Wdowiec
Matthew Parker niedawno, wraz z synem Lucasem, przeprowadził się do
owianego złą sławą domu, stojącego na obrzeżach niewielkiego
miasteczka. Dwadzieścia pięć lat wcześniej miejscowością tą
wstrząsnęła seria mordów na dzieciach, za które odpowiadał
niejaki Robert Bowery, człowiek wierzący, że konsumpcja oczu
innych, zwłaszcza młodych ludzi, uchroni go przed ślepotą.
Pewnego wieczora do domu Parkerów przybywa Helen Connolly, córka
miejscowego szeryfa, która ma zaopiekować się Lucasem podczas
nieobecności Matthew. Jakiś czas po wyjściu ojca podopieczny
opowiada jej o starszym mężczyźnie, którego widuje w lesie, a
jeszcze później alarmuje, że w domu jest intruz. Helen nie
przywiązuje większej wagi do lęków chłopca, przekonana, że
winowajcą jest jego wybujała wyobraźnia. Szybko jednak zostaje
zmuszona do zmiany swojego nastawienia.
Islandzko-amerykański
niskobudżetowy horror pt. „Child Eater” (pol. „Czarne pióro”)
to pierwszy pełnometrażowy film Erlingura Thoroddsena. Wcześniej
wyreżyserował kilka shortów i jeden segment antologii
zatytułowanej „Patient Seven” (obraz miał swoją światową
premierę parę dni przed „Child Eater”, w 2016 roku), a
później, w roku 2017, ukazał się jego kolejny pełnometrażowy
film grozy pt. „Rokkur”. Tak jak „Czarne pióro” oparty na
jego własnym scenariuszu. Erlingur Thoroddsen zdradził, że jego
debiutancki pełnometrażowy obraz został zainspirowany „Koszmarem z ulicy Wiązów” Wesa Cravena i „Halloween” Johna Carpentera.
Pomniejsze natchnienie czerpał zaś z „Nocy myśliwego” Charlesa
Laughtona i z „W moich snach” Neila Jordana. W tym kontekście
wspomina jeszcze reżyserów Briana De Palmę i Dario Argento oraz
malarzy Francisa Bacona i Zdzisława Beksińskiego.
Wdowiec
i jego nieletni syn starający się rozpocząć nowe życie z dala od
wielkomiejskiego zgiełku, w owianym złą sławą domu i w okolicy
wciąż pamiętającej potworne morderstwa dzieci popełnione przez
człowieka, który z czasem stał się postacią wręcz mityczną.
Zaraz, zaraz... Brzmi jak opis „Szeptacza”, powieści Alexa
Northa, która swoje pierwsze wydanie miała w 2019 roku. Możliwe
więc, że North znał filmową opowieść Elingura Thoroddsena. Ale
z drugiej strony motywy te nie są aż tak charakterystyczne by mieć
pewność, że North zaczerpnął je bezpośrednio z „Czarnego
pióra”. Horrorów o potwornych postaciach straszących dzieci
trochę już powstało – dość wymienić „Wrota” Tibora
Takacsa, „Strach przed ciemnością” K.C. Bascombe'a,
„Boogeymana” Stephena Kaya, cz wreszcie „To”: miniserial
Tommy'ego Lee Wallace'a, dwuczęściowy film Andy'ego Muschiettiego i
oczywiście powieść Stephana Kinga. Mroczne legendy o
niebezpiecznych stworzeniach też nie są niczym nadzwyczajnym w
horrorze. Tak samo seryjni mordercy dzieci, którzy w umysłach wielu
ludzi, zwłaszcza nieletnich, z czasem nabrały wręcz nadnaturalnego
wymiaru. Ćwierć wieku przed właściwą akcją „Czarnego pióra”
żył sobie człowiek, który na skutek choroby zaczął tracić
wzrok. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu Robert Bowery, bo tak
się ten „dżentelmen” nazywał, uznał, że jedynym sposobem na
uniknięcie ślepoty, jest włączenie do swojego menu oczu innych
ludzi. Zwłaszcza dzieci. Mężczyzna ten wierzył, że wiek ofiar ma
znaczenie, że im młodsze oczy, tym większa szansa na zachowanie
swojego najcenniejszego zmysłu. Tak więc Bowery kolejno porywał
dzieci i... bawił się z nimi w chowanego. Zanim ktoś zakrzyknie
„no znowu!” (ze wszystkich dziecięcych zabaw tę twórcy kina
grozy zdali się upodobać sobie najbardziej), śpieszę
doprecyzować: nazywa się to zabawą w chowanego, ale bardziej
przypomina ona ciuciubabkę. Bowery zwykł bowiem zasłaniać oczy
przymusowym współuczestnikom „zabawy”, która prawie zawsze
prowadziła do ich śmierci. Prawie, bo jednej osobie udało się
uciec. Małej jasnowłosej dziewczynce, która jednak z przeprawy z
Bowerym wyszła tylko z jednym okiem. Od tych wydarzeń minęło już
dwadzieścia pięć lat, ale oto jeden z bohaterów „Czarnego
pióra” dostaje telefon od kobiety, która przedstawia się jako
Ginger. I śpiewa, i mówi, że on wrócił i... czy komuś jeszcze
kojarzy się to ze „Smakoszem” Victora Salvy? Tak czy inaczej nie
ma się wątpliwości, że Ginger się nie myli. Robert Bowery
faktycznie wrócił i najwyraźniej zdążył już sobie wybrać nowy
cel. Lucasa Parkera, interesującego się ornitologią chłopca
wychowywanego tylko przez ojca, który przez najbliższe godziny ma
pozostawać pod opieką córki miejscowego szeryfa, Helen Connolly.
Wcielający się w rolę małego Parkera Colin Critchley oraz
kreująca jego tymczasową opiekunkę Cait Bliss, nie wypadli
przekonująco. Ale w sumie nie odstawali od reszty obsady. Z
wyjątkiem Jasona Martina, któremu zawdzięczam jednego z
ciekawszych czarnych charakterów, z jakimi ostatnimi czasy spotkałam
się w filmowym horrorze. Robert Bowery może i nie jest najbardziej
pomysłową postacią, ale za to dosyć upiorną. Zasługa w tym nie
tylko jego odtwórcy, a nawet nie przede wszystkim. Większe brawa
dostaje ode mnie Fiona Tyson, która odpowiadała za makijaż.
Właściwie to robiła go bez niczyjej pomocy (poza konsultacjami z
reżyserem) – poza tym zaprojektowała i wykonała niektóre efekty
specjalne. Smaczne gałki oczne to też jej robota. Naprawdę smaczne
– artystka ta już o to zadbała. I miało to sens skoro Jason
Martin musiał się nimi posilać na planie „Czarnego pióra”.
Ale wygląd i zbrodnicze czyny potwora, w mojej ocenie największym
sukcesem twórców omawianej produkcji nie są. Za zwycięzcę tej
nieformalnej konkurencji uważam klimat. Depresyjno-oniryczną
atmosferę, jakiej nie znajdziecie w szeroko dystrybuowanych i
szumnie reklamowanych droższych horrorach z ostatnich lat. Od czasu
do czasu oczywiście współczesny mainstream dostarcza mi jeszcze
efektywniejszych klimatów, ale częściej „skazuje mnie” na, jak
ja to nazywam, plastikową oprawę wizualną. W każdym razie aury
podobnej do tej roztoczonej w „Czarnym piórze” w nowszym
mainstreamie jeszcze nie widziałam. A przynajmniej nie przypominam
sobie czegoś takiego.
Atmosfera
jak z sennego koszmaru nie wyszła twórcom „Czarnego pióra”
przypadkiem. Erlingur Thoroddsen dążył do takiego efektu. Zależało
mu na tym, by widz czuł się trochę tak, jakby przebywał w
mrocznej baśni, w delikatnie surrealistycznym świecie, w nieomal
wyśnionej rzeczywistości, w której jak to w snach, dosłownie
wszystko może się zdarzyć. Takie wrażenie faktycznie towarzyszyło
mi podczas seansu, ale najpierw zwróciłam uwagę na depresyjne
aspekty płaszczyzny audiowizualnej. Melancholijna ścieżka
dźwiękowa, zdjęcia tak posępne, że nawet gdybym próbowała, to
pewnie nie potrafiłabym oprzeć się poczuciu beznadziei. Czułam
się zupełnie tak, jakbym trafiła do świata jeszcze bardziej
szarego od mojej rzeczywistości. Świata praktycznie pozbawionego
nadziei, świata wiecznie ponurego, takiego do którego zdaje się
nigdy nie docierają naprawdę ciepłe promienie słoneczne.
Rzeczywiści wypranej z żywych kolorów, mrocznej, brzydkiej...
odpychającej? Z jednej strony tak, bo chyba nikt nie chciałby żyć
w aż tak przygnębiającym świecie, ale w horrorze to wartość jak
najbardziej pożądana. To znaczy przeze mnie – większość
dotychczasowych odbiorców „Czarnego pióra” czegoś takiego w
tym gatunku raczej nie szuka. Wniosek ten bierze się stąd, że
pierwsze pełnometrażowe filmowe przedsięwzięcie Erlingura
Thoroddsena jak na razie znalazło więcej przeciwników niż
zwolenników. Choć bliżej mi do tych drugich, wcale nie uważam, że
„Czarne pióro” jest produkcją pozbawioną wad. Przeciwnie: w
moim mniemaniu niedociągnięć jest nawet całkiem sporo – od
amatorskiego kadrowania (miejscami), przez nienależycie rozwinięty,
nazbyt ubogi scenariusz, po nieprzekonujące kreacje pozytywnych
bohaterów. Obsada dostarcza i „drewna”, i egzaltacji, poza tym
scenariusz przewiduje niemało wymuszonych, nienaturalnie brzmiących
kwestii oraz trochę rażąco nielogicznych zachowań postaci. No
dobrze, to ostatnie mnie osobiście nie wyprowadzało z równowagi.
Jestem bowiem jedną z tych nielicznych osób jako tako przywiązanych
do tej, najczęściej kojarzonej ze slasherami tradycji.
„Czarne pióro” ma w sobie elementy filmów slash, ale nie
nazwałabym go pełnoprawnych członkiem tego podgatunku horroru.
Bardziej czułam się jakbym oglądała coś z pogranicza horroru o
zjawiskach nadprzyrodzonych i nastrojowego monster movie. Taki
miks ducha, Smakosza i Freddy'ego Kruegera. Niedosłownie oczywiście.
Robert Bowery nie jest bowiem ani duchem, ani bardzo wybrednym
mięsożercą, ani poparzonym seryjnym mordercą działającym we
śnie. Jest potworem, który tak jak Smakosz budzi się po wielu
latach, by ponownie ruszyć na żer, ale w przeciwieństwie do
monstrum stworzonego przez Victora Salvę jego menu nie obejmuje
innych części ludzkiego ciała poza oczami. Podobnie jak klasyczny
duch i Freddy Krueger, Bowery kiedyś był człowiekiem, ale obecnie
jest istotą, że tak to ujmę, przynależną do innego świata.
Ponadto tak samo jak Krueger antybohater „Czarnego pióra”
gustuje w nieletnich ofiarach. I tak jak ich wszystkich doprawdy
trudno go zgładzić. Być może to niemożliwe – może tak jak
Smakosz i To, potwór najczęściej ukazujący się pod postacią
klauna Pennywise'a, Bowery odejdzie gdy cykl się dopełni. Ale nie
na zawsze – do następnego cyklu, który w domyśle (początkowe
sceny) otworzy się za ćwierć wieku. Tak, tylko że nawet w takich
przypadkach zwykle istnieją inne sposób na pozbycie się wroga.
Zdarza się, że bohaterowie znajdują sposób na albo przedwczesne
domknięcie cyklu, albo nawet definitywne pozbycie się takiego
morderczego osobnika. Czy Roberta Bowery'ego też da się,
przynajmniej tymczasowo, zwalczyć, tego zdradzić nie mogę. Mogę
za to z całą stanowczością stwierdzić, że „Czarne pióro”
to horror tyleż szybki, co prosty. Erlingur Thoroddsen nie bawił
się w długie wstępy, czego akurat ja korzystnie nie odebrałam.
Wolniejsze intensyfikowanie napięcia idące w parze z zagęszczaniem
mroku oraz co chyba jeszcze ważniejsze szersze przedstawienie
przynajmniej najważniejszych bohaterów filmu, w moich oczach
podniosłoby jakość „Czarnego pióra”. Tak bym wolała, ale
skłamałabym, gdybym napisała, że kierunek obrany przez Erlingura
Thoroddsena nie miał w sobie nic... urzekającego? Może to za mocne
słowo, ale niezaprzeczalnie dałam się wciągnąć w tę
nieskomplikowaną opowieść. Wraz z bohaterami wchodziłam do tego
ponurego, przytłaczająco mrocznego świata. W gęsty las, na od lat
opuszczoną farmę, do owianego złą sławą domu Parkerów, do
szpitala, na posterunek policji... I dosłownie wszędzie
spodziewałam się spotkać monstrum żywiące się ludzkimi gałkami
ocznymi, które swoje własne oczy (jeśli jeszcze je ma) skrywa za
czarnymi szkłami dosyć fantazyjnych okularów. Szłam ramię w
ramię z osobami, które z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nie
uznawały za konieczne patrzeć pod nogi po odkryciu wnyków; z
niezwykle wytrzymałą kobietą, którą ogarniały jakieś
niezrozumiałe objawienia (ranna Helen nie wiadomo skąd wiedziała,
jaką drogę z czasem obrał Lucas uciekając przez Robertem
Bowerym); z fajtłapowatymi policjantami i dużo cwańszym od nich
dzieckiem oraz miejscową bojowniczką, która nie wiadomo dlaczego w
pewnym momencie przypuszcza atak na policjanta. Niezła gromadka,
nieprawdaż? Trochę sobie pokpiliśmy, a teraz najważniejsze:
„Czarne pióro” to jest coś! Coś wprawdzie nie do końca
profesjonalnego - znać niski budżet, ale nie tylko w negatywnym
znaczeniu tego słowa, bo podejrzewam, że gdyby kaski było więcej,
to tak przygniatającego klimatu i tak realistycznie się
prezentujących efektów specjalnych (tj. w większości, bo
substancja imitująca krew w niektórych ujęciach pozostawia sporo
do życzenia) prawdopodobnie by nie było - ale i tak zaskakująco
chwytliwego. To znaczy mnie do jakiegoś stopnia to skromne dziełko
porwało.
Spodziewałam
się horroru z najniższej półki, a dostałam całkiem niezły
obraz klasy B, który klimatem w mojej ocenie deklasuje większość
swoich nieporównanie popularniejszych, bardziej rozchwytywanych
XXI-wiecznych kolegów. Efektami specjalnymi, których nie ma znowu
tak dużo, w sumie również. I wreszcie antybohater – niezbyt
pomysłowy, ale i bez tego przykuwający uwagę. A przynajmniej moją:
osoby, generalnie rzecz ujmując, bardziej ceniącej w horrorze
tradycję od innowacji. W „Czarnym piórze” tradycji (choć
niektórzy pewnie nazwą to szablonowością) nie brakuje, aczkolwiek
trzeba Erlingurowi Thoroddsenowi przyznać, że trochę
indywidualność też w to tchnął. W swój pełnometrażowy,
nakręcony niewielkim kosztem debiutancki film, który jeszcze nie
dotarł do dużej grupy widzów. Czy dotrze nie wiem i szczerze
mówiąc nie jestem pewna, czy powinien. Bo szczerze wątpię, żeby
trafił w gusta wielu miłośników horrorów. Chciałabym się
mylić, ale bądźmy realistami: teraz w cenie są inne klimaty. To
nie ten czas, ale może kiedyś... Nie, „Czarne pióro” Erlingura
Thoroddsena najprawdopodobniej nigdy nie wyjdzie z, moim zdaniem
niezasłużonego, gęstego cienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz