Po latach pracy zaprzyjaźnieni młodzi naukowcy z Uniwersytetu Miskatonic, doktor Ryan Winrich, doktor Caitlin Webb i doktor Nathan Beaumont, mogą wreszcie ogłosić światu, że stworzyli pierwszy w historii ludzkości wehikuł czasu. Oni i ich nieżyjący już mentor, profesor Bill Marshall, z którym los połączył ich jeszcze w dzieciństwie. Ich cudowny wynalazek ma jednak jeden feler – może przenosić w czasie jedynie rzeczy martwe. U żywych stworzeń następuje szybki rozpad komórek, a młodzi wynalazcy nie wiedzą, jak to poprawić. Nie zamierzają jednak się poddać. Nie spoczną, dopóki nie wymyślą sposobu na podróżowanie ludzi w czasie.
W 2013 roku Gus Holwerda stworzył film dokumentalny pod tytułem „The Unbelievers” o znaczeniu nauki we współczesnym świecie. Do projektu zaprosił między innymi Stephena Hawkinga, Richarda Dawkinsa i Lawrence'a Kraussa. Wcześniej Holwerda nakręcił tylko dwa shorty, a potem przystąpił do prac nad swoim debiutanckim pełnometrażowym filmem fabularnym, thrillerem science fiction zatytułowanym „Intersect”, którego scenariusz napisał sam, oddając w nim hołd Howardowi Phillipsowi Lovecraftowi i Herbertowi George'owi Wellsowi. Właściwie to „Intersect” jest uznawany za członka Lovecraftian horror, jak sama nazwa wskazuje, podgatunku inspirowanego twórczością H.P. Lovecrafta, horroru kosmicznego, szczególny nacisk kładącego na nadnaturalny klimat, suspens i kwestie psychologiczne.
Historia, z którą zapoznajemy się od końca. Doprawdy interesujący pomysł. I ryzykowny, ponieważ przy narracji wstecznej bardzo łatwo o odebranie ciekawskiemu odbiorcy motywacji do oglądania. Bo w końcu z końcówką tej opowieści zapoznajemy się już na początku. Co więcej, uważny widz, chwilę później zapewne domyśli się, co konkretnie przypieczętowało los bohaterów. Jakiego rodzaju wydarzenie było bezpośrednią przyczyną tragedii. Zakładałam, że ten pozorny finał i zarazem prolog, znajdzie dalszy ciąg, ale jeśli już (a nie obiecuję, że tak się stanie), to najpewniej dopiero w ostatnich minutach seansu. Póki co cofamy się... w czasie. Tak, oglądamy film oparty na sprawdzonym motywie przenoszenia się w czasie i jednocześni sami w czasie podróżujemy. Gus Holwerda w ten zmyślny, nieprzekombinowany sposób dostosował formę do treści. Dzięki temu trochę na własnej skórze mogłam odczuć efekty długoletniej pracy młodych naukowców z Uniwersytetu Miskatonic. Fikcyjnego uniwersytetu stworzonego przez wielkiego H.P. Lovecrafta. Którego, swoją drogą, pełne imiona też padną w „Intersect”. Będzie również o H.G. Wellsie, autorze między innymi najważniejszej powieści o podróżowaniu w czasie w historii świata, czyli oczywiście „Wehikule czasu”. Ale to potem. Najpierw cofniemy się do momentu zakończenia pierwszej fazy przełomowego projektu rozpoczętego przez bohaterów lata wcześniej. Doktorów Ryana Winricha, Caitlin Webb i Nathana Beaumonta – „trzech muszkieterów”, których jeszcze w okresie nastoletnim połączyła nierozerwalna przyjaźń. W dorosłe wersje tych pierwszych wcielili się Jason Spisak i Leeann Dearing, którzy, czy to za podszeptem reżysera, czy z własnej inicjatywy, nierzadko wpadają w denerwującą teatralność. Cóż za dramatyzm, cóż za egzaltacja... Moim zdaniem o wiele lepiej wypadł Abe Ruthless, kreujący niespełna trzydziestoletniego Nathana. Kawalarza, człowieka, który nawet sprzecza się z humorem (jego bronią ironia i sarkazm), ale niech nikogo nie zmyli ta poza lekkoducha, bo Nate inteligencją nie ustępuje swoim „smutnym najbliższym przyjaciołom”. Cała ta trójka została obdarzona genialnymi umysłami, które jeszcze kiedy byli nastolatkami dostrzegł, też nadzwyczaj inteligentny, wykładowca z Uniwersytetu Miskatonic, profesor Bill Marshall. Szalony naukowiec? Klasyczny burzyciel, tak mocno kojarzony z gatunkiem science fiction? To się okaże. W pierwszej partii „Intersect” tego mężczyzny nie ma już wśród żywych, ale z rozmów bohaterów wynika, że to jemu zawdzięczają wszystko, co osiągnęli. Bez niego nie byłoby wehikułu czasu – historycznego wynalazku, który przynajmniej na razie może przenosić w czasie jedynie rzeczy martwe. To znaczy żywe stworzenia też może, tylko że gdzieś po drodze następuje nieodwracalny rozpad komórek. Młodzi naukowcy wciąż się nad tym głowią. Na wszelkie możliwe sposoby starają się rozwiązać... problem? Oni tak na to patrzą. Ich celem jest stworzenie maszyny, która przenosiłaby w czasie ludzi, a nie przedmioty, jak to ma miejsce obecnie. Odbiorcy „Intersect” natomiast najprawdopodobniej nie będą mieli najmniejszych wątpliwości, że projekt powinien zostać natychmiast przerwany. Że dalsze prace nad wehikułem czasu sprowadzą na młodych naukowców (i możliwe, że wielu innych) śmiertelne niebezpieczeństwo w postaci... czegoś. Czegoś nie z tego świata. Ze świata H.P. Lovecrafta? W teorii może i tak, ale mam poważne wątpliwości, czy tak jest w praktyce. Efekty komputerowe, plastikowe CGI, to nie jest coś, co pozwala mi poczuć się, jak w koszmarnym, specyficznym uniwersum niby żywcem wyjętym z prozy Samotnika z Providence. Gdzie pulsujące, oślizgłe, gąbczaste cielska, które zawsze mam przed oczami obcując z tak zwaną Mitologią Cthulhu? Nie ma. Zamiast tego są pikselowe, wygładzone, błyszczące wręcz twory, które - czego chyba nie trzeba dodawać - realistycznego wrażenia bynajmniej na mnie nie robiły. Twory, które mogą być przybyszami z innym planet, z innej czasoprzestrzeni, z oceanicznych głębin, mogą być Holwerda'owską wersją Wielkich Przedwiecznych, ale równie dobrze mogą nie istnieć. Główny bohater „Intersect”, doktor Ryan Winrich, może wszak widzieć rzeczy, których nie ma.
(źródło: https://twitter.com/gusholwerda)
Ci, którzy spodziewają się ogromnego skupienia na motywie podróżowania w czasie, mogą się mocno rozczarować pierwszym pełnometrażowym fabularnym obrazem Gusa Holwerdy. Przypuszczam, że lepiej w „Intersect” odnajdą się osoby oczekujące bardziej psychologicznych klimatów. Czysta fantastyka naukowa oczywiście też się w filmie odzywa. I to dosyć donośnym głosem. Ale kiedy już przebrniemy przez mnie osobiście niesamowicie nużącą i irytującą paroma patetycznymi, uduchowionymi, przedramatyzowanymi występami (w mowie i gestach), niektórych członków obsady, pierwszą partię filmu, przekonamy się, że Holwerda chciał przede wszystkim opowiedzieć o ludziach, którzy jak już wiemy dokonają czegoś wielkiego. Choć niekoniecznie dobrego. O genialnych dzieciakach, dla których nie ma rzeczy niemożliwych, które nie boją się marzyć. I to się nie zmienia, gdy przekraczają tę magiczną granicę między dzieciństwem a dorosłością. Najlepsze w mojej ocenie przychodzi później. Albo wcześniej, zależy jak na to patrzeć. W każdym razie w tym „puszczonym od tyłu obrazie”, najgodniejsza zobaczenia była dla mnie odleglejsza przeszłość trójki naukowców. Ze wskazaniem na Ryana Winricha, chłopca wychowywanego już tylko przez matkę. Chłopca prześladowanego przez szkolnych łobuzów (w roli szefa bandy znakomity Jacob Lacy z hipnotyzującym, niesamowicie melancholijnym, rozmarzonym spojrzeniem) pokroju Henry'ego Bowersa i jego świty. Porównanie nie jest przypadkowe, ponieważ śledząc młodzieńcze losy przypominającego mi Bena Hanscoma Ryana, Caitlin i Nathana (bardzo dobre kreacje stosownie Dartagnana Driscolla i Kelcey Blight, ale największe wrażenie zrobił na mnie Ryan Adelson – wspaniały dzieciak!) myślałam głównie o „To” Stephena Kinga. Do klimatu tamtej kultowej powieści „Intersect” jeszcze sporo brakuje, ale wystarczyły mi te pastelowe barwy, to pozornie sielskie otoczenie, z którego wypływa jakaś nadnaturalna, niesprecyzowana energia, która stopniowo będzie nabierać wyrazistego kształtu (formować się w... coś). Retro klimacik jest, choć bez wątpienia można było wypracować dużo bardziej plastyczny obraz starych, (nie)dobrych czasów. Lepszych dla kina grozy, co w pewnym sensie pokazuje Gus Holwerda w swoim „Intersect”. Zderza te dwa światy – dawne (o tyle i ile) i dzisiejsze oblicze kina. Nastrojowe i plastikowe. Generalizując, rzecz jasna, bo każdy wie, że nie wszystkie współczesne horrory i thrillery to efekciarskie, płaskie, ugrzecznione, połyskujące, skoczne filmidła. Zresztą „Intersect” też trudno nazwać nieefekciarskim obrazem i dotyczy to także, a może nawet przede wszystkim, moim zdaniem najbardziej klimatycznej, najmniej plastikowej (plastik uwidacznia się wyłącznie w generowanych komputerowo koszmarkach) części „Intersect”. Całej środkowej partii, która poza wszystkim innym rozwiała moje obawy wynikające z nietradycyjnej narracji obranej w scenariuszu. Okazało się, że Gus Holwerda nie wpadł w pułapkę formy, że wcale nie jest tak, iż już na początku wiemy wszystko, co wiedzieć trzeba. Że znamy wszystkie tajemnice historii śmiałych naukowców działających z ramienia Uniwersytetu Miskatonic, ponadprzeciętnie inteligentnych ludzi z wizją. Wizją, którą będą z uporem wcielać w życie. A więc prostą drogą zmierzać ku zagładzie własnej czy nawet całej ludzkości? Tak myślimy. I wierzy w to także ich zaprzysięgły wróg, religijny fundamentalista, maniak grzmiący, że nauka to ZŁO, narzędzie Szatana, które należy natychmiast odrzucić. W przeciwnym razie ludzkość przepadnie na tym i na tamtym świecie. To tak na marginesie, bo przede wszystkim Gus Holwerda mówi o wieloletniej przyjaźni gotowej do wszelkich poświęceń. O tym, jak trwała więź może narodzić się już w dzieciństwie (tutaj okresie nastoletnim) i do czego może to doprowadzić w przyszłości. Co się z takiej przyjaźni geniuszy może narodzić. Pod mimowolnym przewodnictwem wielkiego pisarza H.G. Wellsa. I dobrowolnym kierownictwem wykształconego, oczytanego, błyskotliwego profesora, łowcy młodych talentów, któremu bohaterowie „Intersect” zawdzięczają... swój upadek? A co z kwestią halucynacji Ryana Winricha? Jak ta ewentualność ma się do całej reszty? Jak dopasować tę możliwość do wehikułu czasu, który niezaprzeczalnie stworzył wraz ze swoimi przyjaciółmi? Co dolega temu człowiekowi, i czy w ogóle ma jakiś problem natury psychicznej? A może to profesor Bill Marshall, jego mentor, przewodnik po świecie nauki, tkwił w szponach największego szaleństwa. Niszczącej obsesji, którą zaraził młode duszyczki. Jasne odpowiedzi padną, ale już samo zamknięcie tej historii może rozczarować osoby lubiącej mieć wszystko dokładnie objaśnione. Gus Holwerda, na szczęście dla mnie, pozostawia dość szerokie pole dla wyobraźni cierpliwego widza. Bo „Intersect” istotnie wymaga cierpliwości i nie dlatego, że seans zajmuje blisko dwie godziny. To znaczy nie tyle długość „Intersect” jest problemem, tylko zbytnie rozwleczenie wątków „o niczym”. W moim odbiorze męczących, przegadanych i przedramatyzowanych kawałków z dorosłego życia młodych wizjonerów z uniwersytetu H.P. Lovecrafta. Przydałoby się też – boleśnie mi tego brakowało – częściej i lepiej celować w charakterystyczny klimat ponadczasowej twórczości Samotnika z Providence. Więcej Lovecrafta po prostu, a mniej „hollywoodzkiego zacięcia”. Ale ogólnie zniosłam tę raczej nieskomplikowaną wizję całkiem nieźle.
Odbiorcy „Intersect”, pełnometrażowego fabularnego debiutu, tak w roli reżysera, jak scenarzysty, Gusa Holwerdy, amerykańskiego thrillera science fiction, są podzieleni. Jak na razie głównie na dwa bardzo, wręcz skrajnie odległe w ocenach tego konkretnego tytułu, obozy. Tymczasem ja wpisuję się do jednej z tych, póki co, mniejszych grup. W moich oczach ten, niestety w niezbyt dużym stopniowo nawiązujący do twórczości H.P. Lovecrafta, czyniący też ukłony w stronę innego wielkiego pisarza, specjalizującego się w fantastyce, H.G. Wellsa, zasadniczo dość skromny, acz niepozbawiony efekciarstwa, wypadł trochę lepiej niż przeciętnie. Bywało ciężko, ale kiedy już przeniosłam się do przeszłości, wrażenia uległy znaczącej poprawie. Czasy narodzin wielkiej przyjaźni – tutaj moim zdaniem tkwi cała esencja tego filmu niekoniecznie dla ludzi szukających typowej próbki współczesnego kina science fiction. Bo mam wrażenie, że warstwa dramatyczna/obyczajowa/psychologiczna jest szersza niż zazwyczaj to bywa w tego rodzaju produkcjach filmowych. A na pewno tych świeższej daty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz