Młoda kobieta imieniem Mary niedawno została wypuszczona z więzienia i przekazana pod dozór kuratorski. Skazana została po poparzeniu swojego chłopaka Jamesa, seryjnego mordercy kobiet, który wciąż przebywa za kratkami. Traumatyczne doświadczenia mocno odbiły się na psychice Mary – kobieta miewa halucynacje, które bezskutecznie stara się zwalczyć lekami. Rozpaczliwie stara się żyć normalnie. I los w końcu się do niej uśmiecha. Kobieta znajduje wreszcie pracę. Na odludnej stacji benzynowej, na nocnych zmianach. Ale wiele wskazuje na to, że też ktoś znalazł ją. Niebezpieczny człowiek ukrywający się w pobliżu miejsca pracy Mary już w trakcie jej pierwszej zmiany.
Podczas prac nad filmem grozy, „Rites of Spring”, który został wydany w 2011 roku, jego reżyser i scenarzysta, Padraig Reynolds, zwrócił uwagę na zaniedbaną stację benzynową, przycupniętą przy rzadko uczęszczanej, wiejskiej drodze, gdzieś w stanie Missisipi. Doszedł do wniosku, że to „postać sama w sobie, samodzielny horror”. A po powrocie do swojego pokoju hotelowego niezwłocznie przystąpił do pisania scenariusza osadzonego w tym miejscu. I właśnie tam zamierzał nakręcić ten film - horror „Open 24 Hours” - ale producenci woleli kręcić w Serbii. Gdzie specjalnie na potrzeby tej produkcji wzniesiono atrapę stacji z Missisipi, ale (na życzenie Padraiga Reynoldsa) z większą liczbą pomieszczeń. Jako główne filmowe źródła inspiracji reżyser i scenarzysta „Open 24 Hours” podaje „Blady strach” Alexandre'a Aja i „The Gas Station” Johna Carpentera, jeden z segmentów filmowej antologii pt. „Worek na zwłoki” (1993). Zdradził też, że wpływ na ową historię miała pewna niewinna rozmowa, jaką kiedyś przeprowadził ze swoją ówczesną dziewczyną. Zapytany, jak wyobraża sobie siebie w roli seryjnego mordercy, bez namysłu odrzekł, że zabijałby tylko podczas deszczu. Wtedy też wymyślił nazwę The Rain Ripper, którą wcielił w scenariusz „Open 24 Hours”. Natomiast ulubione narzędzie zbrodni hipotetycznego prześladowcy głównej bohaterki jego filmu zostało „zapożyczone” od Rozpruwacza z Yorkshire, który to w swojej zbrodniczej działalności chętnie korzystał z tępych przedmiotów. Premiera „Open 24 Hours” odbyła się w sierpniu 2018 roku na London FrightFest Film Festival. W tym samym roku obraz był pokazywany też na paru innych festiwalach filmowych, a szerszą dystrybucję rozpoczęto dopiero w drugiej połowie roku 2020 (internet, DVD, Blu-ray).
„Open 24 Hours” w reżyserii i na podstawie scenariusza Padraiga Reynoldsa to slasher i horror psychologiczny w jednym. Utrzymany w dość specyficznym klimacie. Akcja rozgrywa się współcześnie, ale płaszczyzna audiowizualna „nie zawsze idzie z duchem czasu”. Jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że filmowcy nie tyle starają się dostosować do „starej szkoły horroru”, ile ją przejaskrawić. Ciepłe - pastelowe, ale i trochę żywsze – barwy, które zaskakująco efektownie kontrastują z umiarkowanie makabrycznymi wydarzeniami zachodzącymi w otoczeniu młodej kobiety po przejściach. W tej dość wymagającej, ale i niezbyt rozbudowanej roli, Vanessa Grasse, aktorka znana między innymi z „Leatherface'a” Alexandre'a Bustillo i Juliena Maury'ego oraz „Astrala” Chrisa Mula, która muszę przyznać, poradziła sobie z tym nie najłatwiejszym zadaniem. Charakter tej postaci (Mary) jest niewdzięczny z tego prostego powodu, że jest ona tą postacią, po stronie której widz ma się opowiadać, pomimo jej zagadkowej, mrocznej przeszłości i ewidentnych problemów psychicznych. Wiemy, ze główna bohaterka podpaliła swojego chłopaka, seryjnego mordercę dumnie noszącego przydomek The Rain Ripper. Wiemy, że niedawno wyszła z więzienia i od tego czasu pozostaje pod dozorem kuratora, Toma Doogana. Wiemy też, że długo pozostawała bierna w obliczu zbrodniczej działalności swojego chłopaka Jamesa. Patrzyła, jak bestialsko morduje młode kobiety, ale nie interweniowała. Długo nie robiła nic, by raz na zawsze przerwać ten spektakl przemocy. Nawet nie zawiadomiła policji. Trwała przy człowieku, który później już na jej oczach dokonywał potwornych zbrodni. Znamy jej wersję wydarzeń, jej wiarygodnie brzmiące tłumaczenia (dla mnie, ale podejrzewam, że nie we wszystkich uszach wybrzmią one tak przekonująco), ale nie możemy mieć pewności, że Mary trzyma się prawdy. Może z premedytacją kłamać na temat swojej roli w krwawej historii The Rain Rippera. Trzeba też wziąć pod uwagę możliwość, że jej umysł wypiera straszną prawdę o niej samej, że blokuje wszystkie jeszcze bardziej niewygodne wspomnienia. Czy Mary faktycznie była siłą i groźbą zmuszana do przyglądania się mordom dokonywanym przez jej chłopaka? Czy faktycznie nie wykazywała żadnych starań w kierunku przerwania tego koszmaru, ponieważ paraliżował ją strach przed zemstą Jamesa? A może te wszystkie okropne rzeczy, na które partner pozwał jej patrzeć sprawiały jej przyjemność? Może Mary to w istocie jedna z tych psychopatycznych jednostek, które wchodzą w związki z seryjnymi mordercami po to, by zaspokajać swoją chorą potrzebę biernego przyglądania się torturom i śmiercią zadawanym innym? To jedna kwestia, ale jest jeszcze choroba psychiczna, z którą już od dłuższego czasu zmaga się nasza bohaterka bądź antybohaterka. Halucynacje, urojenia. Niepokojące projekcje pokaleczonego umysłu, wśród których są i takie, które sugerują, że Mary posiadła moc zaglądania w przyszłość, że przynajmniej niektóre z jej wizji niebawem dokonają się w rzeczywistości. Chyba że tym razem znajdzie w sobie siłę niezbędną do pokrzyżowania szyków tajemniczemu mordercy. Ale czy naprawdę takiemu tajemniczemu? Okazuje się, że tak. Że wcale nie jest takimi oczywistym to, że to wrócił były chłopak Mary, który pragnie zemścić się za cierpienia, jakich mu przysporzyła. Psychiczne problemy nowej pracownicy odludnej stacji benzynowej, jej mroczna przeszłość, ale i jedno ze źródeł inspiracji Padraiga Reynoldsa, każą rozważyć jeszcze inną, na dobrą sprawę straszniejszą, możliwość. Możliwość, że to nikt inny, jak Mary dokonuje tych wszystkich zbrodni na zapuszczonej stacji benzynowej i w jej pobliżu. A jeśli już to najpewniej całkowicie nieświadomie. Szał zabijania w miejscu niby żywcem wyjętym z lat 70-tych XX wieku. Ten godny zapamiętania przybytek nasuwał mi na myśl głównie „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Ale docierał do mnie też lekki zapaszek „Bladego strachu”, a wierzcie lub nie, ale oglądając „Open 24 Hours” nie wiedziałam, że Padraig Reynolds świadomie czerpał z tej produkcji Alexandre'a Aja. Tego dowiedziałam się dopiero po seansie jego stylowego, acz moim zdaniem dalekiego od ideału horroru.
Osobnik w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, którego twarzy przez jakiś czas nie będziemy w stanie dojrzeć, i którego niewątpliwie ulubionymi narzędziami zbrodni są różnej wielkości młotki/młoty. Stareńka, brudna stacja benzynowa stojąca przy rzadko uczęszczanej drodze, która aż prosi się o remont. Deszczowa noc. Lepka ciemności, klaustrofobiczne pomieszczenia, złowróżbne szarości i szczypta zamierzonego kiczu. Tej magicznej jarmarczności, kojarzonej głównie z niskobudżetowymi horrorami z lat 80-tych XX wieku. To niezupełnie to samo, bo jednak w myślach nazywałam to „starym kiczem w unowocześnionym wydaniu”, ale (nigdy bym nie pomyślała, że kiedykolwiek to powiem) to nawet lepiej. Zawsze to jakaś świeżość. I to taka, do której nie musiałam długo się przekonywać. Szybko odnalazłam się w tej mroczno-jarmarcznej i co muszę podkreślić przybrudzonej (lekko, ale zawsze) atmosferze panującej w nowym miejscu pracy głównej bohaterki. W sumie to nie tylko tam, ale jako że przeważająca część akcji została zamknięta w tym „straszącym wyglądem” budyneczku, to nacieszyć się tym dość osobliwym klimatem będziemy mogli właśnie tutaj. Klimatem, w którym jak już zostało powiedziane czuć ducha starych, dobrych horrorowych rąbanek. Bardziej niż w tekście. Owszem, Padraig Reynolds niewątpliwe oparł swoją historię na slasherowej konwencji, skorzystał ze sprawdzonego schematu (myślałam głównie o „Bankomacie” Davida Brooksa), ale zmiksował to z horrorem psychologicznym. Niezbyt pogłębionym, na pewno nieoryginalnym, powiedziałabym nawet, że uproszczonym, ale potrafiącym zaciekawić. Nawet jeśli „Open 24 Hours” okaże się boleśnie przewidywalny, nawet jeśli od początku do końca będziemy niezachwianie trwać przy tym jedynym słusznym rozwiązaniu (co wydaje mi się mało prawdopodobne, bo... powiedzmy, że Reynolds przewidział jedną niespodziankę, która może zbić z tropu nawet co bardziej domyślnych widzów), to warstwę psychologiczną poprowadzono w sposób, który mimo wszystkich jej wad (o ile oczywiście uzna się to za wady), jeśli nawet nie gwarantuje, to na pewno nie utrudnia zbytnio wejścia w rozchwiany umysł Mary. W ogóle cała ta historia została opowiedziana w bardzo przystępny sposób. Obrana narracja sprzyja podtrzymywaniu zainteresowania nawet u tych, przed którymi koszmarne przejścia młodej kobiety, ani dziś, ani dawniej, nie będą skrywać żadnych większych rewelacji. Niektórych co prawda ta (tylko po części) przekoloryzowana aura, zbudowane na jaskrawych kontrastach sekwencje (obraz, czasami też dźwięk w zestawieniu z treścią), mogą razić, bo w końcu nie jest to najbardziej tradycyjny i pewnie nie najbardziej preferowany model przyjmowany w filmowych opowieściach grozy. To niektórych, ale inni tymczasem z całą pewnością będą z ochotą nurzać się w tym niecodziennym klimacie. Zastanawia mnie tylko, czy substancja służąca za krew miała być kolejnym przejaskrawieniem, czy pomyślano to jako dodatkowy element tej „magicznie tandetnej” strony świata przedstawionego w „Open 24 Hours”, czy raczej to, że była niemiłosiernie, tak niemal rażąco czerwona, to był raczej „wypadek przy pracy”? Efekt niezamierzony? Cokolwiek kierowało osobami odpowiedzialnymi za wybór tej nieprzekonującej (nie mnie) cieczy, w rezultacie nie przeżywałam tego krwawego spektaklu tak, jak nie mam wątpliwości, przeżywałabym, gdyby tylko postawiono na „lepszą farbę”. Bo pozostałe efekty specjalne (praktyczne) dość ochoczo wykorzystywane przy pracy nad „Open 24 Hours” to już solidna robota. Jakoś nadzwyczaj makabrycznie nie jest, ale też nie można powiedzieć, że to jedna z tych mocno ugrzecznionych współczesnych rąbanek, które często tak głęboko rozczarowują długoletnich wyjadaczy bezkompromisowego, mocnego, niepatyczkującego się z widzem kina. Nie jest to oczywiście aż tak brutalna rzecz, jakiej zapewne wielu z Was, wielkich miłośników gore, by sobie życzyło, ale w zestawieniu z bodaj większością znanych mi slasherów (starszymi i nowszymi), „Open 24 Hours”, bądź co bądź, wyróżnia się nagromadzeniem przemocy. Większej kreatywności w scenach mordów jednak nie dostrzegłam (miażdżenie głowy, duszenie plastikowa torbą i przenoszenie ciała, które wieloletnim miłośnikom gatunku może przypomnieć „Koszmar minionego lata” Jima Gillespiego). Większą pomysłowość widziałam w wizjach głównej bohaterki. Sedes rządzi! Zakończenie jednak przyniosło mi rozczarowanie. UWAGA SPOILER Najbardziej scena w salonie fryzjerskim, epilog, bo to chyba najbardziej oklepany styl zamykania filmowej opowieści grozy (ponoć istnieje też alternatywna wersja „Open 24 Hours” bez tego ostatniego prymitywnego podrygu). Ale szczerze mówiąc mój entuzjazm zaczął opadać od momentu pojawienia się prawdziwego, żywego Freddy'ego Kruegera... Nie, nie, poparzenia są, i wygląda to całkiem realistycznie, ale gdzie im tam do wielkiego Władcy Snów? Myślę, że lepszym rozwiązaniem byłoby pozostanie przy wcześniejszym wariancie (oszalałej kobiecie). Ale przynajmniej nie ziściły się moje obawy, co do wykorzystywanego już w horrorze motywu, czyli przypisania Mary zbrodni dokonanych na stacji przez jej byłego chłopaka. Albo co gorsza zrobienia jej faktyczną morderczynią. Taką, co to sama nie wiedziała, co czyni. Tak, tak, jak w jednym z materiałów źródłowych Padraiga Reynoldsa. Jakoś tym razem i to, i to wydawało mi się w najwyższym stopniu niewłaściwe. Takie na siłę. Dla tej historii wymarzyłam sobie coś „mniej wymyślnego”, zwyczajniejszego. Ale żeby aż tak... KONIEC SPOILERA.
„Open 24 Hours”, mieszanka slashera i horroru psychologicznego, oddana w dość charakterystycznym, raczej niecodziennym klimacie, który z całego tego umiarkowanie krwawego i przez większość czasu trzymającego w nie najwyższym wprawdzie, ale w sumie zadowalającym napięciu, widowiska, w moim poczuciu zasłużył na największe uznanie. To rzecz, która bez wątpienia wyróżnia owo dokonanie Padraiga Reynoldsa, ale kokosów raczej z tego nie będzie. Ogromnego sukcesu film ten z pewnością nie odniesie, ale co z tego? Grunt, że dobrze się ogląda. Tę przyjemnie nieskomplikowaną, przystępnie opowiedzianą i całkiem klimatyczną opowieść o czy to prawdziwym, czy tylko wyimaginowanym seryjnym mordercy szturmującym pewnej deszczowej nocy zaniedbaną stację benzynową gdzieś „pośrodku niczego”. Z niesatysfakcjonującą (przynajmniej mnie) końcówką. Ale wiemy, że mogło być znacznie gorzej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz