środa, 6 stycznia 2021

„Łowy” (2020)

 

Po ciężkim dniu Eve udaje się do baru w nadziei na zrelaksowanie się przy kilku głębszych. Pech chce, że wpada w oko jakiemuś wyjątkowo natarczywemu mężczyźnie. Z odsieczą przychodzi jej inny nieznajomy: sprawiający bardzo sympatyczne wrażenie, przemiły mężczyzna, który bez trudu zdobywa zaufanie kobiety. Z baru wychodzą razem, ale szybko okazuje się, że nie spędzą ze sobą upojnej nocy, na co najwyraźniej liczyła Eve. Nowo poznany mężczyzna ujawnia swoje prawdziwe oblicze wraz z nieoczekiwanym pojawieniem się jego kolegi. Mężczyźni porywają nieznajomą kobietę, nie pozostawiając jej przy tym wątpliwości, że szykują dla niej coś strasznego. Kiedy pokonują leśną drogę dochodzi jednak do wypadku, który daje szansę przerażonej kobiecie. Eve znajduje schronienie w głuszy, które jednak może okazać się tylko chwilowe, ponieważ jej oprawcy niezwłocznie ruszają w pościg.

Film Vincenta Paronnauda, współtwórcy nagrodzonej między innymi dwoma Cezarami, nominowanej do Oscara i Złotego Globu animacji pt. „Persepolis”, określany jako współczesna, mocniejsza wersja baśni „Czerwony Kapturek”, którą jako pierwszy spisał Charles Perrault. Belgijsko-francusko-irlandzki survival thriller, który w Polsce zadebiutował na Splat!FilmFest 2020 pod tytułem „Łowy” (tytuł międzynarodowy: „Hunted”, francuski: „Cosmogonie”). Scenariusz Vincent Paronnaud napisał wespół z Léa Pernolletem, z którym pracował już wcześniej - nad filmem krótkometrażowym z 2014 roku noszącym tytuł „Territoire”.

Towarzystwo wilków jest lepsze niż ludzi”.

Była sobie dziewczynka w czerwonym wdzianku, która natknęła się w lesie na złego wilka. A właściwie dwa złe wilki. A tak naprawdę to nie wilki, tylko ludzi. I nie poznała ich lesie, choć przede wszystkim tam przyszło jej walczyć o życie. Nie wiem, czy istnieje utwór, który bardziej przyczynił się do demonizacji wilków od „Czerwonego Kapturka” Charlesa Perraulta, a już zwłaszcza braci Grimm. A przecież powstała cała masa historii o wielkich, złych wilkach (nie wspominając już o wilkołakach). Wilkach atakujących i/lub zjadających ludzi, ale i milusie, nikomu niewadzące zwierzątka. Taki obraz owego dzikiego zwierzęcia wpisuje się w ludzkie umysły już w okresie dziecięcym, choć oczywiście to nie dotyczy wszystkich. W każdym razie jakaś cześć ludzkości wkracza w wiek dorosły w przeświadczeniu, że wilki stanowią ogromne zagrożenie także dla nas ludzi. Nie ma na świecie równie groźnego stworzenia, a stąd już tylko krok do wniosku, że trzeba się ich pozbyć. Tych wielkich, złych wilków. Vincent Paronnaud i Léa Pernollet w „Łowach” w pewnym sensie obalają ten szkodliwy mit. W każdym razie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie tyle uwspółcześniają oraz brutalizują i tak niełagodnego „Czerwonego Kapturka”, ile polemizują z tą wiecznie popularną baśnią. Przytoczony wyżej cytat z „Łowów” w reżyserii Vincenta Paronnauda doskonale to pokazuje. Mówi wszystko o tej opowieści. Nie twierdzę, że każdy się z tym zgodzi (nawet po dłuższym namyśle), niektórych przesłanie tego obrazu może wręcz zbulwersować, ale nie wiem, jak inni, ale ja tam nie chciałabym, żeby sztuka sprowadzała się jedynie do robienia wszystkim dobrze. Mogę oceniać to tylko w odniesieniu do Polski, ale jakkolwiek rzecz wyglądała z perspektywy twórców, w moich oczach „Łowy” zdawały się przeć pod prąd. Na pewno nie jest to nurt myślowy, z którym często spotykam się w Polsce. Zdecydowanie częściej odnoszę wrażenie, że wilka już tylko krok dzieli od statusu wroga publicznego numer jeden (dotyczy terenu Polski). A gadanie, że lepiej przestawać z wilkami niż ludźmi? Toż to świętokradztwo! I proszę mi tu nie zaczynać z Romulusem i Remusem – rozwinęliśmy się już na tyle, by wiedzieć, że nie tylko nie ma z tych zwierząt żadnego pożytku, ale wręcz bez przerwy wyrządzają, nam ludziom, niepowetowane szkody. Mordują na masową skalę! Nie to co ludzie. W sumie to lepiej dla nas byłoby wybić wszystkie dzikie zwierzęta. Po co nam one? Bohaterka „Łowów” ma zgoła inne podejście do Natury. Trudno powiedzieć, czy zawsze taka była, ale kiedy gubi się w leśnej głuszy można zauważyć, że ma w sobie tę pokorę i szacunek do Matki Ziemi, której z całą pewnością nie ma jej główny oprawca. Główny, bo młody mężczyzna towarzyszący nieznajomemu, który trochę wcześniej wpadł w oko naszej Eve, nie ma prawa głosu w tym niebezpiecznym tandemie. Starszy kolega zrobił sobie z niego zwykłe popychadło, co najpewniej przyszło mu niezwykle łatwo, bo jak na dłoni widać, że młodszy z oprawców jest osobą z natury uległą, strachliwą i łatwowierną. „Urodzona marionetka”, której może i zbrodniczy proceder, w jakim od jakiegoś czasu bierze udział nie sprawia aż takiej przyjemności, jak „jej panu”, ale jakieś korzyści najwyraźniej też z tego czerpie. „Łowów” Vincenta Paronnauda nie nazwałabym typowym survival thrillerem – pospolitym ujęciem motywu walki o przetrwanie na niezagospodarowanym przez ludzi terytorium. I nie tylko dlatego, że w tym przypadku taki odludny zakątek świata nie wydaje się tak nieprzyjazny, jak to zazwyczaj (choć nie zawsze) bywa w tego typu produkcjach. W „Łowach” można zaobserwować coś, co nazwę sobie balansowaniem między realizmem a surrealizmem. Z jednej strony twarda, bezlitosna rzeczywistość, a z drugiej świat niby żywcem wyjęty z jakieś mrocznej baśni. Świat, w którym zawsze znajdzie się ktoś, kto pośpieszy z pomocą młodej, bezbronnej kobiecie ściganej przez złego. I nie będzie to rycerz w lśniącej zbroi.

Było sobie dwóch chłopców, którzy lubili się bawić. A właściwie nie chłopców tylko mężczyzn. A to co dla nich było zabawą, dla innych niewyobrażalną udręką, od której uwalniała ich śmierć. Zapewne nie następowała ona szybko, bo antybohaterowie „Łowów” Vincenta Paronnauda zwykle długo znęcają się nad kobietami zanim je zabiją. Torturują, poniżają, gwałcą i utrwalają „dla potomności”. A raczej dla siebie, bo nie znalazłam przesłanek wskazujących na jakiś szerszy zakres ich odrażającej działalności (handel tzw. filmami ostatniego tchnienia). A wydawało się, że to będzie udana noc. Tak musiała myśleć Eve (taka sobie kreacja Lucie Debay), gdy opuszczała bar w towarzystwie dopiero co poznanego mężczyzny. To znaczy zapewne zakładała, że zdążyła go na tyle dobrze poznać, żeby spędzić z nim przynajmniej tę jedną noc. Nieznajomy już postarał się o to, by mu zaufała. Bo któż oparłby się takiemu rycerzowi? No tak miało być bez rycerza... Spokojnie, już niebawem wszelki ślad po nim zaginie. Nieznajomy z baru już chwilę po opuszczeniu tego przybytku zrzuci swoją niewidzialną lśniącą zbroję i zamiast na białym koniu, jak każe tradycja, oddali się samochodem. Zabierając ze sobą Eve, a do pomocy (w sumie wątpliwej) mając swojego kolegę albo raczej kogoś w rodzaju ucznia. I pewnie nie byłoby dla Eve żadnej nadziei, gdyby nie pewien nieuważny dzik. Swoją drogą większość zwierząt ukazanych w filmie bardziej pasowałaby mi do nowego „Króla Lwa” niż do filmu grozy (jak nic efekty cyfrowe), ale szczerze mówiąc były w „Łowach” rzeczy, które z jaszcze większym trudem znosiłam. Poczynając od rażąco pobieżnego wykreślenia czołowej postaci, a na naciąganych sytuacjach kończąc. Rozumiem surrealizm, rozumiem symbolikę, ale uważam, że twórców trochę poniosło. Albo za mało, bo przypuszczam, że odebrałabym to inaczej, gdyby niejako jednocześnie tak uparcie nie trzymano się twardych realiów. Dam przykład. W pewnym momencie „na scenę” wkraczają paintballiści, którzy nie wykazują najmniejszego zainteresowania ani sponiewieraną kobietą, ani stojącym nieopodal niej mężczyzną z tzw. nożem do kartonu. Traktują tę dwójkę dosłownie jak powietrze. Tak są zajęci swoją zabawą. Zabawą, której nie przerwie nawet nieplanowane „postrzelenie” przypadkowego człowieka. Można dopatrywać się w tym jakiejś symboliki. Ja odczytałam to, jako metaforę znieczulicy społecznej; zajmowania się swoimi sprawami nawet wtedy, gdy tuż przed nosem mamy bliźniego rozpaczliwie potrzebującego pomocy, ale można też uznać to za wodę na młyn walczących feministek. Duzi chłopcy bawią się, gdy wśród nich stoi zmaltretowana kobieta, którą być może już tylko krok dzieli od śmierci. Nie zamierzam kwestionować tego, że na świecie wciąż panuje ogromna znieczulica, ale cały ten obrazek, to potraktowanie Eve i jej oprawcy jakby byli przezroczyści, wydawało mi się już lekkim przegięciem. Gdyby jeszcze twórcy podeszli do tego, jak choćby do wcześniejszych przytulanek Eve z dzikim zwierzęciem (baśniowy przebłysk, który łatwo można sobie zracjonalizować, ponieważ zaraz potem, jak gdyby nigdy nic, jakby tamto się nie wydarzyło, wraca twarda rzeczywistość) albo już bardziej czytelnych, nierodzących wątpliwości halucynacji doznawanych przez jedną z postaci w późniejszej partii filmu. Ale farba na twarzy Eve... Poprzestańmy na tym, że nie wypada to przekonująco. Właściwie to mroczne przeżycia Eve w nie zawsze ciemnym lesie wydają się mocno oderwane od rzeczywistości, zwłaszcza w dalszej partii. Duża część akcji rozgrywa się za dnia, co bynajmniej nie osłabiało we mnie poczucia zagrożenia i wyobcowania w tym, bądź co bądź przepięknym krajobrazie – naprawdę urokliwy portret bogactwa naturalnego szpeconego przez jednostki niemile w tym miejscu widziane. Niegodne. Nieuznające żadnych świętości. Niemające poszanowania ani dla bliźnich, ani dla dóbr, które zsyła nam Matka Natura. Za darmo, więc tym bardziej nie żal to niszczyć... Szanuję twórców „Łowów” za samo podejście do motywu polowania na człowieka w leśnej głuszy, za to wprawdzie nieoryginalne, ale bliskie mojemu sercu, przesłanie, ten wydźwięk wydobyty z tak naprawdę dość prostej opowieści. Za wiarygodnie prezentującą się warstwę gore, choć nie obraziłabym się, gdyby trochę ją rozszerzono. Za malownicze, ale także mroczne i ponure zdjęcia. Za ten naturalistyczny klimat, który jednakowoż, moim zdaniem, powinno się podkręcić, docisnąć. Ale nie przemawia do mnie ten rozwój, te akcje w stylu deus ex machina, te uważam nie do końca przemyślane nadzwyczajności. Te nieuporządkowane przenikanie się znanego z... no czymś dziwnym. Jakimś fantastycznym uniwersum, jakimś baśniowym, irracjonalnym światem, który (nie)spina się z tą naszą? dżunglą, w której przetrwają najsilniejsi...

Prawdę mówiąc rozczarowała mnie ta pozycja. Z jakiegoś nieznanego mi powodu liczyłam na coś bardziej emocjonującego. I nie tak... kuriozalnego? Niewiarygodnego? Nielogicznego? Niech będzie: przedobrzonego. Nominowany do Nagrody Publiczności na Splat!FilmFest 2020 survival thriller z elementami eko horroru - zaryzykuje twierdzenie, że zmiksowany z dark fantasy - w reżyserii Vincenta Paronnauda, te oto „Łowy” raczej mnie nie złowiły. W każdym razie niespecjalnie się w tej historii odnajdywałam, nie przeżywałam tego tak, jakbym chciała. Momentami nawet ogarniała mnie złość na scenarzystów. Za marnowanie, w moim pojęciu, dobrego i potrzebnego materiału. Obiecującej koncepcji, co nie znaczy, że nowatorskiej. Wyszło tak sobie. Bez tragedii, ale i bez większych przeżyć. Nie żałuję, że rzecz obejrzałam, ale liczyłam na coś... no coś innego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz