środa, 4 grudnia 2019

„Sweet Sixteen” (1983)


Niespełna szesnastoletnia Melissa Morgan i jej rodzice niedawno przybyli do małego, spokojnego miasteczka w stanie Teksas, w którym szeryfem jest Dan Burke, samotny ojciec nastoletnich Hanka i Marci. Choć Morganowie zamierzają spędzić w tym miejscu tylko kilka miesięcy, Melissa stara się dopasować do nowego środowiska. Na swój sposób. Dziewczyna wykorzystuje swoje wdzięki do zjednywania sobie płci przeciwnej. Pewnego dnia miasteczkiem wstrząsa wiadomość o zabójstwie nastoletniego chłopca. Jedną z ostatnich osób, które widziały go żywego jest Melissa. Przed swoją śmiercią chłopak spędził trochę czasu w jej towarzystwie, ale szeryf Burke nie ma powodów by przypuszczać, że dziewczyna jest w to zamieszana. Do czasu. Niedługo potem w taki sam sposób ginie kolejny nastolatek, który nawiązał relację z Melissą. Burke nie ma już wątpliwości, że dziewczyna ma związek z tą sprawą, wciąż nie jest jednak przekonany, że to ona odpowiada za śmierć chłopców.

Slasher „Sweet Sixteen” / „Sweet 16” z 1983 roku to drugi pełnometrażowy film fabularny Jima Sotosa. Siedem lat wcześniej ukazała się jego przeróbka „Forced Entry”, horroru erotycznego Shauna Costello z 1973 roku. W tym samym roku wyszedł film dokumentalny pt. „The Super Weapon”, który Sotos wyreżyserował wraz z Henrym Scarpellim). Po „Sweet Sixteen” Sotos odszedł od kina grozy na rzecz głównie komedii. Niewielu – filmografia tego twórcy nie jest długa, ale jego działalność filmowa (również w roli producenta) i tak była zdecydowanie większa od działalności scenarzysty„Sweet Sixteen” Erwina Goldmana, który poza tym nie brał udziału w pracach już nad ani jednym pełnometrażowym obrazem.

„Sweet Sixteen” to mało znany amerykański slasher z okresu ekspansji tego podgatunku (pierwsza połowa lat 80-tych XX wieku). Film, któremu nie udało się wybić z tłumu. To raczej nie powinno zaskoczyć tych, którzy znają już trochę slasherów z tamtej epoki. Myślę, że nawet ci, którzy docenią ten wkład w filmowy horror, przyznają, że nie jest on reprezentatywny. „Sweet Sixteen” to dosyć niekonwencjonalne podejście do kina slash. W pewnym sensie, bo oczywiście nie zrezygnowano ze wszystkich jego elementów. Seryjny morderca jest. Postać posiadająca cechy final girl jest. Ale zamiast, jak to najczęściej w slasherach, bywa skupić się na grupie młodych ludzie konsekwentnie uszczuplanej przez czy to zamaskowanego, czy okaleczonego / zdeformowanego mordercę, fabuła obraca się przede wszystkim wokół śledztwa prowadzonego przez szeryfa Dana Burke'a (przekonująca kreacja Bo Hopkinsa). W nastoletnie szeregi też pozwala nam się wkraczać, ale na pierwszym planie bezsprzecznie postawiono przedstawiciela organów ścigania. Co chyba każdemu wieloletniemu miłośnikowi kina grozy bardziej kojarzy się z giallo niż slasherem. Nie oznacza to jednak, że gdyby głębiej pogrzebać, nie znalazłoby się więcej filmów slash bardziej skoncentrowanych na policyjnym śledztwie, niźli procesie eliminacji bohaterów przez jakiegoś osobnika. Tajemniczego bądź nie. Różnie z tym bywa, ale w „Sweet Sixteen” obrano tę pierwszą strategię – tożsamość oprawcy zostanie ujawniona dopiero w ostatniej partii filmu. Do tego czasu twórcy starają się utrzymywać to w sekrecie. Na mnie ich wysiłki nie do końca poskutkowały. Personalia czołowego czarnego charakteru udało mi się rozszyfrować (i to dosyć wcześnie), ale przyznaję, że ostatnie ujęcie trochę mi w głowie namieszało. Dzięki temu zabiegowi można tę historię odczytywać w różnoraki sposób i chyba nie muszę dodawać, że według mnie to największy walor „Sweet Sixteen”. Chociaż... Bodaj największą uwagę widzów przyciąga tutaj Aleisa Shirley, wcielająca się w Melissę Morgan, która już niedługo (pod koniec filmu) skończy szesnaście lat. Patrząc na jej zachowanie, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z femme fatale. Młodą kobietą bezwstydnie kuszącą mężczyzn swoimi niewątpliwymi wdziękami, z premedytacją wykorzystującą swoją urodę do... No właśnie, do czego? Czy celem Melissy jest wodzenie mężczyzn i nastoletnich chłopców ku zatraceniu? A może po prostu to najskuteczniejszy sposób, jaki zna na zawieranie bliższych relacji z ludźmi? Melissa równie dobrze może być morderczynią bądź osobą współpracującą z czołowym czarnych charakterem, jak zagubioną nastolatką rozpaczliwie łaknącą kontaktów z bliźnimi. Tym bardziej, że przebywa w obcym miejscu – w małym teksaskim miasteczku, w którym nikogo nie zna (pomijając jej rodziców). W spokojnej mieścinie, w której wie, że nie zabawi długo. A więc nie powinno jej zbytnio zależeć na szukaniu tutaj przyjaciół, prawda? Niby tak, ale... Mimo wszystko trudno definitywnie odrzucić taką możliwość. Charakterologiczny zarys tej (anty?)bohaterki powinien uczynić ją moją zwyciężczynią postaci występujących w „Sweet Sixteen”. Tak zakładałam, bo femme fatales (w filmie, ale i w literaturze) od zawsze mnie fascynują. Nielicho się więc zdumiałam, gdy dotarło do mnie, że Melissa nie może konkurować z Marci Burke. To znaczy w moich oczach, bo nie da się ukryć, że jej potencjalna przeciwniczka zjednała sobie, w najgorszym wypadku, równie dużą uwagę, nie tak znowu licznej widowni. Wcielająca się w rolę Marci, Dana Kimmell, fanom gatunku jest znana przede wszystkim z „Piątku trzynastego III”, ale podejrzewam, że tylko dlatego, iż „Sweet Sixteen” jest nieporównanie mniej znany. Gdyby filmy miały zbliżoną oglądalność, to najpewniej Dana Kimmell byłaby kojarzona przede wszystkim z rolą Marci Burke. Bo to wspaniała postać jest!

Jak już wspomniałam na pierwszym planie w „Sweet Sixteen” stoi szeryf Dan Burke, prowadzący śledztwo w sprawie morderstw dokonywanych w dotychczas spokojnym miasteczku w stanie Teksas. Zadanie samo w sobie łatwe nie jest, a sytuację jeszcze pogarsza postawa niektórych mieszkańców. W miasteczku żyje niewielka społeczność rdzennych Amerykanów, którzy jak to często z mniejszościami niestety bywa, skupia na sobie nieuzasadnioną nienawiść kilku członków tej, w ich mniemaniu, lepszej większości. Lepszej, bo białej. Oczywiście, nie jest tak, że całe to miasteczko składa się z rasistów i bezskutecznie starających się nikomu nie wadzić rdzennych mieszkańców Ameryki. Tych pierwszych nie ma tutaj wielu, ale wystarczająco, aby stwarzać dodatkowe zagrożenie. Zwłaszcza gdy w mieście pojawia się morderca. Tajemniczy osobnik obierający sobie za cel nastoletnich chłopców, którzy wcześniej zbliżyli się do tymczasowej mieszkanki tego miejsca Melissy Morgan, która ku uciesze osób pałających nienawiścią do czerwonoskórych, skierowuje podejrzenia na tych ostatnich. W „Sweet Sixteen” może i nie pokuszono się o dogłębną analizę rasistowskich postaw względem rdzennych Amerykanów, ale też nie można powiedzieć, że potraktowano ten temat mocno po macoszemu. Właściwie to jak na slasher, którym „Sweet Sixteen” mimo wszystko pozostaje, poświęcono mu dosyć sporo miejsca. Mamy oto ludzi, którzy nie przepuszczą żadnej okazji do zaznaczenia swojej wyższości rasowej. To znaczy to oni myślą, że błyszczą mocarnością, podczas gdy w istocie to podszyci tchórzem awanturnicy. Mocni w stosunku do dużo słabszych od siebie, nadużywający alkoholu obdartusy, zachowujący się jak uczniaki chcący zaimponować kolegom. Inna sprawa, czy to im się udaje. Czy ich czyny znajdują akceptację w tej niewielkiej społeczności? Raczej nie. Wydaje się, że w tym małym amerykańskim miasteczku, na rasistów patrzy się gorszym okiem niż na rdzennych Amerykanów, ale też nie ma wielu na tyle odważnych, by zdecydowanie stawać w obronie pokrzywdzonych. Szeryf Dan Burke ma taką odwagę, ale w pewnym momencie nawet on musi dopuścić do siebie możliwość, że z kręgu osób prześladowanych może wywodzić się morderca. Jak na slasher „Sweet Sixteen” może poszczycić się dosyć szerokimi portretami bohaterów i być może antybohaterki. To jest ważniejszym postaciom poświęcono zaskakująco sporo uwagi. Zaskakująco, bo po slasherze spodziewa się powierzchowniejszego kreślenia tychże. Jak już wspomniałam w moich oczach najlepiej wypadła Marci Burke, nastoletnia córka szeryfa, u której wprawdzie uwidacznia się trochę cech final girl, ale i trudno posadzić ją o stereotypowość. Tym co odróżnia Marci Burke od rasowych final girl, to między innymi poza, jaką lubi przybierać: Sherlock Holmes w spódnicy. Dziewczyna interesują się zagadkami kryminalnymi. Zaczytuje się w kryminałach, ale ze zdecydowanie większą ochotą wchodzi w buty detektywa w realnym świecie. Czy to u boku ojca, czy w pojedynkę. Krótka scenka na szkolnych błoniach dobitnie pokazuje, że Marci (w niezgodzie z archetypem final girl) ma duży posłuch u rówieśniczek. W kontaktach z płcią przeciwną nie radzi sobie tak dobrze, jak Melissa, ale i nie wydaje się być nimi zainteresowana. Wystarczy jej przyjaźń z bratem, Hankiem - ich przekomarzanki stanowią dodatkową atrakcję, bo bądź co bądź jeszcze bardziej ocieplają ich wizerunki. Hank mocniej stąpa po ziemi od swojej siostry. Nie bawi się w detektywa, nie ubolewa nad tym, że w miasteczku jest za spokojnie i można powiedzieć, że pilnuje, by siostra „zbytnio nie odleciała”. Nie zapamiętała się w swojej „detektywistycznej działalności”. U Marci, wbrew definicji final girl, od początku widać niemałą siłę charakteru – czuje się, że to kobieta, która lubi stawiać na swoim, że nie stara się wtopić w tło, a wręcz przeciwnie: to typ liderki. Dziewczyna z charyzmą, działającą nie tylko na jej otoczenie, ale także na mnie. I to jak! W sumie to dosyć ciekawe zjawisko. Zamiast dawać się prowadzić pierwszoplanowemu bohaterowi, wolałam podążać za, notabene niezbyt pragmatycznym, głosem jego córki. I denerwowało mnie, że muszę tyle na nią czekać (nie, nie zakochałam się). Na nią i na jej brata, bo trzeba przyznać, że ta połówka duetu młodych Burke'ów sporo dodawała też Marci. Wiadomo – Dana Kimmell mnie... no dobrze zauroczyła, ale na partnerującym jej Stevie Antinie też się nie zawiodłam. Zawiodły mnie natomiast sceny mordów. Delikatnie wyróżnić mogę tylko jedno krótkie ujęcie ostrza przecinającego policzek pierwszej pokazanej ofiary mordercy, którego głowy aż do finału nie zobaczymy. O ile nic mi nie umknęło to pokazuje się nam jedynie jego rękę uzbrojoną w nóż: pchnięcia i cięcia ujęte z tej perspektywy plus parę zbliżeń na zwłoki pochlapane niezbyt wiarygodnie się prezentującą krwią. Nawet jak na slasher jest nazbyt delikatnie – warstwa gore znikoma. Jeśli w ogóle można mówić o gore w przypadku szybkich migawek (w dodatku niewielu) z praktycznie niedostrzegalnymi ranami. Trochę substancji nieudanie imitującej krew, i to w zasadzie tyle. Poza wyróżnionym cięciem policzka. Na domiar złego ścieżka fabularna była dla mnie zbyt wyboista. Bardzo nierówna to opowieść, a przynajmniej ja przeszłam przez istną sinusoidę nastrojów, od zachwytu (Marci), przez umiarkowane zainteresowanie (Melissa i Hank) i rozczarowanie (sceny mordów), po obojętność przechodzącą w znużenie i irytację (Dan Burke). Najgorsze, że to wątek przewodni, czyli policyjne śledztwo, budził u mnie niepożądane emocje. W sumie to sceny skoncentrowane na szeryfie i jego zastępcy oglądałam głównie z myślą o przerwach. Czekałam po prostu na skręty w stronę nastoletnich postaci. Za każdym razem po cichu licząc, że będzie wśród nich Marci.

Jim Sotos swoim „Sweet Sixteen” na wyżyny podgatunku slash niewątpliwie (no dobrze, moim zdaniem) się nie wspiął, ale też nie uważam, że film ten zasłużył sobie na los, jaki go spotkał. W całkowite zapomnienie co prawda się nie osunął, ale niedaleko mu do tego. Dobrze, „filmowi archeolodzy”, ludzie z zapałem oddający się poszukiwaniom starszych produkcji, o których praktycznie się nie słyszy, prawie na pewno to zobaczą. Jeśli jeszcze nie widzieli. A pozostali? Cóż, niekoniecznie będą sobie zawracać głowę tak mało znaczącą pozycją. Bo zgadzam się z tymi, którzy tak uważają. „Sweet Sixteen” to średniak, ale niekoniecznie taki, jakich wiele. Bo z pewnością nie trzyma się twardo schematu, nie jest na wskroś konwencjonalny. Inna sprawa, czy takie podejście do filmu slash jest efektywniejsze. Ja tam wolę tradycję, ale tym młodym bohaterom „Sweet Sixteen” to z najwyższą przyjemnością bym sobie jeszcze potowarzyszyła. Czemu nie nakręcili sequela z rodzeństwem Burke na pierwszym planie, no czemu?

3 komentarze:

  1. Hej, znasz podobne tytuły do powyższego, gdzie w środku akcji mamy postać nastoletniej dziewczyny? Chodzi mi o płeć piękną tylko, proszę nie pytać dlaczego ;) Chodzi mi o na przykład takie filmy jak z Silverstone z lat 90 czy z nowszych "Wszyscy kochają Mandy Lane". Pozdrawiam cieplutko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak nie widziałeś/aś to sprawdź:
      Dzikie żądze
      Trujący bluszcz
      Cry Wolf (2005)
      Plotka (2000)
      Zabójcze ciało (2009)
      Tamara (2005)
      Krąg wtajemniczonych (2000)
      Sekret mojej córki (2007)
      Pięć dziewczyn z Teksasu - inne klimaty (na pewno nie horror, ani thriller), ale nastolatki są i no... lubię ten film:)

      Nie ręczę, że we wszystkich tych filmach są nastolatki, ale na pewno wszędzie są młodzi ludzie:)

      Usuń
  2. Nawet niezły film, po opiniach spodziewałem się czegoś gorszego, szkoda że nie ma 2 części.

    OdpowiedzUsuń