Australia.
Niespełniony muzyk, David Anderson, po rozstaniu z dziewczyną
wprowadza się do swojej siostry Tess, samotnie wychowującej
pięcioletniego syna Felixa. Gdy Dave pewnego dnia odprowadza go do
przedszkola, poznaje jego wychowawczynię, pannę Caroline, w której
z miejsca się zakochuje. Aby móc spędzić z nią więcej czasu
zgłasza się do udziału w przedszkolnej wycieczce w roli
dodatkowego opiekuna. Panna Caroline zabiera swoją klasę do mini
zoo funkcjonującego pod nazwą Pleasant Valley Farm. Nieopodal stoi
Amerykański Wojskowy Ośrodek Badań, gdzie jeden z eksperymentów
właśnie wymyka się spod kontroli. Starania żołnierzy nie
przynoszą pożądanego rezultatu i niedługo po dotarciu panny
Caroline, Dave'a i ich małych podopiecznych na farmę rozrywki,
dociera tu także horda żywych trupów, która w błyskawicznym
tempie poszerza swoje szeregi. Panna Caroline i skrajnie
nieodpowiedzialny David będą musieli znaleźć sposób na ocalenie
życia nie tylko swojego, ale również nieświadomych zagrożenia
pięciolatków.
Australijski
reżyser, scenarzysta, producent i aktor, Abe Forsythe, na pomysł
stworzenia horroru komediowego o zombie atakujących małe
australijskie zoo wpadł podczas wycieczki do tego samego obiektu.
Forsythe podobnie jak główny bohater jego filmu wziął w niej
udział w charakterze opiekuna klasy, do której uczęszczał również
jego syn. Reżyser i scenarzysta
australijsko-amerykańsko-brytyjskiego „Little Monsters” (pol.
„Małe potworki”) wyznał, że tak naprawdę to właśnie jego
syn, nieświadomie, był inspiratorem tej opowieści. Ekipa
techniczna w większości złożyła się z Australijczyków, ale
Forsythe chciał, by historia ta była opowiedziana „po
amerykańsku”. Wymagał od swojego zespołu takiego podejścia do
tego obrazu, który publiczności bardziej będzie kojarzył się z
kinem amerykańskim niźli australijskim. Pierwszy pokaz jego horroru
komediowego odbył się w styczniu 2019 roku na Sundance Film
Festival i bynajmniej nie był to jedyny festiwal filmowy, na którym
gościł. Do szerszego obiegu „Little Monsters” został
wpuszczony w tym samym roku.
Ze
wszystkich potwornych postaci wykorzystywanych w kinie grozy, twórcy
horrorów komediowych najbardziej upodobali sobie zombie. Rynek jest
wprost zalewany dowcipnymi produkcjami o żywych trupach wylegających
na ulice miast, miasteczek i wsi. Twórcy tego typu filmów od lat, z
różnym skutkiem, prześcigają się w zwariowanych pomysłach,
wtłaczanych w konwencję, za ojca której uważa się George'a A.
Romero. „Małe potworki” Abe'a Forsythe'a to kolejna komiczna
opowieść o łaknących ludzkiego mięsa, bezrozumnych osobnikach,
tym razem snujących się po australijskim mini zoo. Według mnie
niedorównująca choćby takim obrazom, jak „Łowcy zombie”
Christophera Landona, czy niezapomniany „Zombiebobry” Jordana
Rubina oraz mogąca nasuwać lekkie skojarzenia ze „Szkolną zarazą” Jonathana Milotta i Cary'ego Murniona, opowieść o
strachu przed odpowiedzialnością. Odpowiedzialnością związaną z
rodzicielstwem. David Anderson (przyzwoita kreacja Alexandra
Englanda) jest niedojrzałym młodym mężczyzną, który nie chce
się ustatkować. Dom, żona, dzieci, praca na etacie – taka
perspektywa nie tylko go nie pociąga, ale wręcz przeraża. Zamiast
trzeźwo patrzeć w przyszłość, Dave uporczywie trzyma się
marzenia o zostaniu muzykiem – frontmanem zespołu rockowego i
death metalowego, który dawno już się rozpadł. Główny bohater
„Małych potworków” zdaje się jednak wciąż wierzyć w
odrodzenie tej formacji, czy to w tym samym składzie, czy z nowymi
członkami. Póki co muzykuje na ulicach australijskiego miasta, w
którym mieszka. Teraz kątem u siostry i jej pięcioletniego syna,
który nie ma ojca (zapłodnienie in vitro kobiety będącej
singielką) i który jest alergikiem. Przykładająca dużą wagę do
zdrowego żywienia i jak najlepszego wychowania swojego jedynego
dziecka, Tess jest zupełnym przeciwieństwem swojego brata. Skrajnie
nieodpowiedzialnego, może nawet stanowiącego zagrożenie dla jej
syna Felixa, mężczyzny, który tak naprawdę jest mniej dojrzały
od swojego pięcioletniego siostrzeńca. Przeciwieństwem Davida jest
również przedszkolanka, panna Caroline (bardzo doba kreacja Lupity
Nyong'o), wychowawczyni małego Felixa, która być może zdoła
osiągnąć to, co nie udało się jego siostrze: nauczyć Dave'a
odpowiedzialności. A jeśli nie ona, to może armia zombie? Jedno
jest pewne: jeśli podczas oblężenia przez łaknące mięsa
ożywione trupy nasz bohater nie nauczy się odpowiedzialności, to
najpewniej już nigdy się jej nie nauczy. Abe Forsythe poprzez
postać Davida Andersona chciał pokazać dręczący niejednego
młodego człowieka strach przed rodzicielstwem i szerzej
dorosłością. Dave ucieka przed odpowiedzialnością, bo się jej
boi. Można to zrozumieć, ale Forsythe jednocześnie przekonuje
widza, że lepiej i dla Dave'a, i wszystkich wokół niego byłoby,
gdyby skonfrontował się ze swoim strachem zamiast pozwalać by
rządził on jego życiem. Bo może się okazać, że nie taki diabeł
straszny, jak go malują. Może gdyby David wreszcie zdobył się na
odwagę i wziął odpowiedzialność za innych, doszedłby do
wniosku, że niepotrzebnie tak długo przez tym uciekał. Łatwo
domyślić się, czy główny bohater „Małych potworków” dokona
tego „wiekopomnego odkrycia”. To samo zresztą można powiedzieć
o wszystkich składnikach fabuły tego komediowo-horrorowego
przedsięwzięcia. Milusiego filmu o zarazie zombie
rozprzestrzeniającej się w jednym z nieprzebranych malowniczych
zakątków Australii.
Z
amerykańskim wojskiem jest jak z rosyjski agentami: są wszędzie!
Podejrzewam, że gdyby policzyć wszystkie filmy o jakiejkolwiek
groźnej (i zawsze ściśle tajnej) działalności armii Stanów
Zjednoczonych, która niezmiennie wymyka się spod kontroli oraz
filmy o jednych z czołowych boogeymanów zachodniego świata, to
proporcje byłyby dosyć wyrównane. Abe Forsythe wybrał
amerykańskie wojsko. Nieopodal mini zoo, w którym rozgrywa się
lwia część akcji „Małych potworków”, „postawił”
Amerykański Wojskowy Ośrodek Badań, w którym (jakże
oryginalnie...) prowadzi się prace nad bronią biologiczną. To jest
w domyśle, bo scenarzysta i zarazem reżyser omawianej produkcji
szczędzi nam szczegółów tego projektu. Może i działa się tam w
dobrej wierze, może i wyniki tego eksperymentu mają przysłużyć
się całej ludzkości... Może, ale jakoś w to wątpię. W każdym
razie to właśnie w tym obiekcie wybucha pierwsze ognisko zarazy, z
którego w błyskawicznym tempie robi się mały pożar. „Płomienie”
docierają do okolicznego mini zoo, na farmę rozrywki skierowaną
głównie do dzieci, ale nie tylko. Pisząc o płomieniach mam
oczywiście na myśli chodzące mięsożerne trupy, które do
niedawna były normalnymi, żyjącymi ludźmi. Teraz są bezrozumnymi
kreaturami, które mają wyłącznie jedną potrzebę: zaspokoić
głód. Traf chce, że zaraza dociera do tego niewielkiego zoo ze
zwierzętami hodowlanymi w czasie, w którym przebywa tam klasa panna
Caroline. Grupka pięciolatków, wśród których jest siostrzeniec
Davida Andersona, Felix. I w pewnym sensie też jego wujek, bo choć
oficjalnie pełni on na tej wycieczce rolę opiekuna, to nie można
oprzeć się wrażeniu, że panna Caroline przede wszystkim na niego
powinna mieć baczenie. David bowiem okazuje się większym
utrapieniem niż dzieci z jej klasy. „Małe potworki” do pewnego
stopnia bazują na swoistym odwróceniu ról – przynajmniej przez
jakiś czas ma się wrażenie, że to pięciolatki dają przykład
dorosłemu, że to one mogą służyć za wzór pełnoletniemu
mężczyźnie, a nie odwrotnie. Największym wzorem dla nich i Davida
jest jednak panna Caroline. Można powiedzieć, że jej dorosły
„podopieczny” zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
Problem w tym, że przedszkolanka ma zgoła odmienne podejście do
życia – wydaje się, że jest wzorem cnót wszelakich (bez
ironii), podczas gdy Dave... no, powiedzmy, że nie jest typem
mężczyzny, o którym marzą takie kobiety, jak Caroline. Młoda
osoba prowadząca uporządkowane życie w otoczeniu dzieci, którymi
wprost uwielbia się zajmować. Przedszkolanka z powołania... i sami
powiedzcie: czy taki gość jak David do niej pasuje? Niby nie, ale
prawdopodobnie żadnego widza ani na chwilę nie opuści
przeświadczenie, że to jeden z tych przypadków relacji
damsko-męskich, w którym przeciwieństwa się przyciągną. A gdzie
w tym wszystkim zombie? Są, są. Część waruje przy sklepiku z
pamiątkami Pleasant Valley Farm, gdzie nasi bohaterowie i ktoś
jeszcze, kto chyba bardziej zasługuje na miano antybohatera,
znajdują niepewne schronienie. Reszta truposzy jest rozsiana
właściwe po całej farmie rozrywki, dosyć gęsto usłanej też
rozszarpanymi ludzkimi zwłokami. „Martwe potworki” miały być
przede wszystkim zabawne (i jeśli o mnie chodzi to po części się
udało), ale nie można powiedzieć, że twórcy unikali makabry.
Trochę substancji według mnie niezbyt udanie imitującej posokę
się tutaj przelewa (ale bez przesady). Długich zbliżeń na różnego
rodzaju obrażenia cielesne nie odnotowałam, ale w przebłyskach co
nieco da się wychwycić. Bodaj najdosadniejszy jest mord, do
którego, nie tak znowu nieoczekiwanie, dochodzi w samochodzie –
widać jelita i pozbawioną skóry część twarzy, aczkolwiek w
mojej ocenie efekty specjalne pozostawiają trochę do życzenia. I w
tej, i we wszystkich pozostałych wstawkach gore. Włącznie z
charakteryzacją zombie. Twórcy wprawdzie nie starali się być
delikatni – okaleczone twarze, puste spojrzenia, brudne wdzianka:
wszystko to w „Małych potworkach” odnajdujemy, ale niestety
trąciło mi plastikiem. Kiczem na miarę naszych czasów. Żywe
kolory, wygładzone, silnie skontrastowane obrazki, gdzie nawet
brudne ubrania zombiaków zdają się błyszczeć. Niewymuszony
humor, chwytliwa sceneria oraz ciekawie rozpisane i wiarygodnie
wykreowane postacie podratowały sytuację. Dzięki tym składnikom
nie tylko wytrwałam do napisów końcowych, ale i niezgorzej się
bawiłam. I jeszcze te oczka puszczane do osób, które zdążyły
już obejrzeć trochę filmów o zombie. Weźmy na przykład moment,
w którym jeden z żołnierzy pyta, czy tym razem mają do czynienia
z wolnymi, czy szybkimi żywymi trupami. I z jakąż ulgą przyjmuje
fakt, że zombie szturmujące jedno z australijskich mini zoo są
powolne. Podzielałam jego odczucia, ale z innego powodu – po
prostu zawsze uważałam, że ślamazarne zombie lepiej wkomponowują
się w stylistykę horroru. Ogólnie rzecz biorąc są bardziej
złowieszcze, powiedzmy że robią na mnie bardziej upiorne wrażenie,
choć to nie jest raczej najtrafniejsze słowo, do opisania moich
zwyczajowych reakcji na te konkretne monstra. Lekki dyskomfort
emocjonalny to już prędzej. Aha, i piosenki. Wspólne muzykowanie,
które ma na chwilę zająć rozbrykane dzieciaki. Zapewnić rozrywkę
grupce przedszkolaków, która wraz z trójką dorosłych utknęła w
oblężonym przez zombie drewnianym sklepiku z pamiątkami. Ale
spokojnie, jest szansa, że nie przeżyją w związku z tym żadnej,
nawet najmniejszej traumy. Bo jeśli człowiek się postara, to może
nawet taką sytuację przedstawić w formie zabawy. Czyż nie jest to
ciekawa koncepcja? Według mnie nie tylko dosyć kreatywna, ale także
całkiem zajmująca.
Sympatycy
lżejszego podejścia do zombie movies, horrorów komediowych
o żywych trupach, pewnie seansu „Małych potworków” Abe'a
Forsythe'a sobie nie odmówią. I dobrze, bo myślę, że mają oni
dużą szansę na przeżycie niemałej przygody w towarzystwie
wojowniczej, poukładanej przedszkolanki, przynajmniej przez jakiś
czas niezbyt godnego zaufania, nieodpowiedzialnego, niedojrzałego,
bujającego w obłokach mężczyzny i doprawdy barwnej grupki
dzieciaczków zupełnie nieświadomych zagrożenia, jakie
bezsprzecznie płynie od brzydkich ludzi niekoniecznie psujących im
przedszkolną wycieczkę. Podejrzewam, że ta propozycja pozyska też
fanów także poza wymienioną grupą docelową, bo to całkiem
przyjemny film jest. Rozrywkowe kino nie dla całej rodziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz