
W pewnym sensie, bo oczywiście nie zrezygnowano ze wszystkich jego
elementów. Seryjny morderca jest. Postać posiadająca cechy final
girl jest. Ale zamiast, jak to najczęściej w slasherach,
bywa skupić się na grupie młodych ludzie konsekwentnie
uszczuplanej przez czy to zamaskowanego, czy okaleczonego /
zdeformowanego mordercę, fabuła obraca się przede wszystkim wokół
śledztwa prowadzonego przez szeryfa Dana Burke'a (przekonująca
kreacja Bo Hopkinsa). W nastoletnie szeregi też pozwala nam się
wkraczać, ale na pierwszym planie bezsprzecznie postawiono
przedstawiciela organów ścigania. Co chyba każdemu wieloletniemu
miłośnikowi kina grozy bardziej kojarzy się z giallo niż
slasherem. Nie oznacza to jednak, że gdyby głębiej
pogrzebać, nie znalazłoby się więcej filmów slash
bardziej skoncentrowanych na policyjnym śledztwie, niźli procesie
eliminacji bohaterów przez jakiegoś osobnika. Tajemniczego bądź
nie. Różnie z tym bywa, ale w „Sweet Sixteen” obrano tę
pierwszą strategię – tożsamość oprawcy zostanie ujawniona
dopiero w ostatniej partii filmu. Do tego czasu twórcy starają się
utrzymywać to w sekrecie. Na mnie ich wysiłki nie do końca
poskutkowały. Personalia czołowego czarnego charakteru udało mi
się rozszyfrować (i to dosyć wcześnie), ale przyznaję, że
ostatnie ujęcie trochę mi w głowie namieszało. Dzięki temu
zabiegowi można tę historię odczytywać w różnoraki sposób i
chyba nie muszę dodawać, że według mnie to największy walor
„Sweet Sixteen”. Chociaż... Bodaj największą uwagę widzów
przyciąga tutaj Aleisa Shirley, wcielająca się w Melissę Morgan,
która już niedługo (pod koniec filmu) skończy szesnaście lat.
Patrząc na jej zachowanie, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy
do czynienia z femme fatale. Młodą kobietą bezwstydnie
kuszącą mężczyzn swoimi niewątpliwymi wdziękami, z premedytacją
wykorzystującą swoją urodę do... No właśnie, do czego? Czy
celem Melissy jest wodzenie mężczyzn i nastoletnich chłopców ku
zatraceniu? A może po prostu to najskuteczniejszy sposób, jaki zna
na zawieranie bliższych relacji z ludźmi? Melissa równie dobrze
może być morderczynią bądź osobą współpracującą z czołowym
czarnych charakterem, jak zagubioną nastolatką rozpaczliwie łaknącą
kontaktów z bliźnimi. Tym bardziej, że przebywa w obcym miejscu –
w małym teksaskim miasteczku, w którym nikogo nie zna (pomijając
jej rodziców). W spokojnej mieścinie, w której wie, że nie zabawi
długo. A więc nie powinno jej zbytnio zależeć na szukaniu tutaj
przyjaciół, prawda? Niby tak, ale... Mimo wszystko trudno
definitywnie odrzucić taką możliwość. Charakterologiczny zarys
tej (anty?)bohaterki powinien uczynić ją moją zwyciężczynią
postaci występujących w „Sweet Sixteen”. Tak zakładałam, bo
femme fatales (w filmie, ale i w literaturze) od zawsze mnie
fascynują. Nielicho się więc zdumiałam, gdy dotarło do mnie, że
Melissa nie może konkurować z Marci Burke. To znaczy w moich
oczach, bo nie da się ukryć, że jej potencjalna przeciwniczka
zjednała sobie, w najgorszym wypadku, równie dużą uwagę, nie tak
znowu licznej widowni. Wcielająca się w rolę Marci, Dana Kimmell,
fanom gatunku jest znana przede wszystkim z „Piątku trzynastego
III”, ale podejrzewam, że tylko dlatego, iż „Sweet Sixteen”
jest nieporównanie mniej znany. Gdyby filmy miały zbliżoną
oglądalność, to najpewniej Dana Kimmell byłaby kojarzona przede
wszystkim z rolą Marci Burke. Bo to wspaniała postać jest!
Jak
już wspomniałam na pierwszym planie w „Sweet Sixteen” stoi
szeryf Dan Burke, prowadzący śledztwo w sprawie morderstw
dokonywanych w dotychczas spokojnym miasteczku w stanie Teksas.
Zadanie samo w sobie łatwe nie jest, a sytuację jeszcze pogarsza
postawa niektórych mieszkańców. W miasteczku żyje niewielka
społeczność rdzennych Amerykanów, którzy jak to często z
mniejszościami niestety bywa, skupia na sobie nieuzasadnioną
nienawiść kilku członków tej, w ich mniemaniu, lepszej
większości. Lepszej, bo białej. Oczywiście, nie jest tak, że
całe to miasteczko składa się z rasistów i bezskutecznie
starających się nikomu nie wadzić rdzennych mieszkańców Ameryki.
Tych pierwszych nie ma tutaj wielu, ale wystarczająco, aby stwarzać
dodatkowe zagrożenie. Zwłaszcza gdy w mieście pojawia się
morderca. Tajemniczy osobnik obierający sobie za cel nastoletnich
chłopców, którzy wcześniej zbliżyli się do tymczasowej
mieszkanki tego miejsca Melissy Morgan, która ku uciesze osób
pałających nienawiścią do czerwonoskórych, skierowuje
podejrzenia na tych ostatnich. W „Sweet Sixteen” może i nie
pokuszono się o dogłębną analizę rasistowskich postaw względem
rdzennych Amerykanów, ale też nie można powiedzieć, że
potraktowano ten temat mocno po macoszemu. Właściwie to jak na
slasher, którym „Sweet Sixteen” mimo wszystko pozostaje,
poświęcono mu dosyć sporo miejsca. Mamy oto ludzi, którzy nie
przepuszczą żadnej okazji do zaznaczenia swojej wyższości
rasowej. To znaczy to oni myślą, że błyszczą mocarnością,
podczas gdy w istocie to podszyci tchórzem awanturnicy. Mocni w
stosunku do dużo słabszych od siebie, nadużywający alkoholu
obdartusy, zachowujący się jak uczniaki chcący zaimponować
kolegom. Inna sprawa, czy to im się udaje. Czy ich czyny znajdują
akceptację w tej niewielkiej społeczności? Raczej nie. Wydaje się,
że w tym małym amerykańskim miasteczku, na rasistów patrzy się
gorszym okiem niż na rdzennych Amerykanów, ale też nie ma wielu na
tyle odważnych, by zdecydowanie stawać w obronie pokrzywdzonych.
Szeryf Dan Burke ma taką odwagę, ale w pewnym momencie nawet on
musi dopuścić do siebie możliwość, że z kręgu osób
prześladowanych może wywodzić się morderca. Jak na slasher
„Sweet Sixteen” może poszczycić się dosyć szerokimi
portretami bohaterów i być może antybohaterki. To jest ważniejszym
postaciom poświęcono zaskakująco sporo uwagi. Zaskakująco, bo po
slasherze spodziewa się powierzchowniejszego kreślenia
tychże. Jak już wspomniałam w moich oczach najlepiej wypadła
Marci Burke, nastoletnia córka szeryfa, u której wprawdzie
uwidacznia się trochę cech final girl, ale i trudno posadzić
ją o stereotypowość. Tym co odróżnia Marci Burke od rasowych
final girl, to między innymi poza, jaką lubi przybierać:
Sherlock Holmes w spódnicy. Dziewczyna interesują się zagadkami
kryminalnymi. Zaczytuje się w kryminałach, ale ze zdecydowanie
większą ochotą wchodzi w buty detektywa w realnym świecie. Czy to
u boku ojca, czy w pojedynkę. Krótka scenka na szkolnych błoniach
dobitnie pokazuje, że Marci (w niezgodzie z archetypem final
girl) ma duży posłuch u rówieśniczek. W kontaktach z płcią
przeciwną nie radzi sobie tak dobrze, jak Melissa, ale i nie wydaje
się być nimi zainteresowana. Wystarczy jej przyjaźń z bratem,
Hankiem - ich przekomarzanki stanowią dodatkową atrakcję, bo bądź
co bądź jeszcze bardziej ocieplają ich wizerunki. Hank mocniej
stąpa po ziemi od swojej siostry. Nie bawi się w detektywa, nie
ubolewa nad tym, że w miasteczku jest za spokojnie i można
powiedzieć, że pilnuje, by siostra „zbytnio nie odleciała”.
Nie zapamiętała się w swojej „detektywistycznej działalności”.
U Marci, wbrew definicji final girl, od początku widać
niemałą siłę charakteru – czuje się, że to kobieta, która
lubi stawiać na swoim, że nie stara się wtopić w tło, a wręcz
przeciwnie: to typ liderki. Dziewczyna z charyzmą, działającą nie
tylko na jej otoczenie, ale także na mnie. I to jak! W sumie to
dosyć ciekawe zjawisko. Zamiast dawać się prowadzić
pierwszoplanowemu bohaterowi, wolałam podążać za, notabene
niezbyt pragmatycznym, głosem jego córki. I denerwowało mnie, że
muszę tyle na nią czekać (nie, nie zakochałam się). Na nią i na
jej brata, bo trzeba przyznać, że ta połówka duetu młodych
Burke'ów sporo dodawała też Marci. Wiadomo – Dana Kimmell
mnie... no dobrze zauroczyła, ale na partnerującym jej Stevie
Antinie też się nie zawiodłam. Zawiodły mnie natomiast sceny
mordów. Delikatnie wyróżnić mogę tylko jedno krótkie ujęcie
ostrza przecinającego policzek pierwszej pokazanej ofiary mordercy,
którego głowy aż do finału nie zobaczymy. O ile nic mi nie
umknęło to pokazuje się nam jedynie jego rękę uzbrojoną w nóż:
pchnięcia i cięcia ujęte z tej perspektywy plus parę zbliżeń na
zwłoki pochlapane niezbyt wiarygodnie się prezentującą krwią.
Nawet jak na slasher jest nazbyt delikatnie – warstwa gore
znikoma. Jeśli w ogóle można mówić o gore w przypadku
szybkich migawek (w dodatku niewielu) z praktycznie niedostrzegalnymi
ranami. Trochę substancji nieudanie imitującej krew, i to w
zasadzie tyle. Poza wyróżnionym cięciem policzka. Na domiar złego
ścieżka fabularna była dla mnie zbyt wyboista. Bardzo nierówna to
opowieść, a przynajmniej ja przeszłam przez istną sinusoidę
nastrojów, od zachwytu (Marci), przez umiarkowane zainteresowanie
(Melissa i Hank) i rozczarowanie (sceny mordów), po obojętność
przechodzącą w znużenie i irytację (Dan Burke). Najgorsze, że to
wątek przewodni, czyli policyjne śledztwo, budził u mnie
niepożądane emocje. W sumie to sceny skoncentrowane na szeryfie i
jego zastępcy oglądałam głównie z myślą o przerwach. Czekałam
po prostu na skręty w stronę nastoletnich postaci. Za każdym razem
po cichu licząc, że będzie wśród nich Marci.
Jim
Sotos swoim „Sweet Sixteen” na wyżyny podgatunku slash
niewątpliwie (no dobrze, moim zdaniem) się nie wspiął, ale też
nie uważam, że film ten zasłużył sobie na los, jaki go spotkał.
W całkowite zapomnienie co prawda się nie osunął, ale niedaleko
mu do tego. Dobrze, „filmowi archeolodzy”, ludzie z zapałem
oddający się poszukiwaniom starszych produkcji, o których
praktycznie się nie słyszy, prawie na pewno to zobaczą. Jeśli
jeszcze nie widzieli. A pozostali? Cóż, niekoniecznie będą sobie
zawracać głowę tak mało znaczącą pozycją. Bo zgadzam się z
tymi, którzy tak uważają. „Sweet Sixteen” to średniak, ale
niekoniecznie taki, jakich wiele. Bo z pewnością nie trzyma się
twardo schematu, nie jest na wskroś konwencjonalny. Inna sprawa, czy
takie podejście do filmu slash
jest efektywniejsze. Ja tam wolę tradycję, ale tym młodym
bohaterom „Sweet Sixteen” to z najwyższą przyjemnością bym
sobie jeszcze potowarzyszyła. Czemu nie nakręcili sequela z
rodzeństwem Burke na pierwszym planie, no czemu?
Hej, znasz podobne tytuły do powyższego, gdzie w środku akcji mamy postać nastoletniej dziewczyny? Chodzi mi o płeć piękną tylko, proszę nie pytać dlaczego ;) Chodzi mi o na przykład takie filmy jak z Silverstone z lat 90 czy z nowszych "Wszyscy kochają Mandy Lane". Pozdrawiam cieplutko
OdpowiedzUsuńJak nie widziałeś/aś to sprawdź:
UsuńDzikie żądze
Trujący bluszcz
Cry Wolf (2005)
Plotka (2000)
Zabójcze ciało (2009)
Tamara (2005)
Krąg wtajemniczonych (2000)
Sekret mojej córki (2007)
Pięć dziewczyn z Teksasu - inne klimaty (na pewno nie horror, ani thriller), ale nastolatki są i no... lubię ten film:)
Nie ręczę, że we wszystkich tych filmach są nastolatki, ale na pewno wszędzie są młodzi ludzie:)
Nawet niezły film, po opiniach spodziewałem się czegoś gorszego, szkoda że nie ma 2 części.
OdpowiedzUsuń