poniedziałek, 5 października 2020

„Więź” (2020)

 

Zamierzający wkrótce się pobrać Francesco i Emma przybywają wraz z córką kobiety Sofią do rodzinnego domu mężczyzny w Apulii w południowych Włoszech. Wielkiego starego domu, w którym obecnie mieszka tylko matka Francesco, Teresa i jej służąca. Religijne kobiety zajmujące się ziołolecznictwem, które ku wielkiemu niezadowoleniu Emmy wciągają jej córkę w swoją podejrzaną działalność. Wkrótce mała Sofia zapada na tajemniczą chorobę. Francesco jest przekonany, że dziewczynka padła ofiarą klątwy i że tylko Teresa może jej pomóc, ale Emma nie daje wiary tym opowieściom. Poza tym nie chce, żeby jej przyszła teściowa zbliżała się do Sofii, bo widziała już dość, by nabrać pewności, że ta zabobonna kobieta ma szkodliwy wpływ na jej córkę.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Domenico Emanuele de Feudisa, włoski horror nastrojowy pod tytułem „Więź” (oryg. „Il legame”, międzynarodowy: „The Binding”), powstał w oparciu o scenariusz, który napisał wespół z Daniele Coscim i Davide Orsinim. Jednakże historię wymyślił już tylko z Coscim, czerpiąc przy tym z bogatego folkloru południowych Włoszech, ale i nie unikając sprawdzonych motywów kina grozy. Dystrybucja „Więzi” rozpoczęła się na początku października 2020 roku na platformie Netflix.

Wiekowa rezydencja w zacisznej okolicy. Podejrzani mieszkańcy. Tajemnicza choroba. Potencjalna klątwa. Możliwość opętania niewinnej istoty przez jakąś siłę nieczystą. Rodzinne sekrety. Domniemany okultyzm i postać w bieli. Aha, i obrzydliwa tarantula. Jak widać pierwszy pełnometrażowy obraz Domenico Emanuele de Feudisa, „Więź”, wykorzystuje wielokrotnie już wałkowane tematy. Motywy kojarzone głównie z horrorem paranormalnym, w tym przypadku niekoniecznie jednak spotkamy się z taką interpretacją nietypowych wydarzeń zachodzących w słonecznej Apulii. Fabuła „Więzi” rozwija się powoli i choć nie brakuje dowodów na obecność nadnaturalnego, to w tym długim rozwinięciu odzywają się też sygnały świadczące za bardziej przyziemną interpretacją przynajmniej w zamiarze zagadkowych wydarzeń zachodzących w domu Teresy. Innymi słowy, twórcom zależało byśmy brali pod uwagę różne możliwości. Niczego kategorycznie nie odrzucali. Nawet tego, że przyszły mąż głównej bohaterki, Emmy, należy do spisku w rodzaju tego z „Dziecka Rosemary”. Czyli będzie o Antychryście? A może o demonie opętującym małą dziewczynkę? Czyli jak w „Egzorcyście”? A może córkę Emmy, Sofię, dopada nie taka znowu najzwyczajniejsza choroba? Choroba celowo wywołana przez Teresę, matkę Francesco, aktualnego partnera Emmy? A jeśli tak, to kimże, u diabła, jest postać w bieli przechadzająca się między drzewami, w pobliżu imponującej, ale dość dotkliwie nadszarpniętej już zębem czasu, rezydencji Teresy? Z najwyższą ochotą przystąpiłabym do szukania odpowiedzi. Gdybym tylko dostała jakiś silniejszy impuls... Wszystkie czynione przez scenarzystów próby odwrócenia mojej uwagi od istoty scenariusza były nieskuteczne. Robiono to tak nachalnie, tak siłowo, że w sumie równie dobrze można by było wywiesić tabliczkę z napisem „Uwaga, błędny trop”. Na jedno by wyszło. Naprawdę szkoda, że na gruncie tekstowym tajemnica przedstawia się tak nietajemniczo, ponieważ w mojej ocenie udało się stworzyć odpowiedni klimat właśnie pod taką tajemniczą opowieść z dreszczykiem. No dobrze, efekt i w tym przypadku mógłby być dużo lepszy, ale jak na dzisiejsze standardy kina grozy, jest całkiem mrocznie (w niektórych momentach nawet nazbyt mrocznie – niewiele widać) i ponuro. Nawet za dnia ta słoneczna kraina, do której to po raz pierwszy zawitały Emma i jej mała córeczka Sofia, prezentuje się dość posępnie. Barwy są odrobinę przygaszone, lekko wyciszone, nie tak jaskrawe, jak można się spodziewać w ciepły letni dzień. W sekwencjach nocnych szczędzono natomiast sztucznego oświetlenia. Ciemności nie są zbyt mocno rozpraszane i co ważne najczęściej nie odbywa się to kosztem znacznego ograniczenia widzenia odbiorcy, ale i takie – sporadyczne – momenty się zdarzają. Ciemności, w których nie sposób dopatrzeć się wszystkich najbardziej koniecznych szczegółów. Scenariusz „Więzi”, jak już nadmieniłam, rozwija się nieśpiesznie. I choć jego autorzy w moim odbiorze, pomimo starań, nie potrafili wykrzesać z tej historii jakiejś frapującej zagadkowości, to muszę im oddać zadowalające skupienie na postaciach. Tutaj też oczywiście można było pójść dalej, zaserwować widzom dużo większe pogłębienie tak osobowości najważniejszych sylwetek, jak zależności pomiędzy nimi. Interakcje międzyludzkie, choć niedoskonale prowadzone, obok klimatu, były głównym powodem mojego trwania przed ekranem. Nie byłam ciekawa, jak to się rozwinie, bo to już wiedziałam (poza paroma szczegółami, które przedstawiono, jak jakieś potężne rewelacje, ewidentnie miały mocno zaskakiwać, ale nie sądzę, żeby tak banalne zagrania wzruszyły przynajmniej długoletnich fanów gatunku). Nie, żadne tam szukanie, ewentualnie czekanie na odpowiedzi, tylko zwykłe zaangażowanie w ludzkie mniej i bardziej ciężkie przejścia. Ludzkie dramaty w spokojnym, poniekąd odizolowanym zakątku w południowej części Włoch. W niszczejącym, ale wciąż robiącym wrażenie, przepastnym domiszczu należącym do cichej starszej kobiety, która bez wątpienia ma coś do ukrycia. Główna bohaterka filmu Emma, będzie utwierdzać się w przekonaniu, że to religijna maniaczka, która zabawia się w znachorkę. Stosuje średniowieczne metody leczenia, które ku jej przerażeniu zaczyna praktykować również na jej córce. Małej Sofii, która krótko potem zaczyna mocno niedomagać. Delikatnie rzecz ujmując.

(źródło: https://www.heavenofhorror.com/)

Do obsady „Więzi” nie mam żadnych zastrzeżeń. Mia Maestro w roli Emmy, Riccardo Scamarcio jako Francesco, Mariella Lo Sardo w postaci Teresy, a nawet młodziutka Giulia Patrignani (żeby wymienić tylko tych ważniejszych) całkowicie mnie przekonali. Nie trafiły im się wprawdzie wiele wymagające, zapadające w pamięć role, już prędzej horrorowe stereotypy, ale moim zdaniem każdy z nich (i wszyscy pozostali) ze swojego nieambitnego zadania się wywiązał. Standardowe rysy osobowości to już wina scenarzystów. Albo zasługa – zależy na jakiego rodzaju kino się nastawimy. Jeśli lubimy proste, konwencjonalne opowieści z dreszczykiem, które na dodatek zdecydowanie chętniej grają atmosferą niż efektami specjalnymi, to po pełnometrażowy debiut Włocha Domenico Emanuele de Feudisa (w oryginale film włoskojęzyczny) możemy (nie)spokojnie sięgnąć. Rewelacji lepiej się nie spodziewać, ale jeśli tęskni się za takim bardziej klasycznym podejściem do gatunku, to ma się szansę przynajmniej na bezbolesne, żeby nie rzec odprężające, pratrzydło. Coś dla zabicia czasu. Z gatunku „obejrzeć i zapomnieć”. Przynajmniej. Ja w każdym razie mniej więcej takie minimum dostałam. Niedokładnie, bo zniechęcenie od czasu do czasu mnie dopadało. Nie nazwałabym tego cierpieniem, ale zdarzało się, że traciłam całe zainteresowanie. Odbiegałam gdzieś myślami, a gdy po chwili wracałam, trochę wysiłku musiałam włożyć w odzyskanie rytmu. Pisząc o rytmie nie mam na myśli kompletnego wejścia w świat przedstawiony w „Więzi”. Wsiąkania w tę nawet mroczną opowieść o potencjalnie nawiedzonym miejscu (domu i jego okolicach) i przynajmniej pozornym opętaniu przez jakąś nieznaną istotę. Nie, aż tak to dziełko mnie nie pochłaniało. Ot, niezbyt trzymający w napięciu (właściwe to prawie wcale), niewymagający myślenia, skromny spektakl bez pretensji do czegoś wyróżniającego się na tle dzisiejszych nastrojówek. Chociaż... Jest prawdopodobne, że odniesienia do folkloru, wierzeń z południowej części Włoch miały być takim charakterystycznym swego rodzaju odstępstwem od utartych reguł. Że scenarzyści chcieli w ten sposób wynieść doskonale znane fanom kina grozy motywy na jakiś nowym poziom. Zrobić coś innego z czegoś sprawdzonego. Zderzenie tradycji z czymś niepospolitym. Innowacyjnym? Tak mocnego słowa raczej bym nie użyła, chociaż istotnie nie spotkałam się jeszcze z takim przedstawieniem UWAGA SPOILER motywu opętania/duchowego spętania, z egzorcyzmami włącznie. Ugryzienie przez wielkiego, włochatego pająka??? To ja już wolałabym żeby opętał mnie Pazuzu. Mniej traumatyczna perspektywa. Demona nie ma – już raczej jakaś nieczysta energia przywołana przez też „zawłaszczoną” kobietę z krwi i kości KONIEC SPOILERA. Cała ta treść na ekranie nie zyskuje jednak jakiegoś niezwykłego wymiaru. Nie widziałam większych starań w kierunku uwypuklenia tych świeższych pierwiastków, czy to przez jakieś techniczne smaczki, czy nawet tak pożądane przeze mnie rozwinięcie, dokładniejsze omówienie wspomnianych zjawisk zachodzących na ekranie. Bez większej gwałtowności – „Więź” nie atakuje widza upiornymi, makabrycznymi obrazkami. Chyba że za takowe uznać zamglone oczy, płytkie cięcia również na twarzy, gałęziaste cienie przemykające tuż pod skórą, dość mocno odchyloną w tył głowę potencjalnie opętanej dziewczynki i ujęcie z wyciąganiem czegoś z gardła rodem z „The Ring” Gore'a Verbinskiego. Może i brzmi to strasznie, ale wierzcie mi, wygląda to bardzo skromnie. I nie miałabym nic przeciwko takiemu minimalistycznemu ujęciu rzeczy, gdyby cały ten teoretycznie koszmarny ciąg wydarzeń obłożono potężniejszym ładunkiem emocjonalnym. Bo jak już wspomniałam ekipa techniczna pod przewodnictwem Domenico Emanuele de Feudisa z dawkowaniem napięcia nie poradziła sobie zbyt dobrze. Tak czy inaczej, na mnie ich starania – bo takowe były – nie odniosły spodziewanego efektu. Od czasu do czasu jedynie coś drgnęło. Ot, znikoma podnieta. Los bohaterek nie był mi jednak zupełnie obojętny. Dość chętnie towarzyszyłam tym w gruncie rzeczy typowym postaciom (dopasowanym do niezliczoną już ilość razy wykorzystywanych modeli w kinie grozy) i chyba można powiedzieć, że obawiałam się o ich los. Ale... Ale to, co twórcy pokazali mi pod koniec sprawiło, że (straszne, wiem) zmieniłam zdanie. To było coś. Coś tak depresyjnego, tak druzgocącego... UWAGA SPOILER Coś, co prysło jak bańka mydlana. Potem co prawda próbowano nadać temu jeszcze gorzkawy ton, przywołać jakąś groźbę, ażeby nie było aż tak słodko, ale czy taki banał może wynagrodzić wcześniejsze tchórzliwe wycofanie się z iście tragicznego obrotu wydarzeń? Ucieczkę przed mocnym, dość wstrząsającym uderzeniem? I to nie jednym. Dobrze, może to też banał, ale zadziałał. Czego nie mogę powiedzieć o tej rozpaczliwej próbie „podratowania sytuacji” zaraz po rozczarowującym sfinalizowaniu walki o dziecięcą duszę, tuż przed napisami końcowymi KONIEC SPOILERA.

Raczej nijaki to film. To pierwsze pełnometrażowe reżyserskie przedsięwzięcie włoskiego twórcy, Domenico Emanuele de Feudisa. Mało efektywne podejście do horroru. Całkiem mroczna oprawa wizualna, nieśpieszne rozwijanie akcji, dające się lubić – nie najgorzej, ale też nie najlepiej poprowadzone – postacie i jakiś tam delikatny powiew świeżości w formie nawiązań do folkloru południowych Włoszech. Wychodzi na to, że tyle nie wystarczy. Powinno, ale to jeszcze nie to. Nie tego szukam. Gdyby wykrzesano z tego dużo więcej napięcia, gdyby więcej było w tym intensywności, a mniej rozpaczliwych prób odwracania uwagi od właściwego charakteru tej opowieści (bo i tak były nieskuteczne), to pewnie teraz polecałabym ten film każdemu, kto tęskni za horrorami stricte nastrojowymi. Bazującymi głównie na klimacie, a nie efektach specjalnych i zagraniach typu: „buu!”. A tak... Cóż, obejrzeć można, ale na pewno nie nazwałabym tego pozycją obowiązkową dla każdego miłośnika wolniejszych grozowych klimatów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz