wtorek, 13 października 2020

„Powrót do upiornej szkoły” (1987)

 

W 1982 roku w Crippen High School doszło do serii mordów, których sprawca nie został schwytany. Kilka lat później do owianej złą sławą, opuszczonej szkoły w miasteczku Crippen przybywa ekipa filmowa z zamiarem nakręcenia fabularnej produkcji opartej na krwawej historii tego miejsca. Tylko jednej osobie udaje się przeżyć. Miejscowa policja znajduje w budynku potwornie okaleczone, czasami również pokawałkowane ciała filmowców, stopniowo zapoznając się z wydarzeniami z ostatnich dni. Czy seryjny morderca grasujący w tym miejscu przed laty powrócił? A może w Crippen pojawił się kolejny zabójca zafascynowany potworną działalnością swojego poprzednika?

Powrót do upiornej szkoły” (oryg. „Return to Horror High”) to jedyny pełnometrażowy film fabularny w reżyserskim dorobku Billa Froehlicha. Amerykański horror komediowy, pastisz slasherów, rozpisany przez Grega H. Simsa, który został również producentem wykonawczym filmu, kolejnego producenta Marka Lissona, Danę Escalante i samego Billa Froehlicha. Zdjęcia powstawały w Los Angeles w John Hughes Junior High School w Woodland Hills oraz w Glendale, w Clark Junior High School. Budżet w przybliżeniu wyniósł milion dolarów, a wpływy ledwo tę sumę przekroczyły. „Powrót do upiornej szkoły” nie zyskał wielkiej, nieśmiertelnej sławy, ale swoich sympatyków rzecz jasna ma. A wśród nich są i tacy, którzy uznają go za swego rodzaju prekursora serii „Krzyk” Wesa Cravena. Niektórzy dodają do tego również najpopularniejsze parodie kina grozy, cykl „Straszny film”.

Tytuł („Return to Horror High”) omawianego obrazu sugeruje kontynuację. Nawet powstał film zatytułowany „Horror High” - produkcja Larry'ego N. Stouffera z 1973 roku – ale „Powrót do upiornej szkoły” nie jest z nim powiązany. Nie jest powiązany z żadnym innym. To zupełnie samodzielne dziełko, które teraz docenić mogą chyba tylko wieloletni miłośnicy slasherów. I to nie wszyscy. Jedyny pełnometrażowy film fabularny Billa Froehlicha to takie luźniejsze podejście do kina slash. Trochę hołd dla horrorów o maniakalnych mordercach konsekwentnie uszczuplających jakieś grupki zaprzyjaźnionych ludzi, a trochę wyśmiewanie reguł, jakimi zwykle rządzą się takie filmy. Inni fani tego podgatunku według mnie nie błądzą zestawiając ten film z późniejszą serią nieodżałowanego Wesa Cravena. Giganta kina grozy, który, uważam, zrobił to dużo lepiej, ale po zobaczeniu pastiszu Froehlicha można się zastanawiać, czy aby nie natchnął on Cravena do stworzenia „Krzyków”. Celowo używam liczby mnogiej, ponieważ najbardziej do myślenia dał mi składnik „Powrotu do upiornej szkoły”, który zaczął uświetniać serię Cravena dopiero od części drugiej. Ale dopiero w trójce bardziej zdecydowanie. To niezupełnie to samo, ale... Nie zrozumcie mnie źle – tak naprawdę nie jestem przekonana, że Wes Craven czerpał z „Powrotu do upiornej szkoły” Billa Froehlicha, ale motyw kręcenia filmu opartego na umownie autentycznej serii mordów, gdzie ofiarami padli głównie młodzi ludzie, można powiedzieć, że trochę w głowie mi zamieszał. Nie jest to tego rodzaju pomysł, na który niezależnie od siebie nie mogły wpaść różne osoby, ale i tak daje do myślenia, prawda? Zwłaszcza że to – tak, tak fani „Krzyków” - film w filmie. Przyznaję, że trochę zajęło mi zsynchronizowanie się z szalonym rytmem „Powrotu do upiornej szkoły”. Dość chaotycznym, a przynajmniej na początku obrana przez twórców narracja taka mi się wydawała. Jeden wielki burdel. Dowody? A więc tak: najpierw na ekranie przewija się krótki tekst, który każe nam przygotować się na opowieść o ekipa filmowej, która parę lat po serii morderstw w Crippen High School postanawia nakręcić w tej niefunkcjonującej już placówce film fabularny skupiający się na tamtych krwawych wydarzeniach. Przy okazji dowiadujemy się, że sprawca nie został schwytany. W sumie to nawet nie został zidentyfikowany – wciąż nie wiadomo, kto zacz. Kiedy już tekst się przewinie (nie, niezupełnie tak jak w „Gwiezdnych wojnach”), okazuje się, że... ekipa filmowa już nie żyje. Na terenie dawnego liceum w miasteczku Crippen jest już policja, która stara się zebrać wszystkie najnowsze ofiary. A nie jest to łatwe, bo fragmenty części osób są porozrzucane po praktycznie całym budynku. Przeżyła tylko jedna osoba, mężczyzna, który dzieli się z prowadzącym tę sprawę detektywem z wydziału zabójstw, informacjami, jakie posiada. A my w tym czasie przenosimy się w nieodległą przeszłość. Nie można jednak traktować tego, jak wizualizację zeznań jedynego ocalałego, ponieważ zdecydowana większość wydarzeń rozegrała się poza jego wzrokiem. Innymi słowy, towarzyszymy innym członkom ekipy filmowej. A przede wszystkim Callie Cassidy, aktorce grającej główną rolę w właśnie przygotowywanym filmie oraz Stevenowi Blake'owi, miejscowemu policjantowi, który pełni rolę konsultanta, ale też zasila obsadę tej niskobudżetowej produkcji. Wygląda więc na to, że jednak prześledzimy cały koszmar filmowców w Crippen, od początku, aż do znanego już końca. Poniekąd, bo tożsamość mordercy pozostaje zagadką. Właściwie to nie wiadomo nawet, czy to ten sam sprawca, który terroryzował to małe amerykańskie miasteczko parę lat wcześniej, w 1982 roku. Skłaniałam się ku temu rozwiązaniu, ale naturalnie pewności mieć nie mogłam. Założyłam też, że sprawca kryje się w tej w większości wesołej grupce pracującej nad filmem, który w zamyśle reżysera ma być artystycznym thrillerem, ale coraz bardziej przypomina to krwawy horror z nurtu slash. Krew i cycki, jak to mówią. Slasher na kanwie prawdziwych (tylko umownie, w rzeczywistości całkowicie fikcyjnych) wydarzeń, do jakich doszło w tej teraz już opuszczonej szkole w 1982 roku. Do którego to okresu w pewnym sensie również będziemy się przenosić...

Opinie innych widzów kazały mi przygotować się na przewagę komedii nad horrorem, ale gdy połapałam się w fabularnych zawiłościach „Powrotu do upiornej szkoły”, więcej dostrzegałam w tym ze slashera niż z komedii. Zgadzam się, że bardziej głupiutkiego niż zazwyczaj, a przecież i poważni członkowie tego nurtu, delikatnie mówiąc i uogólniając, za szczególnie mądre, ambitne dzieła, w przestrzeni publicznej, nie uchodzą. A „Powrót do upiornej szkoły” Billa Froehlicha jest jeszcze mnie mądry niż przeciętnie. I to było zamierzone. Taka stylistyka. Trochę obśmiewcza, przerysowana, ale niezbyt mocno i trochę „ku chwale slasherom”. Budżet „Powrotu do upiornej szkoły” był dość spory. W latach 80-tych XX wieku powstawało mnóstwo nieporównanie tańszych i czasami bardziej zasłużonych dla gatunku obrazów tego typu. Czyli o mniej lub bardziej tajemniczym mordercy polującym na grupkę najczęściej młodych osób i często na jakiejś niewielkiej, ograniczonej przestrzeni. Tutaj mamy opuszczony gmach szkolny, dawne liceum w miasteczku Crippen i ekipę filmową pomniejszającą się w wyniku zbrodniczej działalności jakiejś zamaskowanej postaci. Przykuwa wzrok ta maska, szkoda tylko, że tak rzadko wchodzi w kadr. Zabójca najczęściej działa z ukrycia, przez co należy rozumieć, że my również rzadko widzimy całą jego sylwetkę. Za nieprzezroczystą szybą nagle ktoś traci głowę, z hałdy piasku wyłania się ręka, która szybko wciąga chłopaka gdzieś tam, a inny chwilę potem łapie się w zawczasu przygotowaną pułapkę, do obsługi której jej konstruktor nie będzie już potrzebny. Swoją drogą Jigsaw pewnie czegoś tak prymitywnego by nie stworzył. Z drugiej strony, gdyby jego krwawa działalność przypadła na przedostatnią dekadę XX wieku, może też byłby zdany na takie tandeciarskie machiny. Zamaskowany delikwent z „Powrotu do upiornej szkoły” pewnie odpowiedziałby na to: może i tandeta, ale działa. Głównie dlatego, że ktoś przypadkiem postawił stopę na tym maleńkim skrawku podłogi, który nadludzko przewidujący morderca wybrał z całego tego przepastnego gmaszyska. Tak bywa w horrorowych rąbankach, że niczego nieświadome osoby ciągnie jak muchy do... yyy... pszczoły do miodu akurat tam, gdzie leźć nie powinni. Chyba że życie im niemiłe. No wiecie: jak w całym wielkim lesie wykopie się tylko jeden głębi dół, to któryś/któraś z bohaterów/bohaterek takiego filmu na pewno do niego wpadnie. Pewne jest też, że jeśli ktoś przypadkiem znajdzie się blisko właśnie dokonującej się zbrodni, to zanim skieruje wzrok w tę stronę, czarny charakter nie tylko zdąży zabić, ale jeszcze po sobie posprzątać... Ale nie myślcie sobie, że bohaterowie „Powrotu do upiornej szkoły” w ogóle nie wiedzą na czym to polega. Niektórzy mają na tyle „duże” rozeznanie w slasherach, by wiedzieć, że nigdy, pod żadnym pozorem, nie należy wchodzić do ciemnych pomieszczeń bez latarki. Szkoda tylko, że a) nie opanowali jeszcze sztuki dłuższego utrzymywania jej w rękach i b) po jej upuszczeniu nie chce im się tracić czasu na jej poszukiwania. Co tam latarka? Nawet zgubionego, w notabene niewielkim pomieszczeniu, pistoletu, nie uznają za konieczne odzyskać przed spodziewaną konfrontacją z bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Chociaż niekoniecznie tak to się rozegra. Mordercą może być każdy. Więc także któryś z tych śmiałków wkraczających „w mroczną otchłań” UWAGA SPOILER, gdzie pewnie niektórym przemknie przez myśl „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Ja na mordercę typowałam męską połówkę pierwszoplanowego duetu: młodego policjanta z Crippen, którego, jakżeby inaczej, połączy miłość z aktorką posiadającą wszelkie cechy final girl. Ale twórcy postawili na osobę, którą stanowczo odrzuciłam z tego prostego powodu, że wydawała mi się aż za oczywista. Właściwe to dwie osoby, bo jest jeszcze woźny... KONIEC SPOILERA. Zatrzymajmy się na chwilę przy tej potencjalnej final girl, naszej Callie Cassidy, czyli trochę egzaltowanej Lori Lethin (na marginesie: małą rólkę dostał też młody George Clooney), ale chyba tak miało być – zresztą i tak moim zdaniem wypadła lepiej od wszystkich pozostałych członków obsady „Powrotu do upiornej szkoły”. Uważam, że najlepiej wyważyła przesadzoną grę, znaną przecież z tak wielu tanich, starszych produkcji slasherowych – i nie tylko takich – z nutkami dodającymi jej wiarygodności, tak w mimice, postawie, jak w intonacji. Z początku filmu wiemy, że Callie też zginie, ale stosunkowo szybko stanie się jasne, że na końcu. Bo przecież to ta najgrzeczniejsza, ta nieskora do zrzucania ciuszków, ta najbardziej podejrzliwa, i ta z którą inni obchodzą się trochę jak z jajkiem. Bo sprawia wrażenie kruchej, takiej którą łatwo urazić, może nawet doprowadzić do łez. Ale też rozzłościć. Tymczasem widzowie, którzy poznali już trochę postaci opartych na archetypie final girl, zapewne nie będą mieć wątpliwości, że ta oto filigranowa istota (co ciekawe, bo nieczęsto spotykane w starszych slasherach, niczym lwica walcząca z seksizmem – czyżby powiew jutra, wyprzedzenie epoki?) tak naprawdę stanowi największe zagrożenie dla mordercy. Albo sama zabija... Nie chcę zdradzić zbyt wiele, więc spróbuję tak: jeśli myśleliście, że wcześniej mieszano i mieszano (nieliniowa narracja), jeśli myśleliście, że wcześniej wciąż i wciąż Was nabierano (mnie tak, choć po pierwszym razie powinnam się nauczyć odczytywać takie intencje autorów), jeśli myśleliście, że raz po raz napotykaliście mało prawdopodobne, żeby nie rzec naciągane rozwiązania (nie mam wątpliwości, że to był celowy zabieg), to ciekawe, co powiecie o końcówce? Mnie koparka opadła. Ależ to durne. Ależ... odjazdowe! Za to oczko w górę. Dla tego i tak według mnie niezłego pastiszu filmów slash. Niedorastającego co prawda do głośnych obrazów z serii „Krzyk” Wesa Cravena, ale jeśli jesteś dozgonnym wielbicielem slasherów, to musisz to zobaczyć. W najgorszym razie po to, by jeszcze bardziej docenić pastisze Cravena, a w najlepszym po to, by zaliczyć całkiem udany wieczór. Przy może nie najlepszym, na pewno nie najkrwawszym (nawet nie średnio krwawym), ale za to całkiem klimatycznym - oczywiście utrzymanym we wspaniałym duchu taniego kina grozy przedostatniej dekady XX wieku (z odrobiną magicznego kiczu) - i dość mocno zakręconym, zwariowanym horrorze komediowym. Albo, jak ja na to patrzę, horrorze z elementami czarnej komedii.

Tylko dla fanów slasherów. Myślę, że takie zastrzeżenie trzeba poczynić w stosunku do jedynego pełnometrażowego fabularnego reżyserskiego osiągnięcia Billa Froehlicha, pastiszu slasherów „Powrotu do upiornej szkoły”. Bo choć szansa zawsze istnieje, to obawiam się, że zdecydowana większość „przypadkowych” odbiorców ledwo to przeżyje. Niektórzy pewnie nawet nie dotrwają do końca tego... pomieszania z poplątaniem? No tak, ale na tym ta zabawa polega. Na (nie)rozplątywaniu poplątanego i plątaniu jeszcze niepoplątanego. Jeśli znasz reguły slasherów będzie Ci łatwiej... nie, raczej nie będzie. Ale w takim wypadku prędzej dostaniesz to, co lubisz w formie, do jakiej w tym podgatunku zapewne nie przywykłeś. Może i dezorientującej, może i trochę przekombinowanej, ale podobne jazdy nie zdarzają się często, więc chyba tym bardziej warto spojrzeć. Nie uważacie, „odwieczni” sympatycy kina slash?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz