niedziela, 22 grudnia 2019

„Czarne pióro” (2016)


Wdowiec Matthew Parker niedawno, wraz z synem Lucasem, przeprowadził się do owianego złą sławą domu, stojącego na obrzeżach niewielkiego miasteczka. Dwadzieścia pięć lat wcześniej miejscowością tą wstrząsnęła seria mordów na dzieciach, za które odpowiadał niejaki Robert Bowery, człowiek wierzący, że konsumpcja oczu innych, zwłaszcza młodych ludzi, uchroni go przed ślepotą. Pewnego wieczora do domu Parkerów przybywa Helen Connolly, córka miejscowego szeryfa, która ma zaopiekować się Lucasem podczas nieobecności Matthew. Jakiś czas po wyjściu ojca podopieczny opowiada jej o starszym mężczyźnie, którego widuje w lesie, a jeszcze później alarmuje, że w domu jest intruz. Helen nie przywiązuje większej wagi do lęków chłopca, przekonana, że winowajcą jest jego wybujała wyobraźnia. Szybko jednak zostaje zmuszona do zmiany swojego nastawienia.

Islandzko-amerykański niskobudżetowy horror pt. „Child Eater” (pol. „Czarne pióro”) to pierwszy pełnometrażowy film Erlingura Thoroddsena. Wcześniej wyreżyserował kilka shortów i jeden segment antologii zatytułowanej „Patient Seven” (obraz miał swoją światową premierę parę dni przed „Child Eater”, w 2016 roku), a później, w roku 2017, ukazał się jego kolejny pełnometrażowy film grozy pt. „Rokkur”. Tak jak „Czarne pióro” oparty na jego własnym scenariuszu. Erlingur Thoroddsen zdradził, że jego debiutancki pełnometrażowy obraz został zainspirowany „Koszmarem z ulicy Wiązów” Wesa Cravena i „Halloween” Johna Carpentera. Pomniejsze natchnienie czerpał zaś z „Nocy myśliwego” Charlesa Laughtona i z „W moich snach” Neila Jordana. W tym kontekście wspomina jeszcze reżyserów Briana De Palmę i Dario Argento oraz malarzy Francisa Bacona i Zdzisława Beksińskiego.

Wdowiec i jego nieletni syn starający się rozpocząć nowe życie z dala od wielkomiejskiego zgiełku, w owianym złą sławą domu i w okolicy wciąż pamiętającej potworne morderstwa dzieci popełnione przez człowieka, który z czasem stał się postacią wręcz mityczną. Zaraz, zaraz... Brzmi jak opis „Szeptacza”, powieści Alexa Northa, która swoje pierwsze wydanie miała w 2019 roku. Możliwe więc, że North znał filmową opowieść Elingura Thoroddsena. Ale z drugiej strony motywy te nie są aż tak charakterystyczne by mieć pewność, że North zaczerpnął je bezpośrednio z „Czarnego pióra”. Horrorów o potwornych postaciach straszących dzieci trochę już powstało – dość wymienić „Wrota” Tibora Takacsa, „Strach przed ciemnością” K.C. Bascombe'a, „Boogeymana” Stephena Kaya, cz wreszcie „To”: miniserial Tommy'ego Lee Wallace'a, dwuczęściowy film Andy'ego Muschiettiego i oczywiście powieść Stephana Kinga. Mroczne legendy o niebezpiecznych stworzeniach też nie są niczym nadzwyczajnym w horrorze. Tak samo seryjni mordercy dzieci, którzy w umysłach wielu ludzi, zwłaszcza nieletnich, z czasem nabrały wręcz nadnaturalnego wymiaru. Ćwierć wieku przed właściwą akcją „Czarnego pióra” żył sobie człowiek, który na skutek choroby zaczął tracić wzrok. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu Robert Bowery, bo tak się ten „dżentelmen” nazywał, uznał, że jedynym sposobem na uniknięcie ślepoty, jest włączenie do swojego menu oczu innych ludzi. Zwłaszcza dzieci. Mężczyzna ten wierzył, że wiek ofiar ma znaczenie, że im młodsze oczy, tym większa szansa na zachowanie swojego najcenniejszego zmysłu. Tak więc Bowery kolejno porywał dzieci i... bawił się z nimi w chowanego. Zanim ktoś zakrzyknie „no znowu!” (ze wszystkich dziecięcych zabaw tę twórcy kina grozy zdali się upodobać sobie najbardziej), śpieszę doprecyzować: nazywa się to zabawą w chowanego, ale bardziej przypomina ona ciuciubabkę. Bowery zwykł bowiem zasłaniać oczy przymusowym współuczestnikom „zabawy”, która prawie zawsze prowadziła do ich śmierci. Prawie, bo jednej osobie udało się uciec. Małej jasnowłosej dziewczynce, która jednak z przeprawy z Bowerym wyszła tylko z jednym okiem. Od tych wydarzeń minęło już dwadzieścia pięć lat, ale oto jeden z bohaterów „Czarnego pióra” dostaje telefon od kobiety, która przedstawia się jako Ginger. I śpiewa, i mówi, że on wrócił i... czy komuś jeszcze kojarzy się to ze „Smakoszem” Victora Salvy? Tak czy inaczej nie ma się wątpliwości, że Ginger się nie myli. Robert Bowery faktycznie wrócił i najwyraźniej zdążył już sobie wybrać nowy cel. Lucasa Parkera, interesującego się ornitologią chłopca wychowywanego tylko przez ojca, który przez najbliższe godziny ma pozostawać pod opieką córki miejscowego szeryfa, Helen Connolly. Wcielający się w rolę małego Parkera Colin Critchley oraz kreująca jego tymczasową opiekunkę Cait Bliss, nie wypadli przekonująco. Ale w sumie nie odstawali od reszty obsady. Z wyjątkiem Jasona Martina, któremu zawdzięczam jednego z ciekawszych czarnych charakterów, z jakimi ostatnimi czasy spotkałam się w filmowym horrorze. Robert Bowery może i nie jest najbardziej pomysłową postacią, ale za to dosyć upiorną. Zasługa w tym nie tylko jego odtwórcy, a nawet nie przede wszystkim. Większe brawa dostaje ode mnie Fiona Tyson, która odpowiadała za makijaż. Właściwie to robiła go bez niczyjej pomocy (poza konsultacjami z reżyserem) – poza tym zaprojektowała i wykonała niektóre efekty specjalne. Smaczne gałki oczne to też jej robota. Naprawdę smaczne – artystka ta już o to zadbała. I miało to sens skoro Jason Martin musiał się nimi posilać na planie „Czarnego pióra”. Ale wygląd i zbrodnicze czyny potwora, w mojej ocenie największym sukcesem twórców omawianej produkcji nie są. Za zwycięzcę tej nieformalnej konkurencji uważam klimat. Depresyjno-oniryczną atmosferę, jakiej nie znajdziecie w szeroko dystrybuowanych i szumnie reklamowanych droższych horrorach z ostatnich lat. Od czasu do czasu oczywiście współczesny mainstream dostarcza mi jeszcze efektywniejszych klimatów, ale częściej „skazuje mnie” na, jak ja to nazywam, plastikową oprawę wizualną. W każdym razie aury podobnej do tej roztoczonej w „Czarnym piórze” w nowszym mainstreamie jeszcze nie widziałam. A przynajmniej nie przypominam sobie czegoś takiego.

Atmosfera jak z sennego koszmaru nie wyszła twórcom „Czarnego pióra” przypadkiem. Erlingur Thoroddsen dążył do takiego efektu. Zależało mu na tym, by widz czuł się trochę tak, jakby przebywał w mrocznej baśni, w delikatnie surrealistycznym świecie, w nieomal wyśnionej rzeczywistości, w której jak to w snach, dosłownie wszystko może się zdarzyć. Takie wrażenie faktycznie towarzyszyło mi podczas seansu, ale najpierw zwróciłam uwagę na depresyjne aspekty płaszczyzny audiowizualnej. Melancholijna ścieżka dźwiękowa, zdjęcia tak posępne, że nawet gdybym próbowała, to pewnie nie potrafiłabym oprzeć się poczuciu beznadziei. Czułam się zupełnie tak, jakbym trafiła do świata jeszcze bardziej szarego od mojej rzeczywistości. Świata praktycznie pozbawionego nadziei, świata wiecznie ponurego, takiego do którego zdaje się nigdy nie docierają naprawdę ciepłe promienie słoneczne. Rzeczywiści wypranej z żywych kolorów, mrocznej, brzydkiej... odpychającej? Z jednej strony tak, bo chyba nikt nie chciałby żyć w aż tak przygnębiającym świecie, ale w horrorze to wartość jak najbardziej pożądana. To znaczy przeze mnie – większość dotychczasowych odbiorców „Czarnego pióra” czegoś takiego w tym gatunku raczej nie szuka. Wniosek ten bierze się stąd, że pierwsze pełnometrażowe filmowe przedsięwzięcie Erlingura Thoroddsena jak na razie znalazło więcej przeciwników niż zwolenników. Choć bliżej mi do tych drugich, wcale nie uważam, że „Czarne pióro” jest produkcją pozbawioną wad. Przeciwnie: w moim mniemaniu niedociągnięć jest nawet całkiem sporo – od amatorskiego kadrowania (miejscami), przez nienależycie rozwinięty, nazbyt ubogi scenariusz, po nieprzekonujące kreacje pozytywnych bohaterów. Obsada dostarcza i „drewna”, i egzaltacji, poza tym scenariusz przewiduje niemało wymuszonych, nienaturalnie brzmiących kwestii oraz trochę rażąco nielogicznych zachowań postaci. No dobrze, to ostatnie mnie osobiście nie wyprowadzało z równowagi. Jestem bowiem jedną z tych nielicznych osób jako tako przywiązanych do tej, najczęściej kojarzonej ze slasherami tradycji. „Czarne pióro” ma w sobie elementy filmów slash, ale nie nazwałabym go pełnoprawnych członkiem tego podgatunku horroru. Bardziej czułam się jakbym oglądała coś z pogranicza horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych i nastrojowego monster movie. Taki miks ducha, Smakosza i Freddy'ego Kruegera. Niedosłownie oczywiście. Robert Bowery nie jest bowiem ani duchem, ani bardzo wybrednym mięsożercą, ani poparzonym seryjnym mordercą działającym we śnie. Jest potworem, który tak jak Smakosz budzi się po wielu latach, by ponownie ruszyć na żer, ale w przeciwieństwie do monstrum stworzonego przez Victora Salvę jego menu nie obejmuje innych części ludzkiego ciała poza oczami. Podobnie jak klasyczny duch i Freddy Krueger, Bowery kiedyś był człowiekiem, ale obecnie jest istotą, że tak to ujmę, przynależną do innego świata. Ponadto tak samo jak Krueger antybohater „Czarnego pióra” gustuje w nieletnich ofiarach. I tak jak ich wszystkich doprawdy trudno go zgładzić. Być może to niemożliwe – może tak jak Smakosz i To, potwór najczęściej ukazujący się pod postacią klauna Pennywise'a, Bowery odejdzie gdy cykl się dopełni. Ale nie na zawsze – do następnego cyklu, który w domyśle (początkowe sceny) otworzy się za ćwierć wieku. Tak, tylko że nawet w takich przypadkach zwykle istnieją inne sposób na pozbycie się wroga. Zdarza się, że bohaterowie znajdują sposób na albo przedwczesne domknięcie cyklu, albo nawet definitywne pozbycie się takiego morderczego osobnika. Czy Roberta Bowery'ego też da się, przynajmniej tymczasowo, zwalczyć, tego zdradzić nie mogę. Mogę za to z całą stanowczością stwierdzić, że „Czarne pióro” to horror tyleż szybki, co prosty. Erlingur Thoroddsen nie bawił się w długie wstępy, czego akurat ja korzystnie nie odebrałam. Wolniejsze intensyfikowanie napięcia idące w parze z zagęszczaniem mroku oraz co chyba jeszcze ważniejsze szersze przedstawienie przynajmniej najważniejszych bohaterów filmu, w moich oczach podniosłoby jakość „Czarnego pióra”. Tak bym wolała, ale skłamałabym, gdybym napisała, że kierunek obrany przez Erlingura Thoroddsena nie miał w sobie nic... urzekającego? Może to za mocne słowo, ale niezaprzeczalnie dałam się wciągnąć w tę nieskomplikowaną opowieść. Wraz z bohaterami wchodziłam do tego ponurego, przytłaczająco mrocznego świata. W gęsty las, na od lat opuszczoną farmę, do owianego złą sławą domu Parkerów, do szpitala, na posterunek policji... I dosłownie wszędzie spodziewałam się spotkać monstrum żywiące się ludzkimi gałkami ocznymi, które swoje własne oczy (jeśli jeszcze je ma) skrywa za czarnymi szkłami dosyć fantazyjnych okularów. Szłam ramię w ramię z osobami, które z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nie uznawały za konieczne patrzeć pod nogi po odkryciu wnyków; z niezwykle wytrzymałą kobietą, którą ogarniały jakieś niezrozumiałe objawienia (ranna Helen nie wiadomo skąd wiedziała, jaką drogę z czasem obrał Lucas uciekając przez Robertem Bowerym); z fajtłapowatymi policjantami i dużo cwańszym od nich dzieckiem oraz miejscową bojowniczką, która nie wiadomo dlaczego w pewnym momencie przypuszcza atak na policjanta. Niezła gromadka, nieprawdaż? Trochę sobie pokpiliśmy, a teraz najważniejsze: „Czarne pióro” to jest coś! Coś wprawdzie nie do końca profesjonalnego - znać niski budżet, ale nie tylko w negatywnym znaczeniu tego słowa, bo podejrzewam, że gdyby kaski było więcej, to tak przygniatającego klimatu i tak realistycznie się prezentujących efektów specjalnych (tj. w większości, bo substancja imitująca krew w niektórych ujęciach pozostawia sporo do życzenia) prawdopodobnie by nie było - ale i tak zaskakująco chwytliwego. To znaczy mnie do jakiegoś stopnia to skromne dziełko porwało.

Spodziewałam się horroru z najniższej półki, a dostałam całkiem niezły obraz klasy B, który klimatem w mojej ocenie deklasuje większość swoich nieporównanie popularniejszych, bardziej rozchwytywanych XXI-wiecznych kolegów. Efektami specjalnymi, których nie ma znowu tak dużo, w sumie również. I wreszcie antybohater – niezbyt pomysłowy, ale i bez tego przykuwający uwagę. A przynajmniej moją: osoby, generalnie rzecz ujmując, bardziej ceniącej w horrorze tradycję od innowacji. W „Czarnym piórze” tradycji (choć niektórzy pewnie nazwą to szablonowością) nie brakuje, aczkolwiek trzeba Erlingurowi Thoroddsenowi przyznać, że trochę indywidualność też w to tchnął. W swój pełnometrażowy, nakręcony niewielkim kosztem debiutancki film, który jeszcze nie dotarł do dużej grupy widzów. Czy dotrze nie wiem i szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy powinien. Bo szczerze wątpię, żeby trafił w gusta wielu miłośników horrorów. Chciałabym się mylić, ale bądźmy realistami: teraz w cenie są inne klimaty. To nie ten czas, ale może kiedyś... Nie, „Czarne pióro” Erlingura Thoroddsena najprawdopodobniej nigdy nie wyjdzie z, moim zdaniem niezasłużonego, gęstego cienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz