Wdowiec
Matthew Parker niedawno, wraz z synem Lucasem, przeprowadził się do
owianego złą sławą domu, stojącego na obrzeżach niewielkiego
miasteczka. Dwadzieścia pięć lat wcześniej miejscowością tą
wstrząsnęła seria mordów na dzieciach, za które odpowiadał
niejaki Robert Bowery, człowiek wierzący, że konsumpcja oczu
innych, zwłaszcza młodych ludzi, uchroni go przed ślepotą.
Pewnego wieczora do domu Parkerów przybywa Helen Connolly, córka
miejscowego szeryfa, która ma zaopiekować się Lucasem podczas
nieobecności Matthew. Jakiś czas po wyjściu ojca podopieczny
opowiada jej o starszym mężczyźnie, którego widuje w lesie, a
jeszcze później alarmuje, że w domu jest intruz. Helen nie
przywiązuje większej wagi do lęków chłopca, przekonana, że
winowajcą jest jego wybujała wyobraźnia. Szybko jednak zostaje
zmuszona do zmiany swojego nastawienia.
Atmosfera jak z sennego koszmaru nie wyszła twórcom „Czarnego pióra” przypadkiem. Erlingur Thoroddsen dążył do takiego efektu. Zależało mu na tym, by widz czuł się trochę tak, jakby przebywał w mrocznej baśni, w delikatnie surrealistycznym świecie, w nieomal wyśnionej rzeczywistości, w której jak to w snach, dosłownie wszystko może się zdarzyć. Takie wrażenie faktycznie towarzyszyło mi podczas seansu, ale najpierw zwróciłam uwagę na depresyjne aspekty płaszczyzny audiowizualnej. Melancholijna ścieżka dźwiękowa, zdjęcia tak posępne, że nawet gdybym próbowała, to pewnie nie potrafiłabym oprzeć się poczuciu beznadziei. Czułam się zupełnie tak, jakbym trafiła do świata jeszcze bardziej szarego od mojej rzeczywistości. Świata praktycznie pozbawionego nadziei, świata wiecznie ponurego, takiego do którego zdaje się nigdy nie docierają naprawdę ciepłe promienie słoneczne. Rzeczywiści wypranej z żywych kolorów, mrocznej, brzydkiej... odpychającej? Z jednej strony tak, bo chyba nikt nie chciałby żyć w aż tak przygnębiającym świecie, ale w horrorze to wartość jak najbardziej pożądana. To znaczy przeze mnie – większość dotychczasowych odbiorców „Czarnego pióra” czegoś takiego w tym gatunku raczej nie szuka. Wniosek ten bierze się stąd, że pierwsze pełnometrażowe filmowe przedsięwzięcie Erlingura Thoroddsena jak na razie znalazło więcej przeciwników niż zwolenników. Choć bliżej mi do tych drugich, wcale nie uważam, że „Czarne pióro” jest produkcją pozbawioną wad. Przeciwnie: w moim mniemaniu niedociągnięć jest nawet całkiem sporo – od amatorskiego kadrowania (miejscami), przez nienależycie rozwinięty, nazbyt ubogi scenariusz, po nieprzekonujące kreacje pozytywnych bohaterów. Obsada dostarcza i „drewna”, i egzaltacji, poza tym scenariusz przewiduje niemało wymuszonych, nienaturalnie brzmiących kwestii oraz trochę rażąco nielogicznych zachowań postaci. No dobrze, to ostatnie mnie osobiście nie wyprowadzało z równowagi. Jestem bowiem jedną z tych nielicznych osób jako tako przywiązanych do tej, najczęściej kojarzonej ze slasherami tradycji. „Czarne pióro” ma w sobie elementy filmów slash, ale nie nazwałabym go pełnoprawnych członkiem tego podgatunku horroru. Bardziej czułam się jakbym oglądała coś z pogranicza horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych i nastrojowego monster movie. Taki miks ducha, Smakosza i Freddy'ego Kruegera. Niedosłownie oczywiście. Robert Bowery nie jest bowiem ani duchem, ani bardzo wybrednym mięsożercą, ani poparzonym seryjnym mordercą działającym we śnie. Jest potworem, który tak jak Smakosz budzi się po wielu latach, by ponownie ruszyć na żer, ale w przeciwieństwie do monstrum stworzonego przez Victora Salvę jego menu nie obejmuje innych części ludzkiego ciała poza oczami. Podobnie jak klasyczny duch i Freddy Krueger, Bowery kiedyś był człowiekiem, ale obecnie jest istotą, że tak to ujmę, przynależną do innego świata. Ponadto tak samo jak Krueger antybohater „Czarnego pióra” gustuje w nieletnich ofiarach. I tak jak ich wszystkich doprawdy trudno go zgładzić. Być może to niemożliwe – może tak jak Smakosz i To, potwór najczęściej ukazujący się pod postacią klauna Pennywise'a, Bowery odejdzie gdy cykl się dopełni. Ale nie na zawsze – do następnego cyklu, który w domyśle (początkowe sceny) otworzy się za ćwierć wieku. Tak, tylko że nawet w takich przypadkach zwykle istnieją inne sposób na pozbycie się wroga. Zdarza się, że bohaterowie znajdują sposób na albo przedwczesne domknięcie cyklu, albo nawet definitywne pozbycie się takiego morderczego osobnika. Czy Roberta Bowery'ego też da się, przynajmniej tymczasowo, zwalczyć, tego zdradzić nie mogę. Mogę za to z całą stanowczością stwierdzić, że „Czarne pióro” to horror tyleż szybki, co prosty. Erlingur Thoroddsen nie bawił się w długie wstępy, czego akurat ja korzystnie nie odebrałam. Wolniejsze intensyfikowanie napięcia idące w parze z zagęszczaniem mroku oraz co chyba jeszcze ważniejsze szersze przedstawienie przynajmniej najważniejszych bohaterów filmu, w moich oczach podniosłoby jakość „Czarnego pióra”. Tak bym wolała, ale skłamałabym, gdybym napisała, że kierunek obrany przez Erlingura Thoroddsena nie miał w sobie nic... urzekającego? Może to za mocne słowo, ale niezaprzeczalnie dałam się wciągnąć w tę nieskomplikowaną opowieść. Wraz z bohaterami wchodziłam do tego ponurego, przytłaczająco mrocznego świata. W gęsty las, na od lat opuszczoną farmę, do owianego złą sławą domu Parkerów, do szpitala, na posterunek policji... I dosłownie wszędzie spodziewałam się spotkać monstrum żywiące się ludzkimi gałkami ocznymi, które swoje własne oczy (jeśli jeszcze je ma) skrywa za czarnymi szkłami dosyć fantazyjnych okularów. Szłam ramię w ramię z osobami, które z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nie uznawały za konieczne patrzeć pod nogi po odkryciu wnyków; z niezwykle wytrzymałą kobietą, którą ogarniały jakieś niezrozumiałe objawienia (ranna Helen nie wiadomo skąd wiedziała, jaką drogę z czasem obrał Lucas uciekając przez Robertem Bowerym); z fajtłapowatymi policjantami i dużo cwańszym od nich dzieckiem oraz miejscową bojowniczką, która nie wiadomo dlaczego w pewnym momencie przypuszcza atak na policjanta. Niezła gromadka, nieprawdaż? Trochę sobie pokpiliśmy, a teraz najważniejsze: „Czarne pióro” to jest coś! Coś wprawdzie nie do końca profesjonalnego - znać niski budżet, ale nie tylko w negatywnym znaczeniu tego słowa, bo podejrzewam, że gdyby kaski było więcej, to tak przygniatającego klimatu i tak realistycznie się prezentujących efektów specjalnych (tj. w większości, bo substancja imitująca krew w niektórych ujęciach pozostawia sporo do życzenia) prawdopodobnie by nie było - ale i tak zaskakująco chwytliwego. To znaczy mnie do jakiegoś stopnia to skromne dziełko porwało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz