Teddy Pruvost to impertynencki, wścibski nastolatek wychowujący się bez rodziców w małym francuskim miasteczku. I spotykający z powszechnie lubianą Rebeccą, która niedługo skończy naukę w miejscowym liceum. Teddy w przeciwieństwie do niej nie jest duszą towarzystwa. Pracuje w tutejszym salonie masażu, opiekuje się chorą ciotką, a w wolnych chwilach odwiedza swoją ukochaną, wściubia nos w nie swoje sprawy i obraża innych. Kiedy w miasteczku pojawia się jakieś wyjątkowo agresywne zwierzę, Teddy staje się czujny. Dlatego, gdy w pobliżu swojego domu zauważa jakiś ruch postanawia to sprawdzić. Wtedy zostaje zaatakowany przez coś, czego nie udaje mu się dostrzec. Tajemnicze stworzenie rani go, a niedługo potem chłopak zauważa, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego.
„Teddy”, film twórców komediodramatu „Willy 1er” (2016) i paru krótkometrażówek, braci Boukherma, Ludovica i Zorana, oficjalnie sklasyfikowany jako horror, ale według mnie to bardziej horror komediowy. Francuska produkcja, która swoją światową premierę miała we wrześniu 2020 na Deauville Film Festival, a w Polsce zadebiutowała w grudniu tego samego roku na Splat!FilmFest, gdzie jej główni twórcy otrzymali nominację do Nagrody Publiczności. Bracia Boukherma zdradzili, że po wypuszczeniu swojego pierwszego pełnometrażowego obrazu pojawiły się problemy z kolejną historią. Celowali w coś podobnego do „Willy'ego 1er”. Napisali kilka wersji scenariusza, ale żadna nie wydawała im się dość dobra. A potem, podczas rodzinnych wakacji, wpadli na pomysł, by nakręcić telefonem komórkowym krótki filmik o wilkołaku. Tak dla zabawy, ale przy okazji doszli do wniosku, że warto zaryzykować z czymś takim na polu zawodowym. Tym bardziej, że od dziecka przepadają za opowieściami grozy, a w szczególności kiczowatymi horrorami z lat 80-tych XX wieku. Zawdzięczają to przede wszystkim matce, która gdy byli mali zaczytywała się w utworach Stephena Kinga - bracia Boukherma wspominają, że czytała im opowiadania ze zbioru „Marzenia i koszmary” i że wspólnie oglądali na przykład „Opowieści z krypty”. Od dziecka są też fanami „Koszmaru z ulicy Wiązów” oraz twórczości Johna Carpentera.
„Teddy”, francuski werewolf horror, wyreżyserowany przez Ludovica i Zorana Boukhermów w oparciu o ich własny scenariusz, nie został pomyślany jako kolejny hołd dla amerykańskiego kina grozy z dawnych lat. Autorzy tego projektu oczywiście pozostawali pod natchnieniem kiczowatych produkcji powstałych w latach 70-tych i 80-tych XX wieku w Stanach Zjednoczonych, ale bardzo zależało im na przywołaniu klimatu zapamiętanego z ich dzieciństwa na francuskiej prowincji. To od początku miał być horror o wilkołaku mocno osadzony we francuskiej kulturze. Pomysłodawcy i zarazem główni twórcy „Teddy'ego” byli przekonani, że takie podejście ma największą szansę powodzenia – uznali, że podążanie amerykańskimi ścieżkami, odwoływanie się do tamtejszej tradycji, zabrzmi fałszywie. Bracia Boukherma w końcu wzrastali w innej kulturze, a więc i nią nasiąknęli. Teraz mieszkają w Paryżu, ale pamiętają dzieciństwo na wsi, gdzie wszystko wydawało im się opóźnione. Z wytęsknieniem wypatrywali momentu, w którym będą mogli opuścić to miejsce. Marzyli o zamieszkaniu w bardziej rozwiniętych Stanach Zjednoczonych. A przynajmniej takie wyobrażenie mieli wówczas o tym kraju – wyobrażenie tworzone przez amerykańskie filmy. Kiedy byli dziećmi bracia Boukherma marzyli o życiu w metropolii, a teraz chętnie wracają tam, skąd przyszli. Przynajmniej w „Teddym” można wyczuć pewną tęsknotę za życiem na prowincji. Przebija z tego obrazu nostalgia, ale i trudno zarzucić Ludovicowi i Zoranowi Boukhermom bezkrytyczne spojrzenie na życie na francuskiej prowincji. Skoro opierali się na swoich wspomnieniach z dzieciństwa, to można założyć, że pamiętają zarówno złe, jak i dobre strony dorastania w niewielkiej społeczności. Społeczności skonsolidowanej, a przynajmniej w chwilach krytycznych potrafiącej działać wspólnie. Niektóre metody radzenia sobie z problemami w miasteczku, w którym mieszka tytułowa postać, bardziej pasują do średniowiecza niż czasów nam współczesnych, w których osadzono akcję „Teddy'ego”. Filmu o nastoletnim wilkołaku, który pod płaszczykiem prostej historyjki o potworze wychodzącym na żer podczas pełni, nieświadomie terroryzującym małą francuską społeczność, przemyca opowieść o dojrzewaniu. W tej archetypicznej postaci bracia Boukherma dopatrzyli się swoistej metafory procesu dojrzewania. Włosy wyrastające w miejscach, w których dotychczas ich nie było, gwałtowne zmiany nastroju, rozdrażnienie, niekontrolowane wybuchy agresji... Tytułowy (anty)bohater poniekąd przechodzi przez to, co przeżywa wielu innych ludzi w jego wieku. Hormony szaleją, ciało się zmienia... ale bardziej niż zazwyczaj. Bo wszystko wskazuje na to, że Teddy przechodzi zdecydowanie bardziej drastyczną przemianę od swoich rówieśników. A wszystko przez zwierzę, które zadało mu z pozoru niegroźną ranę.
„Nastoletni wilkołak” Roda Daniela po francusku? Owszem, „Teddy” Ludovica i Zorana Boukhermów może nasuwać lekkie skojarzenia z tamtym kultowym obrazem, ale nie powiedziałabym, że „Nastoletni wilkołak” był dla Francuzów jakimś dużym drogowskazem. Jeśli w ogóle z niego czerpali, bo podobieństwa nie są aż tak jaskrawe, żebym miała w tej kwestii absolutną pewność. Tym co najbardziej urzekło mnie w „Teddym” była emanująca z ekranu swoboda, niewymuszenie, lekkość, z jaką twórcy podeszli do tego, bądź co bądź, niewesołego tematu. Ciężkiego żywota wspaniale niejednoznacznej postaci, jaką w moim mniemaniu jest tytułowy młody człowiek. Anthony Bajon nie tyle grał, ile stał się Teddym Pruvostem. Fenomenalny występ! I niełatwy, bo bracia Boukherma znacznie utrudnili sobie zadanie poprzez nadanie Teddy'emu cech, które zazwyczaj działają na innych odpychająco. W każdym razie takich, które na pewno nie miały przemawiać na korzyść tego nastolatka. Budzić naszego uznania, pracować na pozytywny odbiór tej postaci. Ale przecież ważne było - i u mnie jak najbardziej to się udało - by publiczność solidaryzowała się z Teddym, żeby odbiorca miał dla niego sporo współczucia. Przy jednoczesnej świadomości, że nastolatek ten stanowi ogromne zagrożenie dla innych. Filmowcom zależało na tym byśmy nie odbierali tego coraz bardziej zagubionego chłopaka jako krwiożerczego potwora, którego dla dobra ogółu należy czym prędzej zgładzić, tylko chłopca, któremu życzymy wyjścia z opresji. Znalezienia sposobu na pozbycie się klątwy najpewniej zesłanej przez niby zwyczajnej zwierzę, od niedawna grasujące w miasteczku, w którym mieszka Teddy. Od urodzenia, i bynajmniej nie tęskni do innych miejsc. Podczas gdy jego rówieśnicy nie mogą się już doczekać wyjazdu na studia, opuszczenia tego zaścianka i ułożenia sobie życia gdzieś, gdzie będą mieli nieporównanie większe możliwości rozwoju, Teddy całą swoją przyszłość wiąże z miasteczkiem, w którym się wychował. Wszystko ma zaplanowane, choć nie można oprzeć się wrażeniu, że nie mierzy sił na zamiary. Jest w tym jakaś dziecięca naiwność. W pełni zamierzona. Bo „Teddy” to poza wszystkim innym opowieść o chłopcu, który mentalnie jeszcze nie dojrzał, który pod wieloma względami wciąż zachowuje się jak mały chłopiec. Krnąbrny, pyskaty, przemądrzały, nietaktowny dzieciak, który jest święcie przekonany, że bez trudu zrobi oszałamiającą karierę w miasteczku, w którym inni młodzi ludzie nie widzą widoków na wygodną przyszłość. I wybuduje przytulny dom dla siebie, swojej ukochanej i ich dzieci. Najpierw jednak musi uporać się z aktualnymi problemami. Niebłahymi, bo Teddy ma powody przypuszczać, że pod osłoną nocy dopuszcza się rzeczy strasznych. Niczego nie pamięta, ale ma dość dowodów świadczących za tym, że zmienia się w bezrozumną bestię. Klasycznego wilkołaka. Polującego wyłącznie podczas pełni księżyca, który i za dnia dostrzega dziwne zmiany w swoim młodym ciele. A to włos wyrastający z oka, a to pokryty szczeciną język... Spodziewałam się body horroru, ale twórcy niestety nie poszli w tę stronę. Zmiany zachodzące w ciele czołowej postaci w ogóle są zaskakująco drobne. Niektóre całkiem pomysłowe, jak wspomniana akcja z okiem, a raz nawet musiałam walczyć z pragnieniem odwrócenia wzroku od ekranu - odrywanie paznokcia, wykorzystywane już w kinie, ale wciąż silnie na mnie działające. Niektórych o niesmak może też przyprawić atak na palec stopy. Jednakże poza paroma, w sumie mało efektywnymi - choć co trzeba dodać wykorzystano praktyczne efekty specjalne - zdjęciami, przewijającymi się tuż przed finalną konfrontacją (swoją drogą w trakcie napisów końcowych jest jeszcze jedna, niezbyt istotna scena) trudno mówić o jakiejś większej makabrze. To dość lekka, zabawna, ale i odrobinę depresyjna opowieść utrzymana w ciepłych, często nawet jaskrawych kolorach, ale i niestroniąca od mniej i bardziej zagęszczonego mroku. Bywa ponuro, bywa melancholijnie, bywa smutno, bywa groźnie, ale komicznych, naprawdę śmiesznych, celowo przejaskrawionych sytuacji też w „Teddym” nie brakuje, więc przeciwnikom mieszania tak zwanej grozy z komedią, tej pozycji na pewno bym nie poleciła.
Takie horrory komediowe to mogę oglądać. Bo według mnie „Teddy”, francuski werewolf horror wyreżyserowany przed Ludovica i Zorana Boukhermów w oparciu o ich własnych scenariusz, jest horrorem zmiksowanym z komedią. Pozycją z dość mocno rozwiniętą płaszczyzną psychologiczną, w każdym razie jak na kino tego rodzaju. Jak na historię o nastoletnim wilkołaku. Komiczną, ale i potrafiąca zasmucić. Lekką, ale i mogącą sprawić, że człowiekowi zrobi się ciężej na sercu. Wciągającą, a nawet odświeżającą słodko-gorzką opowieścią o dojrzewaniu. I stopniowym przemienianiu się we włochatą, żarłoczną bestię...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz