Młoda
skrzypaczka, Angielka Rose Fisher, dowiaduje się, że jej ojciec,
znany kompozytor Richard Marlowe, który nie utrzymywał z nią
kontaktów, nie żyje, a ona jest jedyną spadkobierczynią jego
majątku. W skład schedy wchodzi między innymi stara posiadłość
we Francji. Ignorując sprzeciw swojego wieloletniego menadżera,
Charlesa Vernaisa, Rose zawiesza pracę nad płytą i udaje się do
właśnie odziedziczonego domostwa. W środku znajduje ostatnie
dzieło ojca, sonatę skrzypcową, której Marlowe nikomu nie
ujawnił. Pośród nut Rose zauważa tajemnicze znaki. O zbadanie ich
prosi przebywającego w Londynie Charlesa. Mężczyzna czym prędzej
przystępuje do zbierania informacji. Rose natomiast kontynuuje swój
samotny pobyt w przepastnej rezydencji pełnej niepokojących
sekretów.
Francusko-brytyjsko-rosyjsko-łotewski
horror nastrojowy pt. „The Sonata” to pierwszy pełnometrażowy
film w reżyserskiej karierze Andrew Desmonda, współtwórcy
krótkometrażowego obrazu z 2014 roku pt. „Entity”, który
został wcielony do filmowej antologii „Galaxy of Horrors” z 2017
roku. Scenariusz swojego ambitniejszego projektu, Andrew Desmond
napisał wespół z debiutującym w tej roli Arthurem Morinem, a na
czołową lokalizację wybrał zbudowany w XIX wieku na Łotwie
Cesvaine Palace. Roman Polański, J.A. Bayona, Alejandro Amenabar i
Howard Phillips Lovecraft to nazwiska, które Desmond wymienia pytany
o inspirację dla tego projektu.
Freya
Tingley w nie najgorszym stylu (w mojej ocenie niezbyt radzi sobie
tylko w co bardziej ekspresyjnych występach) wciela się w „The
Sonata” w postać Rose Fisher: młodej skrzypaczki, od lat wytrwale
robiącej karierę z pomocą niespełnionego kompozytora Charlesa
Vernaisa (przyzwoita kreacja Simona Abkariana). Rose nigdy nie
podzieliła się z nim informacją, że jej ojcem jest Richard
Marlowe (nieodżałowany Rutger Hauer), kompozytor, który w branży
obrósł prawdziwą legendą. Po stworzeniu jednego wielkiego dzieła
artysta zniknął. Prawie nikt nie znał jego miejsca pobytu, a
niektórzy wręcz sądzili, że nie żyje. Marlowe przez wszystkie te
lata przebywał jednak we Francji, w zabytkowej posiadłości, której
był właścicielem. Umarł dopiero przed paroma dniami – popełnił
samobójstwo, wybierając doprawdy bolesny sposób. Wszystko co miał
odziedziczyła jego córka, mieszkająca w Londynie Rose Fisher,
którą porzucił przed wieloma laty. Nic więc dziwnego w tym, że
główna bohaterka filmu nie chciała mieć z nim nic wspólnego.
Charles poznaje prawdę o jej korzeniach dopiero w momencie
przekazania jej spadku po ojcu przez jego prawnika. Niedługo potem
Rose w pojedynkę udaje się do Francji, do rezydencji, którą
odziedziczyła po Richardzie Marlowie i tak oto „The Sonata”
wkracza na ścieżkę horroru gotyckiego. Andrew Desmond zdradził,
że jego pełnometrażowy debiut reżyserski powstał pod
natchnieniem Romana Polańskiego, J.A. Bayona i Alejandro Amenabary,
a ja pozwolę sobie dodać, że dziełami, które go zainspirowały
najpewniej były „Dziewiąte wrota” (1999), „Sierociniec”
(2007) i „Inni” (2001). Wyznał również, że zarówno on jak i
Arthur Morin, z którym to spisał scenariusz omawianej produkcji są
wielkimi fanami twórczości H.P. Lovecrafta i że wszelkie
skojarzenia z prozą tego artysty w tym przypadku błędne na pewno
nie będą. Scenarzyści obrazu „The Sonata” świadomie
odwoływali się do jego stylistyki. Ale najwięcej film ów ma w
sobie z horroru gotyckiego UWAGA SPOILER i horroru
satanistycznego KONIEC SPOILERA. Ogromna XIX-wieczna
rezydencja. Umownie francuska (w rzeczywistości łotewska)
posiadłość położona na uboczu, nieopodal skąpanego we mgle
lasu, w ekstremalnie zacisznym zakątku, gdzie najbliższym
skupiskiem ludzkim jest stosunkowo odległa wioska, w której nie
brakuje osób niechętnie nastawionych do Richarda Marlowe'a. Mają
oni swoje powody, by nie myśleć dobrze o niedawno zmarłym
właścicielu zabytkowej posiadłości. Powody, które Rose być może
już niedługo pozna. Inna sprawa, czy jej ojciec faktycznie zasłużył
sobie na gniew tej niewielkiej społeczności. Czy był oprawcą,
ofiarą, czy może jedynie prowadzącym pustelniczy tryb życia
ekscentrycznym artystą? Genialnym kompozytorem, który poświęcił
sporą część swojego życia sonacie skrzypcowej, której przed
swoją samobójczą śmiercią nie zechciał ujawnić światu.
Zostawił ją swojej córce. I z jakiegoś sobie tylko znanego powodu
umieścił w tym dziele nieznane Rose symbole. Ot, pozostawił po
sobie zagadkę, która najwyraźniej ma znaczenie dla jego opus
magnum. W pewnym sensie odizolowaną rezydencję, w której
legendarny kompozytor spędził najbardziej tajemniczą część
swojego życia osnuwa ponura, jesienna atmosfera – klimat rodem z
brytyjskich horrorów nastrojowych rozgrywających się między
innymi w leciwych domostwach mających swoje mroczne sekrety, którego
najważniejszym budulcem moim zdaniem wcale nie są, bądź co bądź,
wspaniałe zdjęcia, tylko ścieżka dźwiękowa. Wkład Alexisa
Maingauda w dzieło Andrew Desmonda jest po prostu bezcenny –
klasyczna, niesamowicie nastrojowa muzyka w moim mniemaniu stanowi
nadrzędny składnik tej produkcji, który uważam, że powinien stać
się drogowskazem dla innych twórców kina grozy. Instrumentalne
utwory tworzące tę przebogatą warstwę dźwiękową to moim
zdaniem najdobitniejsze echo dawnych lat, bo powiedzmy sobie
szczerze, we współczesnym kinie grozy płaszczyzna ta jest
ewidentnie zaniedbywana. Są oczywiście wyjątki, ale to już nie
to, co kiedyś. „The Sonata” poniekąd wydobywa instrumenty z
cienia, niejako wskrzesza tego ducha i... mam nadzieję, że
zawstydza nieomal wszystkich współczesnych kompozytorów filmowych.
Tak to się robi, drodzy Państwo!
(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=C7DpOueQvD4) |
„The
Sonata” Andrew Desmonda to horror, który z pewnością na dłużej
zadomowi się w mojej pamięci, aczkolwiek bardziej przez jego
warstwę techniczną niźli fabularną. Najdłużej będę jednak
wspominać dwie sekwencje – dwa fragmenty, które wywarły na mnie
wprost piorunujący efekt. Pierwsza może kojarzyć się ze
„Lśnieniem” Stanleya Kubricka (biorąc pod uwagę fakt, że
Andrew Desmond nie ukrywa swojej sympatii do twórczości tego
nieżyjącego już reżysera, można chyba zakładać, że to
podobieństwo nie jest przypadkowe), ale nie w tym rzecz. Widzimy
taksówkę wiozącą Rose do rezydenci, którą dostała w spadku po
ojcu. Samochód jedzie po asfaltowej drodze, po obu stronach której
rozciągają się gęste lasy. Ujęcie z lotu ptaka tej jakże
obiecującej scenerii, któremu akompaniuje wprost hipnotyczny utwór
skomponowany przez Alexisa Maingauda. Słowami nie sposób oddać
tego widoku – trzeba doświadczyć tego niezapomnianego efektu
stworzonego poprzez idealne połączenie klimatycznych zdjęć z
jeszcze bardziej klimatyczną muzyką. Druga sekwencja, która moim
zdaniem zasługuje na wyróżnienie następuje dużo później.
Podczas szaleńczego biegu Rose po skąpanym w dosyć gęstej mgle
lesie. Pod białym niebem, w pochmurny, chłodny dzień.
Niewyróżniający się spośród pozostałych dni Rose spędzonych w
tej okolicy. Nie aurą, ale wydarzenia, do których wówczas dochodzi
to już zupełnie inna sprawa. W każdym razie wspomniany bieg przez
las zostaje chwilowo przerwany przez... dzieci. Tak, dzieci. Upiorne
dzieci osadzone w nie dużo mniej upiornej scenerii. Przyznaję, że
się zlękłam. A gdy niepokój minął aż sobie westchnęłam z
zachwytu. Takie to było dobre! Ale nie wszystko moim zdaniem
realizatorom się udało. Andrew Desmond po części podziela mój
osąd, bo zdążył już publicznie wyrazić swoje niezadowolenie z
pewnego efektu komputerowego zastosowanego pod koniec filmu.
Przyznał, że to nie był najtrafniejszy wybór, a wręcz pożałował,
że nie zdecydował się na praktyczne efekty specjalne. Zwłaszcza
że budżet miał dosyć napięty, a w każdym razie za mały na
solidniejsze CGI, ale już na wiarygodniej się prezentujące
praktyczne dodatki, jak wynika z jego słów, mógł sobie pozwolić.
Szkoda, że tego nie zrobił i to nie tylko podczas końcowych
wydarzeń w pałacu Rose, ale też w onirycznej scence, którą
otwiera budzący dyskomfort widok z okna, a kończy ciężkostrawny
kicz w postaci płonącego pikselowym ogniem niezastąpionego Rutgera
Hauera. Ale już delikatnie wspomagany przez komputer późniejszy
obraz dzieci robiących za chórki (ależ to wpada w ucho!) w mojej
ocenie jest całkiem niezły. Jakość pełnometrażowego debiutu
Andrew Desmonda w oczach niektórych jego odbiorców mogą też
obniżać jump scenki. „Powiew nowoczesności”, ukłon w
stronę sympatyków tych XXI-wiecznych straszaków, które ochoczo
stosują rzeczony zabieg. „The Sonata” wprawdzie nie sięga zbyt
często po zagrywkę „buuu!”, ale parę takowych stety, czy
niestety się tutaj znalazło. Osobiście wolałabym, żeby Andrew
Desmond z nich zrezygnował, a więc żeby był wierniejszy technice
straszenia silniej kojarzonej ze starszymi niźli nowszymi horrorami
nastrojowymi – aczkolwiek muszę przyznać, że jeden z tych
momentów wywarł na mnie zamierzony efekt. Podskoczyłam! No cóż
za przeżycie... Z fabułą bywało różnie. Zaciekawienie
przeplatało się u mnie z lekkim znużeniem. Dosyć nierówna to
opowieść - z potencjałem, ale według mnie nie do końca
wykorzystanym. Czegoś mi w tej historii zabrakło, jakiegoś
dodatkowego wątku, który nieco ożywiłby niezbyt złożone
śledztwo bohaterów filmu, któremu kierunek nadaje życiowe dzieło
Richarda Marlowe'a. Ten jakże obiecujący motyw przewodni - sonata
skrzypcowa, w której widnieją tajemnicze symbole i która nie brzmi
tak, jak można się tego spodziewać po muzycznym geniuszu – moim
zdaniem można było trochę lepiej rozwinąć, choć oczywiście ten
przebieg fabuły też potrafi zainteresować. Opowieść ewidentnie
ma coś w sobie, aczkolwiek czegoś też nie ma. Mam po prostu lekki
niedosyt i podejrzewam, że nie będę w tym odosobniona (do finału
zastrzeżeń nie mam).
„The
Sonata” Andrew Desmonda raczej nie przejdzie bez echa. Nie
nazwałabym tego obrazu horrorem idealnym, w mojej ocenie nie jest to
jeszcze szczyt współczesnej kinematografii grozy, ale kierunek jest
nader obiecujący. Życzyłabym sobie więcej horrorów nastrojowych
utrzymanych w takim klimacie. Więcej tak ponurych, posępnych
obrazów, w których muzyka pełni przynajmniej równorzędną rolę
ze zdjęciami. Przynajmniej, bo osobiście uważam, że w pierwszym
pełnometrażowym filmie Andrew Desmonda oprawa dźwiękowa robi
największą robotę. Gdyby nie te zachwycające kompozycje „The
Sonata” prawdopodobnie „zagubiłaby się” w tłumie
XXI-wiecznych straszaków. Nie wyróżniałaby się, a na pewno nie
aż tak, jak moim zdaniem wyróżnia się dzięki swojej zjawiskowej
oprawie muzycznej. Zdjęcia też nie są tak zupełnie nieistotne,
one również są budulcem solidnej atmosfery tego filmu, ale to
muzyka robi największą różnicę. Tak uważam i podejrzewam, że
podobnego zdania będzie niemała część widowni Andrew Desmonda.
To jest odbiorców jego pierwszego pełnometrażowego filmu, których
oby było jak najwięcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz