„The Mortuary Collection” to pierwsze pełnometrażowe dzieło amerykańskiego twórcy Ryana Spindella, który dotychczas zajmował się głównie kręceniem shortów. W zasadzie „The Mortuary Collection” to zbiór czterech krótkich historii połączonych osadzoną w latach 80-tych XX wieku opowieścią o właścicielu zakładu pogrzebowego, Montgomerym Darku. Reżyser i scenarzysta wszystkich historii grozy składających się na to stylowe widowisko, Ryan Spindell, zdradził, że dość późno zaczął swoją przygodę z horrorem, bo nie licząc serialu „Strefa mroku” oglądanego w dzieciństwie razem z ojcem, dopiero w szkole średniej. Zaczął od „Martwego zła 2” Sama Raimiego i „Martwicy mózgu” Petera Jacksona, i z miejsca się zakochał. „The Mortuary Collection” zainspirował przede wszystkim filmowy zbiorek pt. „Creepshow” w reżyserii George'a A. Romero i na podstawie scenariusza Stephena Kinga, ale niemałą rolę odegrały też kultowe „Opowieści z krypty”, serial z lat 1989-1996 (w postaci Montgomery'ego Darka można odnaleźć podobieństwa do legendarnego Strażnika Krypty). Ryan Spindell miał duże trudności z pozyskaniem funduszy na „The Mortuary Collection” - ludziom wprawdzie podobała się ta koncepcja, ale doświadczenie z filmowymi zbiorkami krótkich historyjek mówiło im, że nie warto w to inwestować. Aż w końcu Spindell natrafił na Allison Friedman, która zgodziła się podjąć to ryzyko. Zebrała „na boku” trochę pieniędzy, które pozwoliły wreszcie ruszyć z tym niezależnym projektem. Pierwsze pokazy „The Mortuary Collection” odbywały się wyłącznie na festiwalach, poczynając od Fantastic Fest we wrześniu 2019 roku, a w październiku 2020 roku rozpoczęto dystrybucję na internetowej platformie Shudder. Ryan Spindell ma nadzieję, że „The Mortuary Collection” dołączy do panteonu obrazów najchętniej oglądanych w Halloween.
Znany między innymi ze „Smętarza dla zwierzaków II” Mary Lambert, Clancy Brown w „The Mortuary Collection” wciela się w postać Montgomery'ego Darka, mocno posuniętego w latach właściciela wybudowanego w XIX-wieku przepastnego zakładu pogrzebowego, który, podobnie zresztą jak cały wystrój jego lokum, przywodzi na myśl twórczość Tima Burtona. Ryan Spindell zresztą nie ukrywa „swoich związków” z Burtonem. I Stevenem Spielbergiem, skoro już o tym mowa. To znaczy, jego artystyczne serce bije w podobnym rytmie. Montgomery Dark to tajemniczy jegomość rozmiłowany w opowieściach z dreszczykiem. A jako że mieszka sam w ponurym domostwie (horror gotycki w baśniowym wydaniu) nie ma wielu okazji do dzielenia się z kimś swoją pasją. To się zmienia, gdy w jego zakładzie i zarazem miejscu zamieszkania pojawia się młoda kobieta imieniem Sam, którą zwabiło ogłoszenie Darka o poszukiwaniu pracownika. Wygadana, charakterna, niesiląca się na uprzejmości (zawsze mówiąca to, co myśli, nawet jeśli miałoby to kogoś urazić), postać właściwe nie mniej barwna od jej nowo upieczonego pracodawcy, w którą w niesamowicie charyzmatycznym stylu wcieliła się Caitlin Custer. Tak mniej więcej przedstawia się klamra: osadzony w latach 80-tych XX wieku spinacz opowieści wchodzących w skład tego wspaniałego spektaklu, ukierunkowanego zarówno na osoby dopiero zaczynające swoją przygodę z horrorem (może z wyjątkiem najmłodszych, bo momentami robi się naprawdę krwawo, choć sam reżyser i scenarzysta „The Mortuary Collection” zdaje się być zgoła odmiennego zdania), jak doświadczonych pożeraczy gatunku.
Pierwszą historią, którą Montgomery Dark dzieli się ze swoją nową pracownicą jest osadzona w latach 50-tych XX wieku rzecz o złodziejce, która zamyka się w niewielkiej łazience podczas w domyśle bardzo wystawnego przyjęcia. Urządzonego przez najprawdopodobniej majętnego człowieka w jego własnym domu. Historia, jak trafnie podsumowuje Sam, nie jest rozbudowana. W sumie to prostsza już chyba być nie mogła. Ot, złodziejka na własne skórze przekonuje się, że ciekawość to istotnie pierwszy stopień do piekła. Okazuje się jednak, że wystarczy zamknąć jedną postać w sprawiającym dość klaustrofobiczne wrażenie pomieszczeniu, żeby z całą mocą przykuć moją uwagę. Najbardziej jednak zaskoczyła mnie moja reakcja na dodatek, który chyba nie może nie kojarzyć się z H.P. Lovecraftem. Mimo wszystko. Mimo tego, że zamiast odrażającej oślizgłości, zamiast gumowego, acz sprawiającego realistyczne wrażenie pulsującego cielska, dostajemy uładzone, „błyszczące” obrazki wygenerowane komputerowo. Dziwne, że z taką niekłamaną przyjemnością ten, bądź co bądź, trochę plastikowy finał przyjęłam. Widać Ryan Spindell zdążył mnie urobić skutecznym podsycaniem napięcia w pozornie coraz ciaśniejszej łazience, w której niewątpliwie coś złego (i ogromnego!) się przyczaiło. Albo po prostu to jeden z tych przypadków, do których takie efekty idealnie pasują. Bo pamiętajmy, że „The Mortuary Collection” to horror w nieco baśniowym wydaniu.
Po wysłuchaniu krytyki zawsze szczerej Sam, Montgomery Dark sięga po grubsze działo. Rozpoczyna, moim zdaniem, najlepszą opowieść w „The Mortuary Collection”, która rozgrywa się w latach 60-tych XX wieku na pewnej amerykańskiej uczelni. Poznajemy studenta ze starszego rocznika o imieniu Jake. Członka bractwa studenckiego, który słynie z seksualnych podbojów. Zmienia dziewczyny jak rękawiczki - właściwie to z każdą wybraną studentką spędza tylko jedną noc. Aż natrafia na Sandrę, młodszą studentkę, która podziela jego swobodne podejście do seksu. Całonocne igraszki (przezabawny montaż pozycji seksualnych – migawkowa scenka na turbodoładowaniu) kończą się jednak tragicznie, bo Jake nie przychylił się do prośby swojej przygodnej partnerki i ukradkiem pozbył się prezerwatywy. I zaczyna się... body horror. W każdym razie filmik, w którym odzywają się echa tego podgatunku. Działająca na wyobraźnię, nietypowa opowieść o konsekwencjach seksu bez zabezpieczenia. I o upadku patriarchatu. Całkowitym upadku, a więc... Powiem tak: czegoś takiego to jeszcze nie widziałam. Bywa naprawdę wstrętnie, a przy tym dość komicznie (wybuch białej mazi), jest krwisto, ale najważniejsze, że nie brakuje w tym kreatywności. I, co tu dużo mówić, wreszcie jakaś sprawiedliwość na tym (hmm, tamtym) świecie. Feministki i feminiści chyba przyznają mi rację. No powiedzcie sami, czyż to nie pociągająca wizja? Dający do myślenia, choć dość cudaczny komentarz społeczny? Ciekawy głos w debacie na temat nowej (dosłownie „nowej”) pozycji kobiet i mężczyzn w tak zwanym cywilizowanym świecie? Zmyślna bestia z tego Ryana Spindella!
Tym razem Montgomery Dark idealnie wstrzelił się w gust swojej dopiero co zatrudnionej pracownicy. Sam, tak jak i ja, autentycznie zachwyciła się makabryczną historyjką o aroganckim chłoptasiu bez skrupułów wykorzystującym zauroczone nim młode kobiety. Dark zdecydował się więc kuć żelazo, póki gorące i opowiedzieć kolejną historię... hmm... miłosną. Również dlatego, że opowieść o Wendellu i jego żonie Carol, według niego, pasuje do sytuacji, z jaką poniekąd on i Sam właśnie się spotkali. Poniekąd. Przenosimy się do następnej dekady – lat 70-tych XX wieku – do starej kamienicy, w której mieszka pewne nieszczęśliwe małżeństwo. Oczywiście nie zawsze tak było. Wszystko zepsuła poważna choroba, która dopadła Carol. Kobieta już od jakiegoś czasu „przebywa we własnym świecie”. Mąż praktycznie nie ma z nią żadnego kontaktu, a całodobowa opieka nad nią zaczyna już go przerastać. Jak myślicie, na jaki krok się więc decyduje? Łatwo się domyślić, prawda? W każdym razie mnie rozwój tej opowieści od początku wydawał aż nazbyt oczywisty. Wchodząc w tę depresyjną opowiastkę nie mogłam odsunąć od siebie myśli o UWAGA SPOILER „Mrocznym instynkcie” Joego D'Amato. Nasuwały mi się też, ale już mniej zdecydowanie, „Nekromantik” Jörga Buttgereita i „Der Fan” Eckharta Schmidta. I utwór polskiego rapa o ksywie Słoń pt. „Love Forever” oraz kawałek zatytułowany „Akt łaski” zespołu Nagły Atak Spawacza, żeby być całkowicie szczerą KONIEC SPOILERA. Myślę, że trudniejsze od odgadnięcia w jakim kierunku podąży ta historia (twórcy raczej tego nie ukrywają, trzeba jednak zaznaczyć, że nie rozciąga się to na wszystkie szczegóły), jest wydanie werdyktu w tej konkretnej sprawie. Kategoryczna, jednostronna ocena działań wszczętych później na ekranie. Gore, podobnie jak w poprzedniej opowiastce, wypada bardzo wiarygodnie, a więc jest szansa, że, przynajmniej tych co mniej obytych z krwawych kinem grozy widzów, ogarnie czysty wstręt. Może nawet będą zaszokowani tym makabrycznym pokazem... miłości? Po części zapewne faktycznie jest to podyktowane tym potężnym uczuciem, ale też nie można zaprzeczyć, że czołowa postać tej historii działa także z egoistycznych pobudek. I na pewno więcej w tym działania, niż myślenia. W sumie to dość komiczna przeprawa, ale jeśli spojrzeć od drugiej, tej bardziej uwypuklonej strony, to może zrobić się naprawdę ciężko na sercu. Strasznie to smutne. Trochę też efekciarskie, efekciarstwem komputerowym, ale już chyba sobie wyjaśniliśmy, że w „The Mortuary Collection” jakoś mi to nie wadziło. A ta ścieżka dźwiękowa... W sumie to nie jedyny segment, który zwrócił moją uwagę również pod tym względem. Dobór muzycznych kawałków (oczywiście starej daty), ale i kompozycje stworzone specjalnie do tego filmu, a już zwłaszcza przygnębiający kawałek, który wybrzmiał w windzie pod koniec trzeciej opowieści Montgomery'ego Darka, niesamowicie na mnie działały. Prawdziwa uczta dla uszu! I żeby nie było nieporozumień: dla oczu i wyobraźni również.
Po tych wszystkich opowieściach z dreszczykiem niektórzy pewnie przyznają rację Sam, że brakuje im elementu zaskoczenia, że mogłoby być trochę mniej przewidywalne. Brakuje niespodzianek? Tak? No to oddajmy głos Sam. Wysłuchajmy jej propozycji, która tak naprawdę jest jednym z oddzielnych krótkometrażowych obrazów Ryana Spindella – włączył w tę produkcję swój short z 2015 roku. Opowieść jest rzecz jasna osadzona w tej samej dekadzie, w której rozgrywa się klamrowy składnik „The Mortuary Collection”, a więc dla przypomnienia: w latach 80-tych XX wieku. Jest wieczór. Sam siedzi sama przed telewizorem i z zainteresowaniem wpatruje się w pierwsze scenki slashera pod tytułem „The Babysitter Murders”, który potem w przemyślny sposób zostanie włączony we właściwy świat przedstawiony. W opowieści Sam skorelowano umowną rzeczywistość ze światem fikcyjnym. Na ekranie „przedpotopowego” telewizora (tak, tak, pasuje do epoki, jak zresztą cały wystrój domu, w którym wieczór spędza nasza charyzmatyczna bohaterka) czasami widzimy ujęcia prawie bliźniacze z tymi, które w tym samym czasie dzieją się we właściwym filmiku. Czyli opowieści o opiekunce do dziecka, która, nie tak znowu nieoczekiwanie, musi zmierzyć się z groźnym intruzem. Przypomina się jedna z najbardziej znanych urban legend, prawda? Przypomina się „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona i jego remake w reżyserii Simona Westa. Przypomina się „Halloween” Johna Carpentera. Home invasion spotyka się ze slasherem, przy czym im dalej w ten „mroczny las”, tym większa przewaga tego drugiego. Zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby włożyć dłoń do maszynki do mielenia mięsa (takiej na korbkę) i parę razy zakręcić? Nie? Mnie już zdarzało się o tym myśleć, ale jakoś nie chciało mi się tego sprawdzać:) Na szczęście, bo Ryan Spindell zaspokoił moją niezdrową ciekawość. Zobaczyłam, jak kończą się takie eksperymenty, a potem... No potem, nastąpiło regularne mordobicie. Dobra, powiem to: zakochałam się w Sam! No oczu nie mogłam od niej oderwać! UWAGA SPOILER I nie, nie poczułam się oszukana. Owszem, świat mi się przekrzywił na końcu jej opowieści. Tak, dałam się zaskoczyć, i to mocno. Tak, to był cios, ale taki który... to zabrzmi strasznie, ale tylko zwiększył mój zachwyt tą postacią. Tą antybohaterką. Co poradzę, że od kiedy tylko sięgam pamięcią z reguły tak fascynują mnie fikcyjne czarne charaktery płci żeńskiej KONIEC SPOILERA.
Po zakończeniu najbardziej zaskakującej składowej „The Mortuary Collection” płynnie, z piorunującą gracją przechodzimy do może trochę nazbyt efekciarskiego, ale na pewno intrygującego domknięcia opowieści-spinacza. Myślę, że nieprzypadkowo Ryan Spindell pozostawił sobie furtkę na dalszy ciąg. Na „The Mortuary Collection 2”. Z jego wypowiedzi prasowych wnoszę, że możliwość przedłużenia tego projektu, nawet zrobienia z tego wieloczęściowej serii, byłoby spełnieniem jego marzeń. I moich, jeśli tylko zbytnio nie zaniżyłby poziomu. Bo jakiś spadek formy z całą pewnością bez trudu bym zniosła. W końcu jest z czego schodzić. „The Mortuary Collection” to jedno z moich największych odkryć ostatnich lat. Fascynująca podróż przez cztery dekady XX wieku, choć klimat absolutnie nie ten sam. W każdym razie nie do końca – archaiczne wystroje wnętrz są. Nawet bardzo leciwe w przypadku siedziby naszego głównego narratora, „dżentelmena z kwi i kości”, dystyngowanego i celowo, z wyczuciem odrobinę (?) przerysowanego przedsiębiorcy pogrzebowego Montgomery'ego Darka. Moim zdaniem godnego następcy Strażnika Krypty. Bo jego dom i zarazem miejsce pracy, to już wiek XIX. W baśniowo-gotyckim wydaniu, co najbardziej rzuca się w oczy w ujęciach zewnętrza – wygląda trochę jakby wklejono go w krajobraz, nie mam jednak pojęcia, czy rzeczywiście tak to się odbywało, czy to jedynie takie moje złudzenie. Tak czy inaczej poza meblami, artykułami gospodarstwa domowego, strojami aktorów oraz doborem muzycznego repertuaru, twórcy „The Mortuary Collection” nie poczynili jakichś zdecydowanych starań w kierunku wytworzenia w odbiorcach złudnego poczucia obcowania z historiami nakręconymi w dawnych czasach (z wyjątkiem filmu w filmie w historii Sam). Ale ta jakość, ten niezwykły miks stylów, też ma w sobie niezaprzeczalny urok. Jakiś zwierzęcy magnetyzm. W „The Mortuary Collection” nazwijmy to szaleństwo barw Tima Burtona, spotyka się z mglistością i złowieszczością Johna Carpentera, swobodą i swoistą dziecięcą radością tworzenia, oszałamiającą swobodą Tobe'a Hoopera i Wesa Cravena, makabrą w stylu Joego D'Amato, a nawet samego Davida Cronenberga oraz „kosmiczną nadnaturalnością” H.P. Lovecrafta. Do tego trochę na wskroś nowoczesnego kolorytu i szczypta komizmu, zamierzonej groteski à la „Creepshow” i „Opowieści z krypty” i ciągłe poczucie, że teleportowano nas do jakiejś innej strefy... „Strefy mroku”! Aha i jeszcze coś – niektórym członkom obsady powierzono więcej niż jedną rolę. Niektóre twarze przewijają się przez niejedno opowiadanko, co mogło być spowodowane brakami finansowymi (aż trudno uwierzyć, że film, jak utrzymuje jego reżyser, nie miał wielkiego budżetu), ale nie sądzę. Obstawiam, że to zamierzony zabieg – kolejna cegiełka do całego tego szaleństwa. I dodatkowy wzmacniacz poczucia egzystowania w jakiejś równoległej rzeczywistości. Upiornej, ale i na swój sposób dość zabawnej. Bo tak kuriozalnej!
Kocham ten film! Powtórzę: KOCHAM TEN FILM! I mogłabym tak wykrzykiwać, aż bym ochrypła. Jeśli tylko istniałby choć cień szansy, że to powiększy grono odbiorców „The Mortuary Collection” o chociaż jedną osobę. Ale zamiast wrzeszczeć, zawsze lepiej poprosić. Więc proszę uniżenie o obejrzenie pierwszego pełnometrażowego obrazu Ryana Spindella. A w zasadzie zbioru pięciu krótszych opowieści z dreszczykiem, gdzie jedna, można powiedzieć, prowadzi pozostałe. „The Mortuary Collection” to dar. Prezent tak dla długoletnich miłośników horroru, jak ludzi dopiero odkrywających swoją miłość do gatunku. Nieśmiało wkraczających w świat, w którym nie ma rzeczy niemożliwych. Świat, którym niepodzielnie rządzi mrok. Świat, w którym to potwory są u siebie, a my jesteśmy intruzami. Tak naprawdę mile widzianymi podglądaczami. Bo jak się zagapimy... Tak, Ryan Spindell Was capnie, przeżuje i połknie. A potem – haha – zwymiotuje białą, lepką mazią. Na wszystkich wokół. Bo on się, ja proszę Ciebie, nie patyczkuje. Chcecie krwi? Macie! Chcecie fantastycznych stworzeń? A proszę bardzo! A co powiecie na nieziemsko bolesny poród? Albo miłosne spotkanie z upiorzycą? Nie? To może smaczny obiadek od psychopatycznej jednostki? Proszę, częstujcie się. Starczy dla wszystkich.
Dzięki za polecenie, dawno nie miałam z filmu takiej radochy!
OdpowiedzUsuńSzkoda, że film nie zyskał popularności w naszym kraju. Swietny jest
OdpowiedzUsuńDzięki za recenzję :) Gdyby nie ona, przegapiłabym baśniowy, pełen czarnego humoru, trochę odświeżający horror .
OdpowiedzUsuńŚwietny film!
OdpowiedzUsuń