W 1962 roku Haitańczyk Clairvius Narcisse powstaje z martwych. Mężczyzna zostaje przetransportowany na plantację cukru i zmuszony do pracy. Kilkadziesiąt lat później we francuskiej szkole dla dziewcząt założonej przez Napoleona Bonaparte rodzi się przyjaźń pomiędzy dwiema nastoletnimi uczennicami: pochodzącą z Francji Fanny i przybyłą z Haiti Mélissą, wnuczką Clairviusa Narcisse'a. Fanny wciąga swoją nową koleżankę do nieformalnego stowarzyszenia, do którego sama przynależy. Mélissa zdradza pozostałym, że od tragicznej śmierci swoich rodziców pozostaje pod opieką ciotki, która jest mambo, kapłanką Vodou.
Francuski reżyser, scenarzysta, producent filmowy, kompozytor i aktor, Bertrand Bonello, na pomysł historii filmowej odnoszącej się do korzeni zombie wpadł kilkanaście lat temu, w okresie wzmożonej fascynacji kulturą i religią Haiti. Powrócił do niego w 2018 roku, po zarzuceniu zamiaru zrobienia dużego filmu spowodowanego brakiem finansowania. Uznał więc, że nakręci coś skromniejszego i wtedy przypomniał sobie autentyczną historię Clairviusa Narcisse'a, nieżyjącego już Haitańczyka, który twierdził, że został zamieniony w zombie. Bonello dobudował do tego wątku fikcyjną opowieść o nastoletniej wnuczce Narcisse'a, jej nowych przyjaciółkach i ciotce będącej kapłanką vodou. W pracach nad „Zombi Child” bardzo pomocna była dla niego opisująca przypadek Clairviusa Narcisse'a książka Wade'a Davisa pt. „The Serpent and the Rainbow”, z której w niewielkim stopniu czerpał także sam Wes Craven tworząc horror pod tym samym tytułem (pol. „Wąż i tęcza”). Jako źródło inspiracji Bonello podaje również krótkometrażowy film dokumentalny „Szaleni władcy” w reżyserii Jeana Roucha i pełnometrażowy kultowy horror Jacquesa Tourneura pt. „Wędrowałam z zombie”.
Twórca między innymi „Nocturamy”, Bertrand Bonello, wraca do korzeni historii o zombie. W wyreżyserowanym na podstawie własnego scenariusza filmie „Zombi Child” łączy stylistykę horroru ze skłaniającym do refleksji dramatem. Akcja filmu toczy się dwutorowo: Bonello skupia się zarazem na jakoby autentycznych przeżyciach zmartwychwstałego Clairviusa Narcisse'a oraz rozgrywających się w latach współczesnych fikcyjnych dziejach nastoletnich dziewcząt tworzących nieformalne stowarzyszenie uczniowskie. We francuskiej szkole z internatem założonej przez samego Napoleona Bonaparte. Ta placówka naprawdę istnieje, ale wedle słów Bonello, niewielu Francuzów o niej wie. On sam dowiedział się o niej dopiero podczas prac nad „Zombi Child”, szukając żeńskiej szkoły we Francji, którą mógłby wcielić w scenariusz. Bonello w roli Mélissy od początku chciał obsadzić kogoś z haitańskimi korzeniami, kto dobrze zna tamtejszą kulturę. Udało mu się znaleźć kogoś takiego w Paryżu – Wislanda Louimat miała wszystko, czego Bonello potrzebował. Jej rozległa wiedza o haitańskich wierzeniach, o tamtejszej kulturze, historii, zwyczajach, okazała się niezmiernie pomocna w procesie tworzenia. Bonello dał Louimat dużą swobodę na planie, którą ta początkująca aktorka w zadowalający go sposób wykorzystała. A partnerowała jej między innymi niewiele bardziej doświadczona Francuzka Louise Labeque, która w równie przekonującym stylu wcieliła się w postać Fanny. Szaleńczo zakochanej, raczej introwertycznej nastolatki należącej do „sekretnego” stowarzyszenia uczniowskiego. Głównie dzięki niej jej nowa przyjaciółka, pochodząca z Haiti Mélissa, dostaje się w szeregi tego małego klubu oddającego się zupełnie niewinnym zajęciom w szkole z internatem z bogatymi tradycjami. Szkole dla bardzo starannie wyselekcjonowanych dziewcząt. Szkole dla wybrańców. Akcja „Zombi Child” toczy się dość leniwie. Klimatyczne zdjęcia Yvesa Cape'a i takaż ścieżka dźwiękowa skomponowana przez samego Bertranda Bonello moim zdaniem są najsilniejszymi składnikami tej dosyć nietypowej mikstury. Przygaszone barwy, swoista ponurość, mglistość bijąca z ekranu nawet podczas scen nakręconych w pełnym świetle dziennym, która co ciekawe od czasu do czasu wręcz podkreśla piękno naturalnych krajobrazów (niecodzienna barwa nieba, zieleń dominująca w snach i marzeniach Fanny). Widz miał czuć się trochę jak w objęciach snu – oniryczny nastrój był w pełni zamierzony. Tak samo kontrasty. Fragmenty retrospektywne, tajemnicze losy Clairviusa Narcisse'a na Haiti są utrzymane w zdecydowanie mroczniejszej tonacji od wydarzeń rozgrywających się we współczesnej Francji. To symbol. Zderzenie dwóch odmiennych światów – zniewolonego Haiti i wolnej Francji. Reżyser i scenarzysta „Zombi Child” ani nie stara się rozgrzeszać swojego rodzimego kraju za krzywdy jakie wyrządził Haitańczykom, ani stawiać Francji po stronie tych złych. Sam mówi, że chciał jedynie zachęcić Francuzów (możliwe że nie tylko ich) do zastanowienia się nad tym, jakie wnioski wyciąga, i czy w ogóle, z historii swoich przodków. Jak patrzy na to nowe pokolenie? Na przykład jak czuje się nastoletnia Haitanka, która została zmuszona do wyemigrowania na francuską ziemię? Jak ona się czuje w państwie, które wyrządziło tyle złego jej ukochanej ojczyźnie? I oczywiście, jak w ogóle odnajduje się w tej tak innej od tej, w której się wychowała, kulturze? Czy jest skazana na życie outsiderki? I co istotniejsze: czy pielęgnuje w sobie urazę do Francuzów? A jeśli tak, to czy w końcu zapragnie coś z tym zrobić? Na przykład wyładować swoją złość na tak naprawdę zupełnie niewinnych dziewczętach? Koleżankach z elitarnej szkoły, założonej przez samego Napoleona Bonaparte.
Bertrand Bonello określa swój „Zombi Child” jako hybrydę kina młodzieżowego, gatunkowego i etnologicznego. Wzorem między innymi takich twórców, jak John Carpenter, David Cronenberg i George A. Romero chciał stworzyć taki film grozy, który przekazywałby ważne treści kulturowe i społeczne. Przemycić realne strachy w fikcyjnej opowieść. Ale niekoniecznie nierealnej. „Zombi Child” porusza kwestie wiary, która powołała do życia jedne z najpopularniejszych bestii również w dzisiejszym horrorze. Popkulturowy fenomen, jakimi są zwykle polujące na ludzi żywe trupy. Zombiaki, które jak słusznie zauważa Bonello w omawianym filmie, dawniej poruszały się ślimaczym, posuwistym krokiem tożsamym dla zombifikowanych ludzi z religii vodou. A potem życie nabrało straszliwego pędu, więc zombie musiały się dostosować, a więc nauczyć szybko biegać. Interesująca interpretacja tej deformy zombie movies. Dla mnie jednego ze szkodliwych zjawisk, jakie zaszły w filmowym horrorze. W „Zombi Child” wracamy do korzeni, a więc żywe trupy znowu muszą zwolnić krok. Rozchwiane ciała, błędny, nierozumiejący wzrok oraz nieśpieszne, niejako ostrożne dostawianie nogi do nogi. Coś jak w obrazie, który spopularyzował mit zombie, najsłynniejszej w światku horroru nocy, „Nocy żywych trupów” George'a Romero z 1968 roku?Wizualnie tak, ale zasadniczo sięgamy jeszcze dalej. Do samiutkich korzeni. Twarze zmartwychwstałych haitańskich niewolników (w jednej z interpretacji, bo można sobie też to tłumaczyć w bardziej przyziemny sposób) nie różnią się od twarzy zwyczajnych ludzi, bo pusty wzrok trudno uznać za wyróżniający je w tym kontekście szczegół. W każdym razie upiornej charakteryzacji radzę się nie spodziewać. Podobnie spektaklu gore, bo wiadomo, nowsze opowieści o zombie zazwyczaj szczodrze oblewa się krwią. W „Zombi Child” Bertranda Bonello posoki jest jak na lekarstwo. Tutaj gra się głównie klimatem tajemniczości i nadnaturalności, oprawionymi oniryzmem. Efekt jest dość depresyjny, w sensie, jaki powinien przyciągać fanów opowieści grozy, ale i cięższych dramatów. Jednak fabuła... Bonello wprawdzie wprawił mnie w lekką zadumę i to na wielu polach (historia, kultura, religia, młodzieńcza miłość, nieodwracalna strata), ale były to myśli dość nieuchwytne, nie do końca skrystalizowane, przemijające. A bardziej poetycko rzecz ujmując: „będące niczym wiatr”. I to prędzej zefirek niż sztorm. Horror to dość smętny, a dramat... Myślę, że w tej kategorii zyskuje więcej. Oczywiście nastrój narastającego, niedookreślonego zagrożenia - nie do końca zdefiniowanej, ale prawdopodobnie nadnaturalnej grozy - można wyczuć właściwie w każdym kadrze tej artystycznej produkcji. Ale przynajmniej przez większość seansu to poczucie jest przytępione. Napięcie bardzo nieśmiało się do nas zakrada. Groza wciąż i wciąż czai się gdzieś z boku. Preferuję wolniejsze klimaty, więc samo to w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzało. To leniwe budowanie historii. Ale już ta historia... Młodzieńcze rozterki miłosne i nowa przyjaźń w prestiżowej szkole we współczesnej Francji oraz niegdysiejsza przeprawa jakoby właśnie powstałego z martwych Haitańczyka, działały na mnie dość nużąco. Podziwiałam warstwę techniczną, cieszył mnie brak efektów komputerowych. Praktycznych efektów specjalnych też jest niewiele, a z tych co są wrażenie zrobił na mnie w gruncie rzeczy prościutki zabieg z podłożeniem młodej aktorce głosu starszego mężczyzny: ależ niesamowity dysonans poznawczy! Prawie jak w „Egzorcyście” Williama Friedkina... prawie. A więc to wszystko podziwiałam, gorzej z założeniami tej opowieści (pomijając refleksje historyczne i społeczne). Nie wciągnęła mnie sama ta opowieść o przeżywającej zawód miłosny nastolatce należącej do nieformalnego stowarzyszenia uczniowskiego, w szeregi którego właśnie wstępuje nowa dziewczyna, najwyraźniej mająca jakieś potworne tajemnice. I nie wciągnęła mnie utrzymana w ciemniejszych barwach nudnawa przeprawa człowieka, który stopniowo odzyskuje pamięć uciekając z plantacji cukru, gdzie został siłą zmuszony do katorżniczej pracy. Tematyka, która sama w sobie jest przygnębiająca, ale jakoś nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ekipa pracująca nad „Zombi Child”, uciekała od intensyfikowania tych najsilniejszych emocji. Abstrahuję od końcówki. Mam na myśli zawiązanie i rozwinięcie tej rozproszonej, na początku trochę nawet dezorientującej, akcji (dwie odnogi, a potem nagle inna poświęcona kobiecie, której drogi stosunkowo szybko przetną się ze znanymi już drogami przynajmniej jednej z bohaterek). Za delikatnie, żeby nie rzec trochę mdło. Ot, taka gorzkawa, dająca do myślenia, także dlatego, że częściowo oparta na faktach, ale ogólnie rzecz biorąc niezbyt zajmująca (treścią, nie płaszczyzną techniczną) historia z voodoo w tle. Takie rzadsze podejście do zombie movie. Nastrojowy horror włożony w ramy dramatu? Z braku innego określenia tak to zostawię.
Ładnie opakowany francuski film z rozczarowującą fabułą. Tak niestety to odebrałam. Ten zachwalany przez krytyków i nie tylko, częściowo zainspirowany jakoby prawdziwymi wydarzeniami, nieefekciarski obraz Bertranda Bonello, w pewnym sensie wracający do początków zombie movies. Nie było najgorzej, ale... Po tak klimatycznej, tak widowiskowej oprawie audiowizualnej spodziewałam się czegoś bardziej pobudzającego złaknioną potworności wyobraźnię. Nic dosadnego w formie, bo to wcale nie jest konieczne do zwielokrotnienia siły emocjonalnego przekazu. Wystarczyło wymyślić ciekawszą fabułę i mocniej skoncentrować się na ludziach, bo mam wrażenie, że w „Zombi Child” fabuła bardziej jest prowadzona ponurą, mroczną, ale i piękną otoczką postaci niż samymi postaciami. A wolałabym, żeby to zrównoważono. W każdym razie nie skreślam tej niepospolitej mieszanki horroru i dramatu, ale... Niech będzie, że to niezupełnie to, czego w kinie gatunkowym poszukuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz